Wpisy archiwalne Maj, 2011, strona 2 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:943.36 km (w terenie 20.00 km; 2.12%)
Czas w ruchu:41:57
Średnia prędkość:20.68 km/h
Maksymalna prędkość:50.00 km/h
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:49.65 km i 2h 47m
Więcej statystyk

na uczelnie+ po Agnieszkę do pracy || 60.34km

Czwartek, 12 maja 2011 · Komcie(2)
Wyjazd jak wiele innych z tą róznica, że dzis troszkę cisnąłem bardziej... pogoda miodzio, choć troszkę chyba dusznawo było zwłaszcza rano około 10 jak stawałem na światłach to był pot i łzy:D

cóż mi takie 20 stopni na rower chyba starcza az się obawiam co to będzie w czerwcu 30 stopniowe upały to ostra jazda przynajmniej dla mnie;D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dookoła Stolicy - no prawie;P || 160.11km

Piątek, 6 maja 2011 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Nie wiele będę się rozwodził. Zachciało mi się objechać tę wielką Kobylastą Warszawę. W sumie do celu byłem bliski choć popołudniowe kończenie pracy przez Agę przyspieszyło nieco mój powrót i Pragi nie dokręciłem;/ Ale można powiedzieć zadanie względnie wykonane;D

kilka fotek:

"bąć"-:D


Nowy Dwór Mazowiecki


Leszno






Ktoś wie co to za Ciuchcia? W Wilanowie jest, wygląda jakby ja z dna rzeki wyciągnęli :P monokolorystyczna ale fajna;D




noga podawała nawet mimo wiaterku:D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na uczelnie - w wersji Opowiadania || 50.60km

Środa, 4 maja 2011 · Komcie(2)
Kategoria Na uczelnie
z dedykacją, dla nie zmotywowanej Che!


Słońce było na niebie wysoko a po deszczu z poprzedniej nocy pozostał w powietrzu jedynie wilgotny zapach rozgrzanego asfaltu. Jak co dzień poranny kurs po bułki do osiedlowego nie należał tego dnia do przyjemnych.
- Co do cholery z tą pogodą! – Zaklął Adam wbiegając przez próg z kajzerkami w siatce i rozcierając ręce z zimna. – To maj czy luty. Wczoraj śnieg dziś mróz a wszystko to popierd…
Śniadanie zjedli wyjątkowo szybko. Nie chłód poranka ciągnął ich tak z lóżka tego dnia a perspektywa jazdy na rowerze. Sprawy codzienne z niekłamaną satysfakcja lubiły zawsze wyjątkowo drastycznie kończyć dni lenistwa i urlopu po majówce. Jak nic innego na świecie specjalizowały się w tej materii Uczelnia i Praca! Jakby robiły to z premedytacją i pełną świadomością.
- DO licha znów do roboty. – Agnieszka odstawiła do zmywarki kubek po kawie i zrolowała sakwę – Szlak by to trafił znów tyle godzin nudów.
- Co poradzisz, odpoczniesz sobie od siodełka a przez ten czas zaplanujesz kolejną wyprawkę!!
Klucz w zamku zachrobotał i zniknęli na schodach. Za oknem było pięknie, słońce i błękitne niebo nie wskazywało na temperaturę jaka panowała na zewnątrz. Sąsiad skrobiący szron z swojego fiata uśmiechnął się krzywo.
- macie wy zdrowie, cholera – rzucił z oddali
- zdrowie i Rowery panie Marku! – Dodał Adam i oboje z Agą wsiedli na siodełka.
Wiatr zadmuchał złowrogo a na policzkach poczuli mroźne powietrze. Koło sklepu pożegnali się i każde ruszyło w swoim kierunku. Kiedy Adam patrzył jak odjeżdża poczuł miłe ciepło w sercu. Agnieszka zawsze motywowała go i był z nią przeogromnie szczęśliwy, dziś jednak po kilku dniach wyprawy w górach, każde pedałowało w innym kierunku. Czuł lekkie przygnębienie, że czas wolny się skończył już i przez najbliższe dni znów zaleją go obowiązki Studenta.
Mimo chłodnego poranka rower jechał nazwyczaj sprawnie. Wiatr faktycznie przeszywał na wskroś, jednak dobra książka w słuchawkach sprawiała, że ignorował to co działo się dookoła. Podczas dojazdów na uczelnie jego świadomość bujała pomiędzy trybem hibernacji a pół-snu. Nogi i reszta ciała wiedziała co robić i gdzie jechać, jakby po wyjściu z domu ktoś włączał autopilota. Modlińska już opustoszała z porannych zatorów, samochody mknęły grzecznie i zdawało się być ich znacznie mniej. Pewnie wielu warszawiaków przedłożyło sobie weekend do Soboty. Większość jednak wróciła a dało się to odczuć już na pierwszych światłach w okolicach Białołęki. Wpatrzony w nicośc przed sobą i zasłuchany w powieść Harlana Cobena Adam stał jak posąg. Tuz obok jakiś facet siedział w czarnej toyocie hilux i paląc papierosa gapił się na niego. Robił to tak bezceremonialnie, jakby Adam był czymś tak niecodziennym jak śnieg padający poprzedniego dnia. Kierowcy zdawali się być równie zmęczeni powrotem do pracy jak on sam. Na ich twarzach widniało nieme: „znowu k-wa do roboty”. Tuż obok na chodniku jakaś matka pchała dziecięcą spacerówkę a mały brzdąc telepany na dołkach podskakiwał w niej jak piłka z niewyraźną miną. Głuche ŁUP i wózek z panią sprawnie pokonał krawężnik na przejściu dla pieszych.
Poranne dojazdy do Szkoły, okrzepły w taki schemat, że tylko czasem, gdy Adam jechał z kimś, włączał wyższy bieg swojej świadomości. Stojąc tego ranka na pasie do skrętu zignorował warczenie i przygazówke jakiegoś „szumahera” za nim. Przepisy prawdopodobnie już zezwalały mu na stanie na pasie do skrętu i stanie przed samochodami na środku pasa. Nie rozmyślał nad tym, bo nawet zanim je wprowadzili na skrzyżowaniu w prawo, puszczał głównie skręcające autobusy miejskie.
Fabuła powieści audiobooka toczyła się leniwie a słońce ogrzewało go na plecach. Spojrzał zrezygnowany na sygnalizator i ziewnął. Gdzieś w oddali spostrzegł innego rowerzystę który mknął po chodniku. Nie wiedział co w kraju tak naprawdę motywowało władze do takiej opieszałości w budowie porządnych dróg rowerowych. Jegomość w kasku skakał po dołkach i krawężnikach aż wreszcie znikł w jakiejś bocznej uliczce.
Silniki warknęły i pierwsze pojazdy ruszyły, światło z żółtego zrobiło się zielone i znów monotonia opanowała jego umysł. Ulica modlińska odkąd pamiętał zawsze była średnio ciekawa, jednak odkąd wprowadzili bus pas zdawała się być niejednokrotnie bardzo nudna. W godzinach po szczycie porannym ludzie jechali grzecznie nikt nie trąbił a ekscesy zdarzały się tylko sporadycznie na skrzyżowaniach. 10km jazdy w trzypasmowym ruchu wśród zdesperowanych kierowców pełnych brawury i porannych frustracji, nauczyło go, że jedyne co może tak naprawdę to robić swoje. Dawno wyrósł już z pokazywania palca i pukania się w głowę, wiedział, że i tak to nic nie da. Poza tym, tego roku godziny w których docierał do Stolicy rowerem były późniejsze i los oszczędzał mu klienteli porannej najbardziej zdenerwowanej i niedospanej. Jadąc przed siebie spotykał tylko tych którzy mieli na późniejsze godziny a więc byli bardziej weseli mimo, że mknęli do pracy.
Jednym z ciekawszych miejsc na trasie tego porannego odcinka była budowa mostu północnego. Zwężona i połatana na wszystkie strony droga sprawiała mniej radości, jednak obserwacja rosnącego wiaduktu i zarysy rowerowej ścieżki asfaltowej po boku nowego nasypu mostu, dawały nadzieje, że kiedyś w przyszłości ominie go wątpliwa przyjemność przeciskania się przez Most Grota.
Przez Wisłę od strony wschodniej można się dostać pierwszym mostem. Most grota to legenda wśród porannych dojazdowiczów, przewężony chodnik i latarnie na nim sprawiają kłopot w ruchu nie tylko rowerowym, ale i pieszym. Oczywiście istniała opcja jazdy dalszej do mostu Gdańskiego, jednak droga po betonowych płytach na odcinku kolejnych 3km nie była zachęcająca. Adam od czterech lat wybierał więc pierwszą, choć nie najłatwiejsza przeprawę Wiślaną.
Droga rowerowa wzdłuż rzeki zwana dawniej „rowerostradą Wiślaną” była szczytem osiągnięcia władz poprzedniego systemu. Jej stan z każdym rokiem zmieniał się ku gorszemu aby dojść do momentu w którym człowiek, jadąc nią zastanawiał się czy nie wybrać roweru wodnego.
Asfaltowa, co nie częste, droga rowerowa wiodła na południe. Powypaczana była w wielu miejscach przez wypierające się ku górze korzenie, a masy ludzi spacerujących po deptaku nie raz potrafiło doprowadzić do sytuacji co najmniej niebezpiecznej, wyłaniając się z za nieprzycinanych krzaków wprost pod koła.
Plusem jednak tego szlaku było to, że dało radę ominąć całą masę skrzyżowań i dosłownie „przelecieć” przez większość stolicy z dala od centrum.
Adam znał dobrze ten szlak i wiedział gdzie i jak omijać na nim nierówności. Jednak każdej wiosny ogromne krzewy rozrastały się tak bujnie, że widoczność spadała prawie do zera na łukach. Tu trzeba było trzymać ręce w pogotowiu, aby w odpowiedniej chwili nacisnąć klamki, gdy z naprzeciwka błogo nieświadomy wiosenny rowerzysta zetnie łuk drogi wprost na spotkanie czołowe. Nieraz zdarzało się, że lądował w krzakach lub boleśnie się o nie ocierał, gdy nowi pozimowi uczestnicy szlaku urozmaicali mu dojazd.
Z nadwiślańskiej rowerowej drogi odbił dopiero na wysokości Alei Stanów Zjednoczonych. Wybrał tego dnia ten odcinek bo wiatr sprzyjał mu aż do samego skrętu. Nic nie było jednak w pełni idealne, czekała go spora górka o łagodnym wzniesieniu. Droga rowerowa to nie była a chodnik. Wiócł wzdłuż estakady w kierunku Placu na Rozdrożu. Łączenia mostu przykryte blachą w niektórych miejscach już powypadały i były dość niebezpiecznymi przeszkodami w drodze. Najbardziej jednak, obawiać trzeba było się ich jadąc szaleńczym zjazdem w dół. Przy mozolnej wspinaczce, zdecydowanie dało się je zignorować.
Pola mokotowskie to raj dla każdej dobrze lansującej się pani z psem czy pary chcącej oznajmić całemu światu swoją miłość. Adam znużony był już tymi widokami obściskujących się i namiętnie całujących na ławkach. Nie raz także karkołomnie omijał „pimpki” i „funie” na wyciąganych smyczach. Przecież każdy szanujący się człowiek wie, że na spacer idzie tylko pies a pan może w tym czasie siedzieć na ławce. Ileż to razy jadąc zamyślony, z piskiem hamował bo okazywało się, że pies na trawniku po lewej z jego panem na ławce po prawej łączy nie tylko więź emocjonalna.
Uczelnie przywitał nikłym uśmiechem. Przypiął rower do bramy i pobiegł po notatki. Zostawił je już ładne 2 tyg temu podczas jednego z dojazdów. Mocno czymś zamyślony zapomniał zabrać teczki z półki koło szatni. Gdy pojawił się na korytarzu kilka osób potraktowało go spojrzeniem do którego przyzwyczaił się już dawno. Było to cos pomiędzy grymasem obrzydzenia/zdziwienia/zaskoczenia i naukowej ciekawości. Owa zjawiskowość jaka powodował czasem porządnie go nużyła, jednak cieszył się, że tym razem portierka zastępowana przez szatniarkę nie zadała mu tego samego polecenia „pan z paczką proszę do mnie”.
W szatni czuwała, ku jego niezadowoleniu pani, która na jego widok reagowała o wiele drastyczniej niż inni ludzie na uczelni. Uśmiech u niej był czymś jeszcze bardziej niecodziennym, niż rowerzysta wchodzący na uczelnie w rowerowych ciuchach. Zrezygnowany i spodziewając się przeprawy z rozmówczynią przełknął ślinę i wyjąwszy słuchawki z uszu podszedł do niej.
- Dzień dobry pani – zdawało mu się, że może nic nie mówić, bo szatniarka wstała już sięgając po przygotowany numerek na jego kurtkę – Dzień dobry, ja przed świętami mogłem zostawić tu teczkę z notatkami, jak się przebierałem. Czy nie przyniósł tu nikt jakichś notatek znalezionych na wydziale? – Szatnia była miejscem wymiany handlowej miedzy rocznikami. Duże przeszklone szyby pozwalały na zostawianie przy nich opisanych teczek dla znajomych a sama szatnia w sesji pękała od przesyłek „dla Kaśki” „dla Pafcia” itp. Tego dnia po długim weekendzie jednak nie wiele osób zostawiło tam rzeczy a szatniarka wyraźnie poirytowana odparła:
- niech Se pan sam szuka, to wszystko co to tu jest!
- Mogłaby mi pani podać tamten stosik chyba widzę teczkę swoją
- Pff. Chyba? To nie wie pan jak wygląda? – żachnęła się
- Mówię, że zostawiłem ją przed świętami nie wiem czy ktoś ją tu przyniósł – Adam starał się mówić wolno i wyraźnie jednocześnie nie nazbyt natarczywie. Nie jeden raz miał utarczki z panią z za szyby i zwyczajnie tego dnia, w tak słoneczny dzień, nie chciał psuć sobie humoru.
- Ja nie będę tu przewracała nic. Do jasnej Cholery to nie sklepik – wybuchła kobieta – Naznoszą tu tyle tego gówna leży to to, i ja mam tego pilnować.
Adam nie słuchał, chwycił rzucone mu niechlujnie teczki przed sobą. Chciał skomentować sposób w jaki podała mu je, jednak ugryzł się w język. Szybko odnalazł to czego szukał. Oddał stosik i z wklejonym uśmiechem numer pięć wycedził:
- „Dziękuje do widzenia”.
Kilka kroków dalej pod nosem dodał „ ty stara kur-o” uśmiechając się szyderczo w jej kierunku. Idąc korytarzem słyszał jeszcze jakieś słowa szatniarki jednak gdy wpiął w ucho druga słuchawkę mp3 świat przeniósł się znów w inny wymiar powieści sensacyjnej Harlana Cobena…


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 7 – Czyli sprawy toczące się dziwacznie… || 13.20km

Niedziela, 1 maja 2011 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Poranek tego dnia nie zapowiadał tego co nas miało czekać niebawem. Zaczęliśmy przeogromnym śniadaniem i postanowieniem, że dziś nie będziemy jeździć. Nogi chciały odpoczynku a niektóre czteroliterowe części ciała także. Zdecydowaliśmy się więc na spacer po górach. Kierunek „Złockie” i Szlaki wokół Jaworzyny. Pogoda bujała się to w kierunku słońca to deszczu, aby wreszcie, gdy byliśmy już na jednej z górskich ścieżek, przechylić się w kierunku deszczu i burzy. Nie byliśmy przygotowani do lejącego deszczu i zimnego wiatru jaki przywiała chmurka. Kurtki to może i miałem ale adidaski i krótkie spodenki to nie to w co należy ubierać się w góry
Decyzja o zejściu do Muszyny nas zmartwiła, bo mięliśmy nadzieje na dłuższy przemarsz po szlakach górskich. Wiatr nieźle nas przedmuchał a deszcz zmoczył zanim wróciliśmy do pokoju. Zmordowani pokładliśmy się do wyrka i nie wiedzieć kiedy zasnęliśmy. Była 16 kiedy zbudziliśmy się. Za oknem już nie padało, ale niebo było takie – niepewne. Plany na kolejny dzień zakładały wjazd na Wierchomle rowerem, jednak z radia prognozy zapowiadały opady i burze, więc spodziewaliśmy się większych kłopotów. Leżąc oglądaliśmy zdjęcia i natrafiliśmy na sfotografowany wcześniej rozkład jazdy. Nagle nie wiedzieć skąd i czemu wpadł mi do Glowy pomysł:
„a może wróćmy do domu już dzisiaj?” Agnieszka przytaknęła, bo pogoda na majówkę w górach psuła się bardzo a kilka dni na dojście do siebie po wyjeździe, było nam potrzebne. W niecałą godzinę spakowaliśmy się. Zrobiłem szybkie zakupy na drogę i wyruszyliśmy na dworzec PKP Muszyna.
Pociąg był o 17.35. podmiejski i w stylu PRL-owych Kolei Mazowieckich. W przedziale rowerowym spotykamy symaptycznego pana który z Nowego Sącza robił wypady rowerowe po szlakach Gorskich. Podpowiada nam kilka ciekawych tras na powrót w te rejony. My niestety wracamy, a deszczowe chmury jakie widzimy za oknem utwierdzają nas w przekonaniu, że decyzja była dobra.
Pogadanka z jegomościem trwa do Nowego Sącza. Do Tarnowa jedziemy już w samotności. Zapada zmrok i robi się tak smętnie. Dociera do nas głębia „spontaniczności” tych decyzji jakie podjęliśmy.
W Tarnowie wysiadamy przed 21. Owiany mrokiem dworzec i chłodne wilgotne powietrze budzi nas z nieco sennego letargu. Na peronie stoi pociąg do Wrocławia, my z informacji dowiadujemy się, że nasz do Krakowa osobowy jest później. Gdy stoimy na peronie i czekamy na swój, na stacje wbiega oddział interwencyjny policji. Kilku gości w kominiarkach i kamizelkach policyjnych a wszyscy z pałkami. Robią nalot na stojący pociąg. Przebiegają przez tory i w mgnieniu oka wyciągają z składu do Wrocławia 13 szarpiących się pseudokibiców. Okazuje się, że pociąg na perocnie uziemili „fani” rozróby zrywając dwukrotnie hamulec bezpieczeństwa i wszczynając bojkę z sokistami. Akcja jest szybka i sprawna choć wzbudza we mnie złe przeczucia. Od przyjazdu grupy policji na peronie twarzami do dołu ląduje kilkunastu młodzików. Kilka razy pałkami po plecach i kajdanki na dlonie. Ludzie w wagonach dopingują policję okrzykami: „ Dobrze jeszcze raz mu niech poczuje cwaniak!”. Lecą niecenzuralne słowa, ale pociąg zostaje oczyszczony w 10 minut. Całkowity postój trwał ponad, jak się potem dowiadujemy prawie 30 minut. Ponad dziesięciu funkcjonariuszy szybko zaprowadza porządek nie przebierając w środkach. Niektórych dosłownie za nogi wyciągają z wagonów. Na plecach czuć dreszcz jednak sprawa została opanowana.
Kiedy sytuacja względnie się stabilizuje wsiadamy do stojącego pociągu decydując się jednak podjechać nim do Krakowa i tam szukać przesiadki na Stolicę. Kosztuje nas to troszkę, bo to skład Inter-City. Oczekiwanie na Tarnowskim peronie pełnym policji i grupy jeszcze nie do końca poskromionych kiboli, nie zapowiadał się ciekawie stąd ta decyzja.
Kraków przywitaliśmy o 23.00 błądzimy zanim znajdujemy otwartą kasę biletową. Informacja jest lekko dołująca 1:17 pociąg do Stolicy. Pierwotny pomysł, aby jechać na miasto, spalił na panewce. Na trasie koło dworca kręcą się pijane grupy wykrzykujące różne nieciekawe wersety. Decydujemy się więc przeczekać koło kas. Na każdej dworcowej ławce śpią bezdomni, czuć ich zapach w całym podziemiu i nie jest to wanilia!! Jest ich ze 20 osób jedni co nie załapali się na miejsce siedzo-leżące spacerują w nadziei, że imć z ławki pójdzie się odlać aby zaraz zająć jego miejsce.
Pasażerowie zmuszeni są koczować na podłodze przy ścianach. My stawiamy rowery przy kasie i siadamy na namiocie. Czuwamy na zmianę gdy jedno z nas lekko drzemie, jednak rejon jest co najmniej niestabilny. Sokiści którzy przespacerowali się dwa razy korytarzem nie reagują na apele młodych dziewczyn, że powinni bezdomnych wyprosić do noclegowni:
„To niech pani ich sama wyprosi, my już nie raz próbowaliśmy”
Kiedy tak siedzimy nagle słychać głuche „łup”. Az mi serce podskoczyło do gardła. Obrazek jednak rozładował napięcie. Ledwo przytomny i na wpół-pijany facet podnosi się z ziemi na co kolega z ławki obok, obudzony hukiem:
„co nie otworzył się spadochron bezpieczeństwa?” Słychać śmiech a po chwili „skoczek” znów wpełza na ławkę i ponownie zapada cisza. Agnieszka mimo, że lekko przestraszona dusi się ze śmiechu.
Niecałe 30 minut później na hali pojawia się jakiś facet. Wygląda porządnie, jednak sposób w jaki idzie – ramion szerzej się nie dało – wskazuje, że jest zbyt pewny siebie. Jego „kolega” o wiele bardziej, chwiejnym krokiem idzie za nim zakreślając ósemki i wtórując mu jakimś bełkotem.
„co ku-wa siedzicie sobie tu co – zwraca się do nas a moje mięśnie napinają się bo węszę początek awantury. – Siedźcie sobie ku-wa…”
Idzie kupić bilet tuz obok nas. Wygląda porządnie ma skórzaną kurtkę i dobre buty.
- Dzień dobry, czy tu można płacić dolarami – pyta głośno próbując zwrócić na siebie jeszcze większą uwagę. – A euro można?
- tu tylko złotówkami można – bełkocze opierając się chwiejnie o blat jego koleszka.
- Zamknij się, nie z tobą gadam idź mi kup piwo! Poproszę bilet, jeden do Katowic, tylko pierwsza klasa musi być. Tak chcę pierwszą klasę.
- ma pan pociąg za 5 minut – odpowiada kasjerka z grobowa powagą.
- Dobrze, niech mi pani powie jeszcze gdzie tu można kupić Piwo – pyta odbierając bilety przez okienko.
- nie zdąży pan, pociąg wjedzie zaraz na 4 peron.
- Dawaj ku-wa, hyk! Bo ci pociąg odjedzie – bełkocze robiąc pijackie kółka jego kolega spanikowany.
- ty mi tu nie pierd… tylko spytaj się tej pani o to piwo! – Mówi rozkazującym tonem Pseudoamerykanin i odsuwa się od kasy – No to jest siła, nie ma to jak kupić sobie niewolnika – Mówi do nas roześmiany i pokazuje w ręku banknot. W ręku pijaczka także widnieje jakiś papierek. Prawdopodobnie dostał 1 dolara.
Sytuacja cichnie, kiedy obaj oddalają się w poszukiwaniu peronu i budki z piwem.
Ciekawa dwójka, krąży jeszcze po peronach prawie godzinę później, gdy wsiadamy do swojego pociągu. Widać nie każdy poddany jest do końca oddanym posłańcem a piwo potrafi bardzo wydłużyć podróż.
Nasz pociąg jest całe szczęście pusty. Posiada przedział dla rowerów. Trasa przejazdu mimo, że do Warszawy wiedzie dziwnie. Jedziemy przez Kielce, Radom i Dęblin… Do Stolicy docieramy od Wschodu. Całą noc spędzamy w przedziale drzemiąc i czuwając na przemian. Podróż z przygodami dobiega końca, jednak z perspektywy czasu będziemy pewnie o niej opowiadać z uśmiechem.
W swoim domu szczęśliwi docieramy o 8.10 rano :D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,