Wpisy archiwalne Kwiecień, 2011, strona 1 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:1414.72 km (w terenie 71.00 km; 5.02%)
Czas w ruchu:40:47
Średnia prędkość:20.15 km/h
Maksymalna prędkość:60.63 km/h
Liczba aktywności:25
Średnio na aktywność:56.59 km i 2h 32m
Więcej statystyk

Dzień 6 – Słowackie wzniesienia || 85.47km

Piątek, 29 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranek jest wyjątkowo słoneczny a nogi troszkę obolałe po wspinaczce na górkę z dnia poprzedniego. Nic to jak mówią. Najpierw marsz do sklepu po bułki na śniadanie a potem w podróż. Dzień ze słonecznego szybko zmienia się w burzowy.
Trasa na Lelechów to opady na szczytach i błyskawice z grzmotami. My w dolinie mamy prawie 28 stopni i zerowy ruch powietrza. Robi się ciężko nawet po płaskim a za granicą rozpoczynają się pierwsze poważniejsze wzniesienia. Jedziemy jak rozpuszczone cukierki. Mamy wrażenie ze powietrze lepi się do nas jak jakaś tłusta galareta. Jednak gdy docieramy na wyższe odcinki w górach szybko ciepło zmienia się w zimny porywisty wiatr. Zjazd w kierunku Ćirć jest przerażająco zimny! Jakbyśmy wjechali do innego świata a nie kraju. 50km/h na liczniku a ja szczękam zębami. Na dole ponownie ubieramy się w bluzy z długim rękawem bo Słowacja wita nas pogodą zupełnie inną niż w PL.

Jest słonecznie, choć niebo zasnute mgiełką. Wiatr silniejszy bo burza po prawej jest na szczycie, który jest już coraz bliżej nas. Jedzie się względnie dobrze choć Aga narzeka na lekkie zakwasy po Jaworzynie z dnia poprzedniego. Ja czuje się dobrze gdyby tylko te podjazdy chciały być lżejsze…

Im wyżej tym chłodniej. Asfalt przed nami jest mokry co oznacza, że burza musiała tu już przejść. Woda chlapie z pod kół a szybkie odcinki są mniej bezpiecznie. Trzeba tu powiedzieć, że trasa od Leluchowa na Słowacji obfituje w koszmarną nawierzchnię. Spodziewałem się idealnych jasnych cementowo - asfaltowych nawierzchni jak to bywało w Czechach a tu podziurawiona droga załatana grubymi paćkami smoły zupełnie jak u nas.
Plavnica to malownicze miasto w dolince, zjazd do niego jest dość szybki choć nie można zaliczyć go do ekstremalnych.

Wjeżdżamy żwawo i równie szybko z niego wyjeżdżamy. Na podjeździe tuz za miastem widać całą dolinkę a w niej domki jak cukierki porozkładane wzdłuż jednej lini. To co w Słowacji rzuciło się nam w oczy to sposób zasiedlania takich miejsc. U nas domy stawia się gdzie popadnie a najlepiej jak najwyżej na stromych zboczach na wysokich górach i budynki stoją wszędzie. Tu jest wyraźny porządek, ludzie budują się tylko w obrębie miejscowości w jednym skupisku a zbocza dolin wolne są od gospodarstw i jakichkolwiek zabudowań.


Plavnicę żegnamy mega podjazdem, i szybko znikamy za wzniesieniem. Do Starej Lubovnej jedzie się dużo lepiej. Droga a raczej jej nawierzchnia, poprawiają się, jest z górki a na horyzoncie widać Tatry. Wielkie bialo-skalne szczyty na dystansie jakichś 80km w oddali. Majestatycznie prezentują się dając skale do wzniesień przez które jedziemy. Te wydają się być pagóreczkami w porównaniu z tymi wielkimi Szczytami.
Niestety nie możemy się długo cieszyć widokiem bo dwie burzowe chmurny łącza się nad naszymi głowami i trzeba się chować. DO miasta wjeżdżamy już w pierwszych kroplach deszczu, które zwiastują mega ulewę. Gdy tylko chowamy się pod sukiennicami na rynku wiatr się zrywa. Nie wiele jest zwiedzania jednak w miejsca gdzie przeczekujemy załamanie pogody mamy w obrębie wzroku cały rynek. Miasto jest małe, a na rynku co kilka minut robi się korek bo objazd dookoła jest tylko jednokierunkowy. Na naszych oczach policja założyla blokadę na skodzie. W tej cześci Slowacji skoda to co 3 samochód na drodze. Chyba wspierają własne fabryki, bo tej marki było tam od zatrzęsienia.






Pogoda postraszyła a chmury poszły na Tatry, my wspinaliśmy się mozolnie na wielki pojazd za Lubovną. Było ciężko, ale motywowało nas to, że znów wyszło słoneczko. Było ciężko i postoje robiliśmy pewnie co kilka kilometrów. Nasze motto wyjazdu „Bez Szaleństw” dało się tu odczuć. Widoki nakłaniały do dumania a soczyście zielona trawa, sprawiała wrażenie, jakby ktoś ją pomalował na nasz przyjazd.
Zjazd jaki nam zafundowały górki był wyśmienity. W zasadzie od wielkiego wzgórza na które się wdrapaliśmy, aż do Polski było z górki. Piękne asfalcik i prędkości powyżej 50km/h a do tego przecudne widoki rozciągające się z serpentyn. Wszystko to sprawiało, że człowiek aż hamował aby się tym dłużej nacieszyć…
Przy granicy z Polską, droga przewęża się kilkukrotnie bo drogę porwały osuwiska. Wygląda to strasznie bo naprawdę miejscami asfalt jest już przechylony ku zboczu. W innych jest odgrodzony cały pas aby samochody nie zjechały w dół razem z górą.
Droga z Piwnicznej do Muszyny to malownicza kręta droga wzdłuż Popradu. Nam zawsze ten odcinek przynosił mega zmęczenie bo przypadał na koniec wycieczek.
Powrót do pokoju i ciepły prysznic to było coś czego nam było trzeba!

DST: 85km
AVS: 16,34

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 5 – Krynica i Jaworzyna wzięte z siodełka || 42.00km

Czwartek, 28 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranny wyjazd do Krynicy zdaje się być lekkim, gdy jedziemy bez bagażu.

Wiatr jednak, który od pczątku naszej wyprawy nie daje nam spokoju, znów o sobie przypomina. Droga jaka jedziemy tez nie nastraja optymizmem. Była do jedyna główna (czytaj dziurawa) do tego uzdrowiska. Deptaki świeca pustkami. Nic dziwnego skoro dopiero 21 kwietnia. Ale tak mała ilośc ludzi spacerujących po deptakach zdaje się nadawać nieco wyludniony obraz temu miastu. Daje się jednak odczuć napięcie związane z nadchodzącym weekendem majowym. Malowanie barierek, ławek zamiatanie ulic, czy nawet koszenie trawników. Wszyscy uwijają się jak w ukropie aby do pierwszego ogarnąć miasto.

Snujemy się to tu to tam.

Robimy kilka fotek koło, jeszcze nie zasadzonych, rzeźb z kwiatów. Wyglądają nieco smutno takie „łyse” jednak i tak są niesamowite.

Po krótkiej wizycie w parku zdrojowym,

uciekamy z miasta i zaczynamy atak na Jaworzynę
To była wspinaczka godna niejednego maratonu, spodobała by się wszystkim, którzy choć raz jechali na górki XC.

Aż się prosi wysłać tam wszystkich wyjadaczy maratonów MTB.
Droga początkowo asfaltowa szybko zmienia się z szuter o nachyleniu dochodzącym do 12% .
Szlak wije się kręci i jest tak malowniczy, że przystajemy aby się nacieszyć nim. Choć pewnie lepiej powiedzieć, że zwyczajnie nie mamy sił jechać.

Faktycznie momentami nawet 1x1 nie pomagało. Takie górki to ja brałem na maratonie, ale na odcinku kilkuset metrów a tu pojazd był 5 kilometrowy.

Jedziemy jednak większość trasy robiąc postoje, w końcu chcemy górę zdobyć z siodełka.



Ostatni odcinek do Schroniska PTTK a potem do wyciągu narciarskiego jest karkołomny.Ale nikt się nie boi go zaatakować!!

1x1 nos przy mostku i z prędkością 4km/h wspinam się pod górkę.
Udało się! Najpierw oboje zdobywamy przedszczyt, a po podziwianiu panoramki wspinamy się jeszcze wyżej aż do samego czubeczka i stacji kolejki gondolowej.

Mój rower do Up-hillu nie był w pełni przystosowany, jednak troche doświadczenia z maratonów sie przydało.

Było ciężko, nogi jak z waty jednak widoki rekompensują poniesione straty kalorii.


Odpoczynek jest nieunikniony,

Wiatr na górze bardzo szybko schładza. Czas więc na zjazd w dół. Wybieramy inny szlak, który okazuje się być krawędzią stoku narciarskiego.

Dawno tak nie jechałem. Musiałem bardzo uważać bo szuter i luźne kamienie przy zjeździe 13% to mało bezpiecznie polaczenie. Agnieszka decyduje się prowadzić rower na tym odcinku, ja jednak próbuje swoich możliwości. Jadę nie wiele szybciej niż ona ale kiedy robie stójkę na przednim kole – nieomal OTB przy 5km/h – decyduje się poprowadzić rower do podnóża stoku.

Dalej szlak biegnie w dół zbocza, my jednak decydujemy się na zjazd droga „techniczną” która mimo, że wypłukana miejscami przez stróżki wody po deszczach, jest mniej nachylona.
Zjazd po wyboistym skuterku prawie 30km/h kończy efektowny splash w wodzie strumienia!

Tego dnia po powrocie do Muszyny decydujemy się na koniec jazdy. Przebrani w chwila, ruszamy na pizze do restauracji ROMA a następnie z „buta” zdobywamy zameczek nad Muszyną.

DST: wg liczników 42km
AVS: 12,65

Kolejna góra Zdobyta!
zajebista galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 4 – Opalanie z siodełka w pięknym południowym słońcu || 94.31km

Środa, 27 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranek u Pana Rzepy, był żwawy. Szybki wpis do księgi pamiątkowej, chwilowa pogawędka no i dalej na szlak! Ruszamy z wielkimi apetytami na górki które już wczoraj widzieliśmy na horyzoncie. Od rana słoneczko nas rozpieszcza jest ledwo dziesiąta a my już w krótkim rękawie jedziemy. Droga zaczyna za Zakliczynem wić się ku górze.


Kręci miedzy wzniesieniami rozciągającymi się po bokach. Niczym małe kropeczki, znikamy w potędze gór.

W Gródku nad Dunajcem wjeżdżamy w obszar jeziora Rożnowskiego. Malowniczy zbiornik okrążamy krętą drogą widząc go z góry po prawej stronie.

Jest cudownie, choć spieczone ręce zdają już dawać się we znaki. Nie mamy nawet kremu z filtrem. W sklepie w mieście szybki postój na zakup owego, co by do domu nie przywieść bąbli op. poparzeń słonecznych. Nie ma mnie tylko chwilkę a Agnieszkę podrywa już jakiś pan. W zasadzie to góral. Ma troszkę promili i całym ciężarem opiera się o mój rower jedna ręka a druga trzyma za kierownicę. Błądzi słowotokiem dookoła, brzdąka cos pod nosem, że to ciężko i ze taka kobieta jedzie niepotrzebnie się meczy… wreszcie jednak lekko spławiany zaczyna dawać konkretne informacje. Podpowiada aby z Nowego Sącza jechać na Piwniczną a nie Krynicę. Ta rada bardzo ułatwiła nam późniejszą jazdę pod koniec dnia, oszczędzając i tak resztki już energii.
Z Gródka udajemy się na Nowy sącz, po drodze katujemy mega podjazd.

Kilkukrotnie zatrzymujemy się bo upał z nieba i bagaż oraz kilometry dają popalić. W drodze do Sącza, natrafiamy na czynne osuwisko. Cała droga zjechała w dół po zboczu a nikt nie chce podjąć się kosztownej naprawy.

Usypano prowizoryczne przewężenie z kamieni, ale na tyle niestabilne, że jak się po nim jedzie ma się wrażenie ze przy większych opadach pojedzie w dół razem z resztą zbocza, które wykazuje już chęć osunięcia się.

Miasto Nowy Sącz będę kojarzył z dużym ruchem ulicznym i smogiem tak intensywnym jakbym był w garażu z ciężarówką na włączonym silniku. Spaliny kręcą w nosie a przez miasto walą tiry. Nie robimy większej przerwy poza dostojnym przejazdem po deptaku tego miasta i fotografią ratusza.

Korek jaki robi się przy wyjeździe troszkę nas blokuje. Jedziemy w sznurku aut po dziurawym asfalcie i koleinach a z jednego samochodu słyszymy lokalny doping. W zasadzie to Agnieszka wzbudziła zainteresowanie plebsu:
„Dajesz jedziesz!! Redukcja ciśnij wyprzedzają cię!”
Chciałbym zobaczyć ich miny gdyby Agnieszka w tym momencie z kamienna twarzą wysunęła środkowy palec. To jednak dobra dziewczyna więc tylko śmignęła dalej zostawiając męskie ego upchnięte jak czetropak w małym Golfie.
Na piwniczną jedzie się źle.

Kryzys nas dopada przeogromny. Boli Tylek, plecy jakoś tak nie chcą współpracować a do tego upał z dnia zaczyna wychodzić i czuję lekkie przegrzanie słoneczne. Jest mi niedobrze a znaki informujące o dystansie wcale nie pocieszają. Za Piwniczną przychodzi jednak zbawienie i zatrzymujemy się na obiadek. Tania, fajna knajpka i Devolaj z ziemniaczkami i pomidorkami wyraźnie dodają nam sił.
Trasa od Piwnicznej jeszcze nie raz da nam w kość na tym wieloetapowym wyjeździe. Mimo, że względnie płaska, zdaje się nie mieć końca. Kręta droga wije się jak wąż wzdłuż Popradu malowniczymi dolinkami.


W Muszynie jesteśmy na dziewiętnastą. Słońce zachodzi malowniczo za szczyty mieniąc się kolorami wręcz niedoopisania.

Drzwi do naszego noclegu są zamknięte.
Kilkukrotny dzwonek nie daje nic, aż o chwili kiedy w progu staje dziwna postać. Mężczyzna około 65 lat miał okrągłą twarz lekko błędnym wzrokiem spojrzał na nas i zmierzył od stóp do głów. Przez telefon nie widać rozmówcy więc nieco zaszokowani staramy się wyjaśnić cel naszego przybycia. Człowiek najpierw słucha co mamy do powiedzenia a potem cedzi, jakby ktoś mu syntezator mowy zwolnił do pierwszego biegu.
„Ja usłyszałem dzwonek, więc zeszedłem na dół, nie wiem gdzie państwo macie pokoje, bo nie wiem czy są jakieś wolne. Bo trzeba będzie zobaczyć, ale ja nie mogę wpuścić bo drzwi mamy zamykać, żeby obcy nie wchodzili…”
Samogłoski przeciąga jakby w ustach miał pełne policzki żelek. Po monologu zrozumieliśmy, że właścicielki nie ma. Po naszym telefonie pojawia się niecałe pięć minut później. Zmarnowani trasą padamy w pokoju zmęczeni. Nasze jednoślady wynagrodzone za wierną służbę także dostają oddzielny pokój (dosłownie pokój 2 łóżka). Nie płacimy za niego a rowerki mają warunki jak my!
DST: 94,31
AVS: 15,40

galeria





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 3 - tranzytem przez Pacanów! || 150.47km

Wtorek, 26 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień ten zaczął się wyjątkowo szybko i sprawnie, nauczeni doświadczeniem nie zeszliśmy na śniadanie i zjedliśmy co popadło w pokojo-lodówce. Noc spędzona w śpiworach daje obraz że naprawdę było chłodno. Bez zbędnych pożegnań i czułości ruszamy tam gdzie nasz cel – czyli na południe. Jedziemy przez pierwsze kilometry po górkach jeszcze, ale im dalej na południe tym robi się bardziej płasko.

W pewnym momencie człowiek aż łapie się na tym, że na horyzoncie wygląda gór.
Śniadanie przypada nam na Szydłów. Śniadanie, czyli coś więcej niż styropian sonko z pasztetem jaki zjedliśmy rano. Śniadanko jemy w cieniu na ryneczku. Są świeże bulki, jest salami i żółty ser.
Brama krakowska jest w remoncie jak i reszta murów tego małego miasteczka.

Gdy skończą będzie wyglądało naprawdę interesująco! Nie koniec to jednak atrakcji. Jadąc dalej przy głównej drodze spotykamy ciekawą zagrodę. Mają tam koziołka,
dziki, świstaki i guźce a także inne dziwne zwierzaczki, których nazw chyba nie umiem wymienić.



Chwilę stoimy i obserwujemy ciekawe zjawisko. Niby dziki to mamy pod oknem, bo z lasu wychodzą na nasz parking przed blokiem, ale świstaka i guźca (poza porankiem kojota) nie widziałem.
Na naszej południowo – tranzytowej trasie jest tego dnia także Pacanów.

Znane miejsce z bajek chyba każdego z nas. Koziołek matołek króluje tam na każdym płocie, w każdym sklepie a figurek koziołka zdaje się być tam naprawdę sporo.
Z zainteresowaniem obserwujemy nowo pobudowane centrum bajki.

Inwestycja dla małych pociech ale na pewno oryginalna na swój sposób. My tylko z zewnątrz obserwujemy budynek i po odpoczynku i lodach kierujemy się dalej na południe.

Kilometry idą ciężko. Mijamy most na Wiśle

i kierujemy się na boczne wioski tuż za Szczucinem. Tego dnia wiatr znów przeszkadza i mimo, że jest płasko kosztuje nas sporo energii jazda z „mordewindem". Do Żabna mamy z górki jednak im dalej tym jazda idzie trudniej. Zbliża się noc a my nie mamy noclegu. Najpierw kombinujemy z jakąś kwaterą licząc, że niebawem góry więc zacznie się wysyp „pokoi do wynajęcia”
Efekt jest taki że kolejne 50km snujemy się zwiędnięci i dopiero po 150km docieramy do Noclegu „u Rzepy”. Podjazd do domku noclegowego ma w największym nachyleniu ze 14-15%

ledwo wprowadzamy tam rower po asfalcie a nie mówiąc już o jechaniu.
Właściciel naprawdę przyjemny bardzo wesoły i daje nam do dyspozycji za 30zł cały oddział domku czyli w rezultacie mamy dostęp do Łazinki kuchni(aneksu) i 3 pokoi 2 osobowych. Na dodatek na kolacje dostajemy sałatkę i kiełbaskę wiejską.

Dzień wykańcza nas, ale końcówka bardzo pozytywna!

DST: 150,47km
AVS: 18,95

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 2 – Lany Poniedziałek || 108.64km

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Po ciężkiej i zimnej nocy wstajemy o 7.30 rano. W pokoju bez oszukiwania ze 15 stopni albo mniej. Ani w Glowie nam wyściubiać nosa z pod kołdry, jednak wreszcie udajemy się na dół aby odebrać wysuszone rzeczy. Tak się trafiało, że gospodarze zapałali do nas sympatią i po wieczornych opowieściach o swojej córce co biedę klepie za granicą i tego poranka zostaliśmy wciągnięci w rozmowę przy śniadaniu. Lekko znudzeni zasiadamy więć do jedzenia i słuchamy historii jak to wszyscy lekarze są źli, i wszyscy tylko do grobu pchają itd. Kiedy tak rozmowa się toczy, ni z tego ni z owego właścicielka atakuje nas perfumami.
„ło no to dla tradycji” – mówi z rozbrajającym uśmiechem i psika nam na dekolt męskimi perfumami. Myślałem, że zwrócę kanapkę jak mnie opryskała. I dopiero po chwili skojarzyłem, że to lany poniedziałek. Chwilę jeszcze dłuższa mija zanim kończymy śniadanie „A`la old-Spice”

Z wyraźną ulgą wyjeżdżamy z lokum na zaplanowaną trasę. Jednak tego dnia nic nie szło do końca tak jak chcieliśmy.

Śniadanie przesycone perfumami na szyi smakowało okropnie i chyba jego objętość była za mała bo pierwsze podjazdy znów wyciskają z nas resztki sił. Do tego w Łagowie na rynku stoją jakieś grupy z wiadrami. Patrzą na nas z zainteresowaniem jednak udaje nam się uciec. Nasza drogę tego dnia kilkukrotnie zmieniamy, aby wyminąć stojce na ulicy widoczne z oddali grandy „młodzieży kultywującej tradycję”. W co drugiej wsi lawirujemy szerokim lukiem między czyhającymi do ataku młodszymi i starszymi osobnikami. Czasem na zjazdach serce stawało, bo obawialiśmy się że chusną na nas na pełnej prędkości.

Przez Lipiny i Szumsko-Kolonię udajemy się w kierunku Iwanisk a następnie na zamek Krzyżtopór w miejscowości Ujazd.
Już za Iwaniskami widać wielkie , doskonale zachowane mury zamku.

Jeśli ktoś widział w swoim rowerowym żuciu ruiny zamku to niech zweryfikuje je z ogromem tego co prezentuje Ujazd. Ogromna, chciałoby się powiedzieć cytadela niczym szkielet jakiegoś pradawnego dinozaura przypomina o wielkości dawnych zamków.

Gdy z bliska przyjrzeć się konstrukcji zachwyca nie tylko jej ogrom, ale również kunszt budowniczych, którzy w oryginalnym projekcie nie używali ani jednej cegły a surowca do budowy czerpali tylko z wapiennych kamieniołomów z okolicy! Na zamku spędzamy kilka godzin spacerując korytarzami, komnatami i zachwycając się jego pięknem.



(więcej zdjęć w galerii)

Z Ujazdu ponownie przez Iwaniska kierujemy się dalej na Nową Słupię gdzie skręcamy do Świętokrzyskiego Parku Narodowego.

Cel numer dwa wyjazdu to zdobycie szczytu Łysej Góry. Trasa na odcinku za Trzcianką, jest zamknięta dla ruchu. Powód odnajdujemy niecałe 2km dalej, kiedy droga urywa się nagle a nad strumieniem, przerzucony jest wielki przepust gotowy do zabudowy.

Z trudem lawirujemy między sztalunkami i nowymi gotowymi do zalania betonem, zbrojeniami.

W końcu udaje nam się pokonać przeszkodę i wracamy do realizacji zamierzonego celu.

Od Nowej huty rozpoczynamy mozolna wspinaczkę w górę. Podjazd jest około 8% jednak asfaltowy. Jedzie się przyzwoicie choć nogi pracują na najwyższych obrotach i niskich biegach. Z każdym kilometrem jest trudniej jednak porządny postój robimy dopiero u bram samego Parku Świętokrzyskiego. Drewniana brama oznajmia nam, że do szczytu już niewiele.

Ruszamy więc w górę i ku naszemu zaskoczeniu szybko doganiamy bryczkę, ciągniętą przez dwa konie.

Ludzie pokonują ten podjazd na kilka sposobów. Pieszo, bryczką lub samochodem (mimo wyraźnego zakazu wjazdu). Nasz sposób zdobycia szczytu wydaje się być odosobniony. Kilkukrotnie przystajemy aby zregenerować siły i łyknąć orzeźwiającego napoju.
Kiedy wreszcie docieramy na szczyt satysfakcja jest i to nie mała. Łysa Góra w przeciwieństwie do Łysicy oferuje o wiele lepszy widok na okolicę niż zalesiona Łysica. Klasztor zdaje się być naprawdę wielki jednak widoki bardziej mnie zachwycają. Z góry widać naprawdę daleko.

Zjazd w Łysej Góry przy prędkości 60km/h jest naprawdę świetny. Gładki asfalcik i stosunkowo mało zakrętów pozwalają rozwinąć bez pedałowania prędkości które niosą nas aż do Bielin Poduchowych. Przez Czaplów wracamy do Naszej Kwatery, zmęczeni ale szczęśliwi z osiągnięć dnia.

DST:108,64km
AVS:18,50km/h

Galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu… || 75.37km

Niedziela, 24 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej
Ryszard Kapuściński

No i my jesteśmy wróceni, cali zdrowi choć nie obeszło się bez przygód! O tym co nas goniło i co zionęło ogniem piekielnym i co gryzło w czasie tych kilku dni naszej rowerowej eskapady z sakwami w opisie poniżej.
Zapraszam!

Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu…
Na Dworzec Wschodni w Warszawie nie sposób dostać się ostatnimi czasy bez przeszkód, jednak te – widać czując respekt – jakoś nas ominęły. Mimo, że wszystko tam rozkopane a informacja marna, udało nam się trafić na pociąg o właściwej porze i wsiąść do niego bez kłopotów.

Był 24 kwietnia Niedziela a więc czas kiedy to 2/3 ludzi miało zebrać się przy stolach i jeść duże ilości jaj. Ostatni wagon opanowaliśmy sprawnie. Inwazja nastąpiła przez zmasowany atak ostatnimi drzwiami. Jakie było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że jedziemy jako jedyni w całym wagonie, nie tylko przedziale! Rowery spięliśmy więc w rowerowym kąciku koło toalety – płatnym 9zł z góry. Wagon klasy drugiej, pociągu TLK, zaskoczył nas swoją „pierwszo klasowością”. Nie 8 a 6 miejsc siedzących. Wszędzie emblematy Inter City a na boku wielkie „2” utwierdzało nas w przekonaniu, że jednak nie pomyliliśmy klas! Nad wejściem panel pozwalał ustawić oświetlenie i temperaturę a wytłumione resory wagonu sprawiały, że jazda była tylko lekkim szumem gdzieś z poza obszarów naszego umysłu.

Skarżysko Kamienną przywitaliśmy po około 2,5h podziwiania widoczków z za okna pociągu. Gdy tylko nasze koła dotknęły ziemi, serca napełniła nowa, lepsza energia. Słońce dopiero wychodziło z za porannych mgiełek gdzieś nad nami a my zwarci i gotowi ruszyliśmy na pierwszy etap naszej podróży.

Trasa na Parszów wiodła urokliwymi małomiejskimi asfaltami, które jak na złość ktoś zbudował przez największe wzniesienia. Jadąc w Tatry wykończy cię 12km podjazd o kilku procentowym nachyleniu, w górach Świętokrzyskich padniesz na 400m pojazdu na nachyleniu 12%. To faktycznie rzucało się w oczy, i szło w łydki.

Pierwsze podjazdy z bagażem dosłownie zwalały z nóg. Nikt nie stawia tu znaków „uwaga stromy pojazd”, bo przecież jest on zaledwie na kilkusetmetrowym odcinku i pojawia się co chwila.

Gdy porządnie rozgrzani, dotarliśmy do Parszowa, skręciliśmy na Mostki. Tam udajemy się w boczną drogę przez Sieradowicki Park Krajobrazowy. Malowniczy las, zapach świeżo ściętych beli drewna i wiosenne wonie kwiatów sprawiały, że jechało się niesamowicie. Jednak pod kołami zagościł nie szuter a bruk z grubych otoczaków.

Początkowo potraktowaliśmy to jako ciekawy objaw folkloru i mieliśmy nadzieję ,że brukowany jest tylko pewien odcinek potrzebny dla leśników do wycinki, jednak im dalej w głąb lasu tym kamienie były mniej równe a jazda coraz bardziej dawała się we znaki.

Staraliśmy się nie przejmować tym co pod kołami. Dookoła rozciągały się widoki nieomal baśniowe. Las budził się do życia po zimie, delikatna jasna zieleń pojawiała się w gąszczu jeszcze suchego runa leśnego, gdzieniegdzie małe białe kwiatuszki pstrzyły się nisko jakby dodając lukru tym słodkim kolorom zieleni. Kilkukrotnie na naszej drodze stawały sarny obserwując z oddali nowych przybyszów.

Jadąc pośród wysokich na kilkanaście metrów świerków i jodeł czuliśmy się tacy malutcy. Kiedy patrzyło się w niebo człowiek czuł ogrom natury jaka go otaczała.

To my byliśmy tu gośćmi i na każdym kroku dało się odczuć tą dominację lasu.
Błękitne niebo dość szybko zasłoniły chmury a na rozgrzane kamienie spadły pierwsze krople deszczu. Za nimi kolejne i kolejne, aż w końcu zaczęło padać dość regularnie, choć początkowo nie intensywnie. Nieopisana paleta zapachów eksplodowała z parującego drzewostanu lasu. Odurzeni wonią i zachwyceni okolicą telepaliśmy się pokornie po bruku mając wciąż cichą nadzieję, że wreszcie się skończy ta piekielna droga. Mijały kilometry, końca nie było widać. Deszcz padał coraz intensywniej a my wspinaliśmy się na podjazdy po grubych otoczakach w deszczu…

Poezja i bajka się skończyły, zaczęła się proza podróży. Las już mniej nas interesował, człowiek chciał aby przestało padać a każdy metr wytrząsał z nas resztki energii. Po drodze u kresu swych sił i jakby na potwierdzenie naszych przypuszczeń znajdujemy kamień na którym widniała wymowna tablica:

Las wreszcie kończy się a my ze sporą stratą nie tylko sił, ale i czasu jesteśmy wciąż daleko od miejsca docelowego noclegu. Przez Bodzentyn kierujemy się na Nową Słupię, gdzie deszcz się wzmaga. Nie pada już regularnie a rzęsiście. Krople spadają nam z daszków czapek – przecież miało być słonecznie – a z pod kół leją się strumienie wody. Na Świętokrzyskich drogach po deszczu trzeba być bardzo ostrożnym, kałuże lubią kryć niespodzianki w postaci dziur których zaliczenie rowerem z sakwami może skończyć się źle nie tylko dla sprzętu. Podczas próby ominięcia takiej „utajonej” dziury, nieomal ląduje w rowie bo obładowany rower na „smołowym” asfalcie polanym wodą tańczy jak łyżwiarz!

Do Łagowa docieramy zmoknięci i zmarnowani. 75km z czego ¾ w deszczu, ochrzciło nas w bardzo dosadny sposób tego pierwszego dnia podróży.
Właściciele noclegu w którym mięliśmy mieszkać biadolili nad nami sporą chwilę i wreszcie po dziwnym przywitaniu dostajemy klucze od pokoju. 15zł za nocleg, to wręcz wyśmienicie, zdawało się cisnąć na usta kiedy znaleźliśmy go w Internecie. Jednak Pokój w jakim mieszkaliśmy mimo iż urządzony ładnie był piekielnie zimny a część domu zamieszkana przez nas była totalnie nie ogrzewana co niestety dawało się odczuć i to bardzo zwłaszcza w mokrym ubraniu.
Zrezygnowani i mokrzy przebieramy się w „lodówce”(tak określaliśmy nasz pokoik). Oddajemy rzeczy do wyschnięcia nad kaflowym piecem i bez uprzedzenia zostajemy porwani w wir rodzinnego spotkania przy jajeczku.
Rodzina przyjechała do właścicieli niespodziewanie. Skonsternowani zostajemy na siłę wciśnięci za stół i siadamy pośród obcych ludzi ( łącznie z 10 osób) przed nami lądują kieliszki i herbata. Nie dało rady odmówić trzeba było wypić po „kielonku" z gospodarzami i ich rodzinką. Ale żeby wódkę zapijać ciepłą herbatą z cytryną, to był już niezły popis. Oczywiście było przepytywanie „ a skąd a dokąd”. Były „łojezusmarie i Chrystusy-Jezuzy” jakbyśmy zostali co najmniej zmuszeni do katorżniczej pracy za darmo. Z czasem, gdy temat naszych jakże „bidnych” osób został wyczerpany, rozgorzała dyskusja o kupowaniu na allegro i jedni przez drugich licytowali się – robiąc to dość głośno i wszyscy na raz - kto jaką kuchenkę za ile złotych kupił w Internecie i że: „była łona takoż samo dobra jak ta sklepowa a nawet lepsiejsza”(cytat w oryginale)
Wreszcie gdy dyskusja nieco ucichła a my mięliśmy już kilka kielonków za sobą udało się nam podziękować i wrócić do pokoju. Przy stole z gośćmi było o wiele cieplej, jednak grupka przekrzykujących się osób i kilka głębszych sprawiły, że nie tylko mnie rozbolała głowa.
Niecałą godzinę później kiedy rodzinka na dolę odjechała, znów zeszliśmy aby donieść kolejne ubrania do suszenia. Nie ukrywam, że zwyczajnie szczekaliśmy zębami w swoim zimnym pokoju, więc perspektywa choć pół – godzinnego posiedzenia przy piecu kaflowym była zbawienna. Na stole ponownie wylądowały ciasta serniczki, lecz tym razem do słodyczy podano piwo! Tak siedząc w cieple i przy lekko wirującej głowie objadając się wypiekami gospodyni spędziliśmy wieczór i około 21 wróciliśmy na górę lekko zakręceni nie tylko od drogi jaką przejechaliśmy.

DST: 75,37
AVS: 18,48

pełna galeria






Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Prolog - czyli dzień 0 || 81.01km

Sobota, 23 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Na Zaborze
Dziś już zapakowani i zwarci szykujemy się do ostatniej nocy przed wyjazdem. Sakwy jeszcze rozrolowane czekają na nas w pokoju i ciągle w nie coś ładujemy:D
Jutro start wcześnie rano, gdyby nie to wszystko było nieskazitelnie.

Prolog zakończony dystansem 81km. Zawarło się w nim jajeczkowanie u rodzin mojej i Agnieszki, wczorajsze piwkowanie oraz dzisiejsze 35km z sakwami pod wiatr... Było hmmm ciężko bo deszcz "konwekcyjny" złapał nas dziś przed samym domem... No ale tfu tfu niech idzie precz deszczysko! Dla mnie symbolem prologu, była scena, kiedy Agnieszka pięknie lśniła z sakwami w zachodzie słońca wczoraj:) Kamera niestety nie uchwyciła tych barw tak dokładnie...



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

u progu wyprawy:) || 0.00km

Piątek, 22 kwietnia 2011 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Nie dodaje kilometrażu dzisiaj(choć nastąpi on już za chwilę) a piszę aby podzielić się niejako swoimi odczuciami;)

Za oknem pełna wiosna, śnieg znikł i nareszcie mój Accencik rusza na wyprawę! Ha ja ruszam on rusza i zabiera Krossa ze swoją Panią!Nasza czwórka dziś rusza na tzw Prolog. Kierunek północny zachód. Święta omijamy z siodełka więc u progu zbliżających sie tradycji wielkanocnych wypada życzyć swoim rodzicom zdrówka i wypić z nimi przynajmniej piwo. Dlatego więc ów rowerowy prolog!

Co nas czeka? Hmm dużo przygód, weekend jest naprawdę długi a my ani jednego dnia nie zamierzamy z buta robić! Strzeżcie się bike-statsowicze, niebawem bowiem kilometry wpadną i u progu maja zajmować będę(choć pewnie nie długo) zaszczytne miejsce na stronie głównej:D
Czymże są jednak owe kilometry naprzeciw temu co nas czeka! Jesteście ciekawi? To w skrócie opowiem!
Zaczniemy z gór świętokrzyskich,
Tam spędzimy 2,5 dnia przejedziemy przez Polskę południową aby dotrzeć do Muszyny

Stąd nasze nogi poniosą nas dalej na Słowację i w Piekne Tatry i Beskidy.

Wyjazd prawdopodobnie zakończymy w Krakowie;) -

Zdjęcia (własne a nie z gogle:P) i obszerna relacja już/dopiero za tydzień:) Się nie mogę doczekać paniska! Normanie mnie nosi! Trzymajcie Kciuki! Wyruszamy, przygoda wzywa!!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

na uczelnie - tylko co po co? || 74.40km

Środa, 20 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Na uczelnie
Miałem ja jechać dziś na uczelnie sobie aby w naszym zacnym ksero podrukować sobie mapki aby wreszcie mieć pretekst aby zacząć je robić. Los niemiły sprzysięzył sie przeciwko mnie poranne nieplanowane zakupy dla Agi brata spowodowały, że nie miałem juz nic na koncie. I kiedy przed uczlenią chciałem wybrać kasę okazało się, że niestety kiszka. Mam całe 1,50:P

Wróciłem więc do domu dla sportu nieco szybciej niż do stolicy. Na modlińskiej zawsze ciekawie:

A my zachodzimy w głowę czemu te drogi takie liche.

Po drodze zagarniam paczkę z poczty. Ło matko jaka kolejka! Jedna kasjerka tytko i zawieszający się komputer(czytaj nieumiejętność obsługi.. ) Gdy patrzyłem na to jak łona te klawisze wciska, to myślałem że za chwile to mnie zaatakuje ten pentium 95. Normanie jakby klawiatura miała gryźć w palce.
Wszystko to śmieszne i frywolne jak nie musisz stać w kolejce w dusznym ganku poczty w rajtach rowerowych, co chwila lukając za okno na piękne słonce... Kiedy już była moja kolej przyszła druga pani i zanim zdążyłem paczkę podpisać i dowodem potwierdzić osobistym, kolejka za mną znikła. I gdzie tu sprawiedliwość? grrrrr

Kurs numer dwa to transport robota kuchennego przez las i do Agnieszki a potem do jej ojca. Jadąc ul. Kwiatową (rowerową obwodnicą Legionowa) ludzie dziwnie się na mnie patrzyli... Ciekawe czemu:P



wyjazd słoneczno-gorący:D Bez nogawek i z bananem od ucha do ucha;D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,