Bike to the hell, strona 1 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike to the hell

Dystans całkowity:9736.76 km (w terenie 294.50 km; 3.02%)
Czas w ruchu:201:48
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:50.04 km/h
Suma podjazdów:40 m
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:207.17 km i 9h 10m
Więcej statystyk

Nocą - na kładkę || 33.00km

Poniedziałek, 20 maja 2019 · Komcie(3)
Zachęcony sukcesem dziennej przejażdżki szybko zmontowałem wpis o wieczornej ustawce na rowery. Po pierwsze - chciało mi się, a po drugie była ciepła noc. Nie zapowiadano deszczu. Można było jechać. 
Wyruszyliśmy o 20:40 spod ratusza i pognaliśmy wałem do Żerania na Kładkę rowerową. Jakiś czas temu znajomi nie mając pomysłu na rowerowanie, wymyślili akcję, aby co jakiś czas  "sprawdzać" czy kładka jeszcze jest. 

Kładka dostałą Nazwę LGBT, bo podświetlona jest na różowo - fioletowo. 











Wyszedł zacny wyjazd, choć dzisiaj (dzień po) czuje lekki dyskomfort w nosie. Syn hoduje kolejną infekcję i niby ma tylko kaszel, ale Agnieszkę już boli gardło, a ja mam "niby-gila" czyli nieby niegil, a gil!


Ostatnio do swojego jednośladu kupiłem napęd 1x10 ponieważ chciałem kiedyś przejść na ten system. Na Aliexpresie kosztuje to grosze. Manetka + kaseta + łańcuch + przerzutka - kosztowała mnie coś około 350zł:) SZOK:D 




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Veni Vidi Vici! || 0.00km

Poniedziałek, 17 września 2018 · Komcie(6)
Impreza się odbyła. W sumie uważam to za dość spory sukces bo w lekko ponad miesiąc postawiłem na nogi Facebook i zebrałem ludzi do współpracy i chętnych na start choć tylko 15 osób. 
Artykuł w Gazecie
Wyszło zjawiskowo, ale już jest plan by za rok było - fajniej, więcej, lepiej. 

















Najwytrwalsi zrobili 280 km w terenie.





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Bałtyk Bieszczady - Niepełne || 530.00km

Wtorek, 28 sierpnia 2018 · Komcie(8)
Długo podchodziłem do tego wpisu. Naprawdę długo. Dawno tak mnie nie męczyło opisywanie tego co się stało. Dawno tak długo szukałem odpowiedzi i przyczyn. A co się stało? Poległem. Poległem, nie fizycznie, nie wydolnościowo, a psychicznie. Kolejny raz w tym sezonie zawiodła moja głowa. Gdy motywacja jest ujemna, a sama myśl o tym by jechać dalej przyprawia cię o zawroty głowy i odruchy wymiotne, gdy siedząc na poboczu wpatrujesz się w migającą lampkę roweru i otacza cię pustka.
Ten wyścig zaczął się naprawdę nieźle. Dojechałem pociągiem w fajnej ekipie. Czas spędziłem w podróży bardzo przyjemnie i byłem pełen optymizmu. Nawet spałem na podłodze w wagonie rowerowym co sprawiło, że naprawde szybko minęła droga. Dawno tak krótko nie jechało mi się do Świnoujścia.

Na peronie wita nas zachmurzone niebo. Jest byle jak. Nie zapowiadali deszczu, ale kropi. Jedziemy w ośmioosobowej grupie do hotelu interfere-coś-tam.
Na miejscu jesteśmy jeszcze przed otwarciem punktu. Zaczyna lać. Chowamy się pod parasolami przed chotelem i czekamy na otwarcie. Wreszcie rusza biuro i odbieramy pakiety oraz wpisujemy się na listę startową.
Jadę szukać chłopaków z Rowerowego Lublina bo mieli być w Bryzie - okazuje się, że Ośrodek rozebrano i na jego miejscu coś się buduje. Numer od Mariobikera milczy, Rado poza zasięgiem sieci. No cóż. Jadę coś zjeść. Do baru kopytko docieram w nadziei na pyszne domowe żarcie. Stojaka nie ma więc opieram rower o donicę przed wejściem. Jeszcze dobrze nie poprawiłem roweru, a pani ze środka wyskakuje i mnie miesza z błotem.

"że to już szczyt chamstwa, że ona te kwiaty, że tam-o jest stojak, że tamto i siamto"
Nie wiele myśląc odjeżdżam, bo jeszcze by mi napluła do kotleta, a tego bym nie zaakceptował.
Jem w Maku, piję małą, białą i ruszam na poszukiwanie RL. Udaje się uzyskać kontakt do drugiej persony RL. Okazuje się, że ośrodek jest tuż obok i byłem tam nieomal jak szukałem Hotelu Bryza.

Pokój jest ciasny, ale ekipa RL, bajka. Wesoło nam czas mija na rozmowach i żartach. Nawet udaje mi się zdrzemnąć jeszcze gdy cześć chłopaków rusza na zakupy. Kefir po wieczornej integracji z dnia poprzedniego napewno pomoże im ukoić ból... głowy.
Na odprawie technicznej w sumie wiele się ciekawego nie dowiaduje, ale fajnie jest się spotkać z ludźmi i wspólnie idziemy nad Bałtyk. Sanatorium się trochę spóźnia, ale w tym wieku to i z pamięcią u nich może być słabo.

Wracam do pokoju z ludźmi z RL i ogarniamy się do startu. Na prom ruszam przedostatni z pokoju, a ostatni któy jedzie na noc. Jest ładnie, nie pada, a na niebie księżyc. Nawet w sumie nie jest tak strasznie zimno. Ot noc, jak każda inna noc.
Na promie mcoowanie GPS i ruszam. Na samym początku okazuje się, że mój patent na lampki zawiódł i spalił się koszyk z ogniwami. Całe szczęście sędzia mnie puśćił z lini startu, bo miałęm mniejsze mrugaczki. 500m za promem zjeźdżam i wyrywam kable z lampek zastępując je klasycznymi paluszkami. Nie wiem co poszło nie tak. Dzień wcześniej działały, teraz już nie. Co zrobić.
Doganiam Watahę i z ich grupą jadę dość dynamicznie aż za wyspę. Dalej jakoś nasze grupki się rozrywają potem dzielą na mniejsze i jadę już w dwu-trzy osobowej ekipie. Jedzie się spoko, choć chyba za ciepło jestem ubrany.

Pierwszy punkt w Płotach zaliczam zlany potem. Duszno, ciepło, jakoś tak nijak. Namiot i oświetlenie i pan który za wszelką cene chce mi potrzymać rower.No powiedizałbym nawet za bardzo za wszelką cene. tROSZKĘ się znim szarpie, bo ciągnie w swoją a ja w swoją stronę. Jakoś nie chodzi tu o to, że nie był miły, ale nie potrzebowałem aby mi ktoś z pod tyłka po zejściu z siodełka rower wyrywał. Udało się go przekonać, że jednak sam sobie poradzę i podbijam wszystkie stępelki.
Z Płot ruszam sam, w sumie sporą część tego wyścigu będe jechał sam. W grupce będę tylko momentami, czasem będę kogoś widział, czasem ktoś będie lśniącym punktem z tyłu.

Noc robi się chłodna. Zakłądam kurtkę i turlam się dalej. Nie jedzie się najgorzej. Łączę się w grupę z "Prezesem", z któym jechałem TDP. Miła odmiana, od samotnośći.
Nad ranem pojawia się senność. Spora senność. Miotą mną od miejsca do miejsca po całym pasie ruchu. Nie mogę utrzymać toru jazdy. Decydujemy się z kolegą na 30 minutową drzemkę na przystanku i ruszamy dalej. Jest już widno, jednak nadal zimno. Pierwsza noc okazuje sie być trudna. To zaskakujące bo w tym roku po raz pierwszy na maratonach zarówno Podróżnika, jak i BBT musze złapać drzemkę w ciągu pierwszych 24h. O ile nogi jeszcze jakoś jadą, to głowa śpi, zasypia, muli.

W Pile( 10:11) liczę na ciepłe miejsce aby chwilę poleżeć. Okazuje się że jest tam ciepłe jedzenie ale to nic innego jak tylko namiot pod stadionem żużlowym. Kładę się chwilę na ławce przy stoliku i rozciągam placy. Po zjedzeniu ciepłego makaronu dostaje nowych sił. Wychdozi słońce. Jest super. Ciepło, jadę na krótkie spodenki. Mam tę moc. Od Piły do Nakłą jechało mi się super. Wszystko mogłem. Nawet grupę zgubiłem, bo noga szła. W cale nie pędziłem, po prostu pojechałem. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.

Nakło nad Notecią, tu jestem 13:17, ale jakiś chochlik podpowiada mi aby chwilę się położyć. Nie zasypiam, ale rozprostowuje plecy i kończyny.
Okolice obwodnicy Bydgoszczy jadę jakoś tak bez sił. Noga nie podaje, mimo, że najedzony i wyspany. Nie mogę tego zrozumieć. Na liczniku nawet 500km jeszcze nie ma, a ja cuzje jakbym już 700 zrobił.
Do Solca Kujawskiego przyjeżdżam 16:26 jest jakoś tak nijak. Jem obiad i się kładę. Niestety śpię za długo bo budzik mnie nie obudził. Tracę bardzo wiele, bo aż 3h. Zrywam się i jadę dalej. Od tego momentu zaczynają się moje kłopoty.
Jestem w niedoczasie, spałem sporo, ale nie czuje się wyspany. Sporo analizuje i podświadomoe próbuje jechać ponad siły. Grupa, która wyprzedziłem za Piłą jest już sporo przede mną. Zaczynam się łamać. Wkłądam MP3, ale jakoś tak mi nie pomaga. Zaczyna Kropić. Nie mogę wspiąć się powyżej 23km/h. Analizuje, przeanalizowywuje. Wszystko jakieś takie byle jakie.
W Wagancie 22:35 spotyka mnie czołówka. Ludzie w Restauracji leżą jak zwkłoki. POpadali jak muchy, jedni wygladają tragicznie inni koszmarnie, tylko Hipka rzuca do mnie "O cześć, jak tam... no mi to też w sumie się już nie chce" po czym ucieka". Jem dwie porcie naleśników i piję mocną kawę. Ruszam. Nie mam czasu na regenerację, bo przecież jestem w dupie z czasem. Jadę z punktu jak tylko najszybciej mogę i... znów atak spawacza. Spawa mi powieki, spawa wszystko. Droga wiruje, lampy się zlewają. Nie jadę, ja unoszę się w toni senności. Jest ciemno, wilgotno, a ja płynę. Wstaje na korby dwa obroty siadam, potem znów, dwa obroty i siadam.

Do Gąbina chyba coś około 80 kilometrów, a mi się nie chce. Jest mi niedobrze, odbijaja się naleśniki, po kawie mnie mdli i odbija kwasem. Atakuje mnie jakiś pies, ale nawet nie chce mi się uciekać. Jest mi wszystko jedno. Okulary zgubiłem na jakimś punkcie i oczy mi łzawią. Do tego zaczyna się dopiero noc...
Po skręcie na Gąbin droga się psuje i wpadam w dziurę. Jest ciemny gęsty las, a w słuchawkach słucham opopwieści kryminalnej o zaginięciu jakiejś Katlin Louder, laska uroiła coś sobie że ludzie u niej w domu są. Generalnie jakieś krzywe akcje. No i dodająć do tego moje zmęczenie - jestem zesrany ze strachu jak mam stanąć i gumę zmienić.
W końcu się w sobie zbieram i zmieniam. Auto techniczne jakiegoś zawodnika dojeżdża i pyta czy wszystko ok. Dętkę mam już zmienioną, ale pompuje własnie koło małą pompeczką. No może to nie zgodne z zasadami, ale użyczają mi stacjonarnej pompki i podpompowuje sobie koło ich pompką.

Awaria mnie nieco budzi i jadę już mniej zasapny. Niestety, znów straciłem ze 30 minut nad dętkę.
W Gąbinie jestem 4:14. Od 22:35 do 4:14 mija aż 5h39'!!!
Strasznie słaby czas. Zjadam conieco i ruszam. Na punkcie jest Radek, namawia mnie abym się wziął w garsść. Ruszam w punktu, ale po niecałych kilku kilometrach muszę zatrzymać się na drzemkę na stacji. Śpię 15 minut. Nie wiem kiedy to mija. Jadę więc dalej. Nie ma co lekko nie jest tyle śpie, a nie czuje efektu. NIC nie pomaga. Nie mogę zregenerować. Na postoju drzemkowym kupuje też jakiegoś energetyka i nic. Nie mam już czego odreagować.
Do Łowicza dojeżdżam o 7:00. Tu mam przepak, cgcę się wykoimpać. Źle się czuje. boli mnie głowa, niedobrze mi a jednocześnie chce mi się spać. Spotykam tam również Wilka. Motywuje mnie do jazdy, ale ja już mam problem z kojarzeniem faktów. DO tego końcówkę do PK w Łowiczu, kropi. Zaczyna się dzień deszczu. Głowa umarła. Jem i padam na materac. Jestem zły i masakrycznie zmęczony. Nie tak sobie zmęczony, że odpocznę chwilkę i pojadę. Po prostu nie mam siły. Jedzenie wmuszam w siebie, a prysznic nie daje nic prócz przypływu senności.

Mimo, że spędzam na punkcie sporo to o dziewiątej wiem już że dla mnie impreza się zakończyła. 525 kilometrów zmasakrowało mnie jak mało kiedy. Nie jest to mój pierwszy taki dystans, a umarłem. Umarła głowa, nogi - wszystko umarło. Im dłużej odpoczywam tym gorzej się czuje. Dostaje dreszczy, wszędzie w Łowiczu pootwierane drzwi. Zimno mi, a ludzie dookoła chodzą w krótkim rękawku.

Przegrałem. Przyczyna jest czysto mentalna, ale i sił zabrakło. Mam w tym roku mało sukcesów, od Kaszubskiej wprawki, gdzie wraz ze Starszą Panią wróciliśmy autem, przez Maraton podróżnika, gdzie 20 kilometrów przed metą skróciłem, po BBT, gdzie 530 kilometrów okazało się max moich możliwości.  

Na pewno za mało jeździłem, na pewno mało spałem, na pewno za dużo miałem ostatnio spraw prywatnych i mało głowy do trenowania. Na pewno muszę sobie przebudować coś w sezonie. Chyba rok 2019 będzie pod znakiem dystansów 300km. 500 to moje max. Myślę, że jakiś czas muszę odstawić ultramaratony i poszukać motywacji do nich. 300 tki to pojadę sobie towarzysko na mp 2019 i może Kurniku ( w końcu) . Coś się stało w tym sezonie, coś we mnie się zacięło. Czy zabrało motywacji? Chęci?

Czas jesiennego roztrenowania być może odpowie na te pytania. Będzie okazja wyleczyć ego i wyciągnąć wnioski...

Przepraszam wszystkich, którzy pokładali nadzieje we mnie. Przepraszam bo zawiodłem tylko i wyłącznie JA



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Co porabiam? || 120.00km

Wtorek, 10 lipca 2018 · Komcie(1)
Ostatnoi sobie pykam po lasach. Zamontowane duże koła amorek, jestę tłentinajerę... Chyba co roku mam taki czas/okres że odpoczywam od szosy, aby znów nabrać do niej chęci, a chęci się przydadzą, bo w końcówce sierpnia mam BBtour.

Ale do rzeczy. CO się działo w ostatnim, czasie? Otóż projekt zorganizowania wyścigu 24h w terenie nabrał tempa. Ustalony mam już termin na 15-16 września. Impreza posiadać będzie wdzięczny tytuł "Legionowska Katorga".

W zamyśle impreza jest zarówno biegowa, jak i rowerowa. Do dyspozycji zawodników będzie długa trasa którą dostaną w formacie gpx. 80 kilometrowa pętla to wyzwanie dla amatora, a i nie mała gratka dla osoby które chce jechać w trybie 24h. Uzupełnienie płynów i regeneracja będzie możliwa dopiero na punkcie start/ meta. To w znaczący sposób odróżnia imprezę od klasycznych 24-rek które kręcone są po pętlach 20kilometrowych, i robienie pięćsetnego kółka przyprawia cię o ziewanie. (dla biegaczy trasa jest sporo krótsza i jej projektowaniem zajmuje się zaprzyjaźniona biegaczka)

Zawodnicy mają możliwość korzytstania ze sklepów i punktów gastronoczmicnych, jednak trasa jest poprowadzobna tak, że nie ma ich zbyt wiele w okolicy śladu. To sprawi, że logistyka na takim maratonie będzie równie ważna co napinka i ciśnięcie po wynik.
Wynik? Jaki wynik. Sprawa jest prosta - to gra o marchewkę. O pokonanie samego siebie i o zdobycie medalu. Podobnie jak w znanych mi ultramaratonach, niezależnie czy przyjedziesz pierwszy, czy zrobisz jedno, dwa czy pięć okrążeni dostajesz medal.

W toku przygotowań wyznaczyłem już główny zarys trasy, i wykonałem kilka spotkań z osobami które pomogą mi tę impprezę przygotować. Zapraszam was wszystkich. Wpisowe to jedynie 40zł, a możeszsz pojechać w fajnej imprezie poznać, zakręconych ludzi i poczuć klimat maratonu 24 godzinnego w bliskiej okolicy Warszawy.

legionowska.katorga@wp.pl
Wystarczy napisać maila z imieniem nazwiskiem i datą urodzenia, w tytule napisać Legionowska Katorga. Zapisy trwają do końca miesiąca, a liczba miejsce jest ograniczona.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Przygotowania Legionowskiej Katorgi - Sprawdź się! || 35.00km

Piątek, 6 lipca 2018 · Komcie(2)
Szykuje lokalny maraton 24h w formie ultra. Bez wsparcia z zewnątrz

Legionowska Katorga.
 
Ultra po pętli 80-90km w terenie w Powiecie Legionowskim.  Do tego opcja dla biegaczy pewnie pętla ok 10km w lesie( w trakcie ustalania). 
Ma być chill, ma być charytatywnie. Kasa zebrana pójdzie na medale i dyplomy, a reszta dla domu dziecka. 


Terminu jeszcze nie wybrałem. Czas pokaże co i jak wyjdzie. 

Obecnie ustalam trasę rowerową. Maraton spokojnie przejedzie osoba na trekingu, czy rowerze crossowym. Będzie zróżnicowany teren. I las, piaski i okolice torów kolejowych. Nie zabraknie również odcinków po Wałach Wisły i Narwi. 

Obecnie domykam sprawy trasy aby mieć już gotowy plik GPX.

Jak to będzie wyglądało?
Zawodnik dostanie PLIK ze śladem  i jedzie samodzielnie. Nie znakujemy trasy strzałkami - pełna ekologia. W dobie smart-fonów nie ma potrzeby drukowania map. Każdą pętle zawodnik potwiedza podpisem na liście w biurze na punkcie Start - Meta.  Obecnei szukamy miejsca na biuro zawodów. Sala, lub budynek szkoły. 

Ile zechcesz tyle jedziesz. Nie ma przegranych. Zrobisz choć jedno kółko - już przysługuje CI medal i dyplom . 

Trasa MTB będzie miała prawdopodobnie około 80 kilometrów.




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Tak blisko celu, a jednak tak daleko.... || 519.00km

Niedziela, 10 czerwca 2018 · Komcie(6)

Cierpienie uszlachetnia, tak mówią porzekadła, gdy jednak cierpienie zadajemy sobie sami staje się ono masochizmem i traktowane przez innych jak odchyły. Wszystko co odmienne od naszego uogólnionego kręgosłupa moralnego społeczeństwo trakuje jak złe, dziwne... nieznane. Jazda rowerem od wielu lat już nie jest tylko i wyłącznie przywilejem biedoty. Jeszcze kilkanaśćie lat temu gdy mówiłeś, że jedziesz do pracy na rowerze, w duchu wyobrażano sobie suche grzanki z masłem na śniadanie, bo nie stać cię na auto, czy na bilet. Współczuli ci.

Maraton Podróżnika 2018.

Przez ciemność przebija się szum, szelest. Z każdą chwilą dźwięki stają się coraz wyraźniejsze. To melodie, pookładane szelesty... to Ptaki! Nie otwieram oczu jeszcze długo. Nasłuchuje, jak do siebie śpiewają. Na zmianę układają z małych gardełek sonaty ku czci lasu. Ich melodia mnie uspokaja. Zawinięty szczelnie w przecierało kulę się na wersalce. Wieczorem było strasznie gorąco i nie miałem ochoty ścielić łóżka. Noc jednak przyniosła nową niższą temperaturę i nad ranem musiałem szukać osłony od chłodu.
Zwinięty w pomiętym materialę trwam bezruchu. Łóżko z każdym ruchem potwornie skrzypi. W ptasie trele wkradają się kolejne . Ciche szepty, z czasem rozmowy i kroki. Jest ich więcej i więcej. Wreszcie tłumią całkowicie piekną serenadę i zmuszony jestem otworzyć oczy.


W małym domku dookoła mnie poustawiane są rowery. W zasadzie jedynym miejscem gdzie nie ma roweru jest moje łóżko. Poranna krzątanina przed maratonem już się zaczełą. Coraz więcej stóp, coraz więcej spraw do ogarnięcia.

Start zaplanowany mam na ósmą. Zegar wskazuje piętnaście po szóstej.
-Wcześnie – myślę w duchu, choć w sumie jestem już wyspany. Rower przygotowałem dzień wcześniej, więc samego organizowania sprzętu będę miał stosunkowo mało.

W domku nie za bardzo jest miejsce, więc gdy tylko wstaje z łózka udaje się na spacer. Jest ciepły poranek, za ciepły. Nie zabrałem klapek, więc ruszam w świat boso. Lekko chropowaty chodnik muska moje stopy. Idę przez kemping i spotykam po drodze ludzi. Jedni coś dłubią przyr owerach inni krzątają się dookoła namiotów. Kemping dawno już nie śpi. Prawie setka osób zawitała do Krzemienia k. Ińska w ten czerwcowy weekend.


Gdy docieram do baru, jest już otwarty, ale śniadania nie serwują jeszcze. Pani kierowniczka krząta się w lekkim podenerwowaniu i dostawia kolejne talerze. Udaje mi się zamówić kawę z ekspresu przed podaniem głównego śniadania. Jest pyszna, z pianką, brązowym cukrem – smakuje przepysznie.

Śniadanie mija w ekspresowym tempie. Szwedzki stół szybko znajduje chętnych. Jajecznica znika niczym kamfora, a chleb i bułki niczym błyskawica rozpływają się w czeluściach kolarzy.

Start o ósmej pozwala mi na ukojenie nerwów. Nie muszę czekać długo, nie muszę się stresować. Po śniadaniu, w zasadzie mam czas aby się ubrać i dojść na linię z której będziemy ruszali na trasę. Szybkie odczytanie listy obecności i ruszamy.
Jako pierwsi przecieramy szlaki. Nie sądziłem, że będzie co przecierać... a jednak. Początek trasy, jak zapowiadano, jest bardzo zaskakujący. Sporo refleksu wymaga omijanie lejów na drodze. Grupa jedzie równo, choć słońce szybko daje się we znaki. Po prostu PALI. Mimo, że ledwo godzina dziewiąta, a już na termomerze wskazanie 30 stopni. 



W Drawsku Pomorskim ruch się wzmaga, więc trzymamy się wspólnie. Na kilku skrzyżowaniach udaje mi się złapać ogon. Szybko jednak grupa się przetasowuje i ponownie jadę sam. Nie jest to całkowicie bez sensu. Nie gonie nikogo, nie szarpie nikt tempa. Zakładam sobie mp3 i ciułam swoje. Raz po raz dochodzi mnie jakaś grupka z tych startujących po mnie. Chwilę jedziemy wspólnie z Grupą Elizjum, ale oni też jakoś mi się zrywają. 


Miejscami, gdy jedziemy ulicą, szosówki zatapiają się w smoliste podłoże. Pierwszy raz coś takiego mi się zdarza, że na zjeździe rower nurkuje w asfalcie tworząc rynnę od opony i wyraźnie hamując. Czyli poza upałem, dziurami – mamy jeszcze w zanadrzu pakietu utrudnień – klejący i topiący się asfalt – rzecz jasna o ile występuje w ilościach możliwych do topienia. 

Mielno to miasto, którego dnia chciałbym chyba ominąć. Tłumy aut, ludzie chodzący samopas, to typowa definicja miasta „wypoczynkowego” w szczycie sezonu. Upał co prawda chłodził lodowaty wiatr od morza i suma summarum, odcinek za Mielnem można było nawet zmarznąć (17 stopni). Mi udało się wyłowić tam przepyszne jedzenie za śmieszne pieniądze i nie był to kebab na cienkim... 


Mielno opuszczam mimo wszystko zniesmaczony. Klimat takich jarmarcznych miast totalnie mnie nie jara. Zastanawiam się jak można w takim zgiełku odpoczywać? Wszędzie, dosłownie wszędzie stragany, budki z jedzeniem, piwem i balonikami. Aha zapomniałbym. Na każdym kroku wiaderka i łopatki. Można było kupić tu łopatki dla całego szwardonu kopiących metro Warszawskie.


Do Polanowa i punktu żywieniowego mam niby 60 kilometrów, ale odcinek ten wcale nie jest tylko usiany różami. Upał od wielu godzin poczynił zniszczenia w mojej świadomości i nie do końca momentami wiem co się dzieje. Jadę pół na pół na autopilocie. Twarz oblepia mi sół, pot i pył. Powietrze ma wilgoność ujemną, takie mam wrażenie. Dosłownie wysysa z mojej twarzy resztki wilgoci. Kilka pagórsków robię z automatu, ale tak naprawdę trzyma mnie w pionie tylko świadomość, że zbliża się miejsce, gdzie uda się zregenerować i obmyć. Odliczam godziny do nocy. W nocy jest chłodno, tak przynajmniej mam nadzieje.


Do Polanowa chyba jest z górki, lub siła woli robi cuda w obliczu zbliżającego się odpoczynku. PK w Polanowie gości już parenaście zwłok. Ludzie siedzą zahipnotyzowani. Widać na twarzach piętno jakie odciskał na nas upał. Policzki czerwone a oczy spuchnięte i obrzmiałe. Padają pierwsze wycofy. Na Punkcie kontrolnym, mijamy się z Karetką pogotowia. Pająka pokonał upał i zasłabł. Jest naprawdę ciężko. Ostatnio tak upalny maraton jechałem w Krakowie dwa lata temu. Wtedy też wiele osób pokonało słońce.

Siadam i od razu pomoc oferują mi dziewczyny. Złotka nasze! Największe! Odmawiam jedzenia. Muszę chwilę dojść do siebie. W głowie mi huczy, mp3 już nie mogę słuchać. Po prostu jest mi niedobrze. Nawet nie ma jak odpocząć bo w cieniu nadal czuć żar rozgrzanego miasta. Idę do WC obmywam twarz. Pieką oczy. Ręce również obmywam wodą. Temperatura ciała wolno się stabilizuje. Czuje, że mi lepiej. Zjadam Makaron z sosem, i popijam kilkoma litrami płynów. Zjadam ze cztery kawałki pomarańczy i dwa arbuzy. Po chwili dociera Piotr. Jechał za mną. Myślałem, że te pół godziny od mojejgo startu udało mu się zlikwidować już dawno. To zaskakujące, że mimo mojego postoju obiadowego w mielnie i ociągania się (tak mi się zdawało) na trasie, udaje mi się nadal być przed nim.

Sumarycznie z Polanowa ruszamy razem, ale Piotra grupa jeszcze się ociąga więc ruszam wolno przodem. Od tego mmomentu przez całą noc będziemy się z Piotrem i jego kompanami mijać wielokrotnie.


Zbliża się noc. W kieszeniach koszulki mam trzy banany, a w sakiewce ciastka na czarną godzinę. Jest też jakiś batonik proteinowy i dwa żele. Noc daje ukojenie, choć pod kołami zdarza się kilka tragicznych odcinków dróg. Nie pamiętam gdzie były pamiętam tylko, że pojazd robiłem 12km/h slalomując po asfatlo-szutrze. Ciężko to było nazwać drogą. Grupa Piotra jedzie to ze mną, to się oddala. Oni mają inny styl jazdy. Ja jadę nieustannie, oni gnają nieco szybciej, aby potem przerwy robić. I tak się tasujemy raz ja ich raz oni mnie. Czasem jedziemy kawałek wspólnie, ale potem często się dzielimy. Noc spędzam sam. W sumie to pierwszy ultramaraton, gdzie noc jadę praktycznie samotnie. Tylko ja noc i książka w uszach. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, czy to motywuje, czy demotywuje, ale jadę sobie i zwiedzam. Za mną i przede mną przez kilka godzin nie spotykam nikogo. Ta noc jest naprawdę krótka. Ledwie do końca zrobiło się ciemno, a już z oddali czai się świt. Podczas zbliżającego się BBT w sierpniu pewnie będzie sporo więcej ciemności niż teraz.


Świt spędzamy wspólnie z grupą na stacji benzynowej. Jednocześnie posilamy się kanapkami zakupionymi przez „okienko”. Jest to wersja premium bo kanapki podgrzano na opiekaczu! Czyli mimo że okienkowa sprzedaż to jednak nie jemy zimnego.
Sam świt przecieramy już na siodłąch. Po wizycie na stacji znów jakoś nasze grupki się dzielą. Długie odcinki w okolicach Bornego sulinowa są po lasach. Zmęczenie daję się we znaki i gubię grupę. Jedzie mi się średnio. Droga niby równa ale asfalt wygląa jak tarka. Przepis na tę nawierzchnie jest prosty. Zalej otoczaki z rzeki smołą i uklep to jakoś. Trzyma? No to jazda z autami! Reszte samochody wyrównają. Szosowe opony podskakują rower terkocze, a ja się telepie jakieś 25km/h.

Od godziny ósmej robi się bardzo szybko upalnie. Chmury, które lekko krążyły, zaczynają się rozstępować i słońce wkracza na scenę. Drogi też się pogarszają. Momentami robi mi się słabo. Odcinki leśne osłaniają od wiatru i od słońca, jednak żar wciska się wszędzie. Powietrze stoi. Są momenty, kiedy muszę stanąć w cieniu aby złapać oddech. Pole widzenia lekko mi się zwęża i zasłania je czarna poświata po bokach. Mrugam, ale ona nie znika. Czuje, jakbym za chwilę miał zemdleć. Mam dość wszystkiego, a rower podskakuje na tarce i dołkach. Postanawiam, że od miejscowośći Szwecja jadę już drogą nieco bardziej „ludzką”. Mam dość bocznych urypanych dołkami dróżek, które tuż przed metą krążą jak pijany królik po polu marchewki. Tu mam do organizatorów mały żal, że na siłę szukali dodatkowego dystansu. W takich warunkach spokojnie 500-510kilometrów byłoby w zupełności odpowiednim dystansem, a te ostatnie wywijasy, nie dodwawały nic do trasy. Czułem, że spokojnie odcinek końcowy mógłby być już krajówką. Droga o tej porze jest pusta, a podjazdów wcale jej nie brakuje. Od Wałcza jedzie się to w dół to w górę. Mimo iż już nie jadę trasą maratonu, do mety nadal prawie 50km. W dobie zamykam dystans 485 kilometrów, co jest dość obiecującym. Wynikiem biorąc pod uwagę ilość przerw i upały.

Do miasta Recz dojeżdżam półprzytomny a to co za chwilę czekało mnie na trasie do mety, przeszło moje marzenia. Szedłem chyba z pół kilometra bo dziury i doły były wszędzie. Pocieszające było to, że zalany odicnek drogi jeszcze nie wysechł bo umoczyłem się w nim w całości. Słońce wysuszyło mnie zanim dotarłem na metę.

Wjeżdżam do bazy z dystansem 519 kilometrów na liczniku. Tuż za mną dociera grupa Piotra, któe jechała wytyczoną trasą. Skłądam gratulacje kolegom i pełznę do domku aby dokonać żywota. Nie ma powietrza. Ktoś mi jej zabrał! Wszystkie! Ono płonie – moje płuca płoną, twarz oklejona solą, brudem i lepką cytrynową solanką.

Prysznic daje mi ukojenie. Moczę się z 40 minut nabierając sił. Ten maraton był dla mnie wyzwaniem. I choć nie udało mi się go ukończyć, czuje że wygrałem kilka swoich wewnętrznych walk. Było naprawdę ciężko... choć na swoje usprawiedliwienie nie mam nic więcej.




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Tour De Pomorze || 720.00km

Poniedziałek, 31 lipca 2017 · Komcie(22)
Maraton tour de pomorze, czyli 740km non stop. 

Do Śwonouścia docieram po prawie 10h w pociągach. Łącznie z przesiadkami, promami i es ka em kami dojazd był masakryczne długi. W Bazie jest już Mariobiker, którey zaznajamia mnie z ty co gdzie i jak. Ide do biura biorę przepaki i pakiet startowy.
Pakowanie i szykowanie roweru na start trwa do 22 z kawałkiem. Zanim się ogarniam i kładę jest już 23 a może nawet wita nas północ. Nie powiem dokładnie - zaczął lecieć spiderman na Polsacie - to sobie sprawdzicie :)

Rano pobudka o 6. Mario śpi, a ja wstaje i zaczynam szykowanie. Potem już obaj krzątamy się po pokoju. Decydujemy się jechać wcześniej na prom, bo w tv nic nie ma ciekawego, a na promie przynajmniej oklaszczemy sie za wszystkie czasy. Pomysł w zasadzie super - bo na BIeliku spotykamy forumowiczów i forumowiczki. Jest Eranis, Starsza, Miki Piki, Yoshko, Memorek no Mario I JA. Chyba o kimś zapomniałem? A tak Elizjuma też widziałem i Rapsika.

Pogoda jest słaba. Pochmurno, nawet zaczyna kropić. Niby prognozy nie są złe, ale niebo mówi co innego w sumie nie wiadomo było jak się ubrać. niby 16-17 stopni z nadzieją na "lepiej" ale w sumie jak wiatr wiał to było chłodno. A miał wiać...
W końcu startuje i ja. Gwizd z trabki organizatora i pojechalimy. Grupa się rozpędza, ale jakoś nie mogę się z nimi zgrać. Szybko, oddzielają się 2-3 osoby na przedzie. Potem muszę stanąć na zdjęcie kurtki i... jadę solo. Grupa przede mną jedzie jakieś 20-30 metrów potem 50m potem 100. Nie gonię! Jeszcze jest czas. Do Wolina Jadę spokojnie, choć jak to się mówi - bez polotu. W zasadzie mam odczucie "ee jakoś nie chce mi się".

Gdy skręcam na Kamień Pomorski - zaczyna się średni/zły asfalt. Telepie jak na tarce. Wali tłucze, wszystko mi podskakuje i wybija z rytmu. Kolejne grupy startujące po mnie mnie dochodzą i biorą jak narkoman amfę. No jednym słowem wciągają mnie nosem. Raz, drugi i trzeci łapie się na ogonku i dociągam kawałek, ale suma summarum odpuszcza i jadę swoje.
Niszczy to morale, bo myślisz sobie - kurde ledwie 50km a ja już zostałem wyprzedzony przez 15 osób. Nie poddaje się i metodycznie prę na przód.

PK1 - 11:57 62,5 km

Południe i pkt 1. O dziwo spora grupa ludzi tam poczywa. Ja nie zamierzam. Szybki stempelek, puszka napoju wypita duszkiem. jakiś baton w rękę i ruszam dalej. Jedzie się ok, choć znów dochodzą mnie osoby kolejne. Nie gonię, pozwalam im się wystrzelać.
Odcinek do Kołobrzegu bardzo przyjemny. Droga nawet w miarę równa. Jedzie mi się naprawdę dobrze, a morale podnosi się z kolan.
Okolice ustroni Morskich, jak i sam Kołobrzeg to jeden wielki deptak i piknik. Pełno dzieci, balonów jakieś melodyjki - istny jarmark. Ludzie oklaskują nas ( tak mnie tez oklaskują) i dopingują. Dzieciaki coś piszczą, nawet jakieś nastolatki do mnie piszczały i machały balonikami. Kurka wodna - no taki doping to nie ma wyjścia trzeba jechać.

PK 2 14:45 125,5 km

Nie bawię długo na punkcie tylko dalej ruszam. Bez sensu jest się rozsiadać, jak to zaledwie 125 kilometr. Szybko załatwiam formalności i ruszam dalej.

Wreszcie dogania mnie grupa. Nie wciąga mnie jak odkurzacz tylko wolno dochodzi i w efekcie dołączam do nich. Jedzie tam chyba z osiem osób. Tempo mamy podobne i decyduje się utrzymać tym razem w ekipie.
Jest o wiele raźniej. Poznajemy się, rozmawiamy, żartujemy. Jednym słowem zaczyna się prawdziwe clue programu. Partnerstwo w cierpieniu. Wiatr przeszkadza, ale wieje z boku i jazda na kole nie jest niezbędna.

PK3 BOBOLIN 17:30 186 km
Wspólnie wpadamy na punkt w Bobolinie. Jest ciepły makaron, jest WC. Jest chwila oddechu. Na takich imprezach jak ta, punkty kontrolne robią mega robotę. DO tej pory jeździłem w Maratonach Podróżnika, czy Innych imprezach, gdzie przerwy trzeba sobie organizować samemu. Wymagana jest od zawodnika większa logistyka. Tu zaś "wystarczy tylko jechać i co 60-70km cię nakarmią i napoją". Niby łatwo jest powiedzieć, ale im więcej kilometrów, tym trudniej te odcinki przeskakiwoać.

PK4 - Polanów 20:40 243km

Z Bobolina ruszamy znów wspólnie. Zbliża się koniec dnia. Przed nami jeszcze postój w Polanowie, ale tego punktu, specjalnie nie kojarzę. Jedzie mi sie dobrze, kilometry mijają, a dzień ma się ku końcowi. Gdy zapada zmrok, zbliżamy się do już do Szczecinka. Znajduje się tam pierwszy duży punkt kontrolny z możliwością spania. Grupa rozmawia i dywaguje, czy nie przespać kilku godzin na punkcie. Ja odradzam ale zażarte analizy trwają. Do Szczecinka wjeżdżamy o północy

Pk5 -23:59 Szczecinek 300km

Na liczniku jest już lekko ponad 300km. Co jade mi całkiem niezły - jak na moje założenia - czas. Tu pojawiają się pierwsze problemy. Planowany odjazd umawiamy na 1:00 w nocy. Każdy bez trudu ma czas zjeść, ogarnąć się i nawet zdrzemnąć chwilę. Efekt jednak jest tragiczny. Bo dłuższy postój to spore lenistwo. Udaje mi się jednak w końcu zebrać ale ku mojemu zaskoczeniu grupa nadal się grzebie. 3/4 osób stoi już na starcie, ale jeszcze jedna czy dwie latają, bo ten poszedł jeszcze siku, tamten brał prysznic i się ubiera. Denerwuje się i nie podoba mi się takie zwlekanie. W końcu ruszamy o 1:15, choć i tak przy nie zadowoleniu kilku osób, że tak poganiałem.

Nocą jazda nabiera innego sensu. Dobrze jest miec akompaniament innych osób. Nie chciałem rezygnować z dość dużej grupy na noc, bo jechać mieliśmy przez Borne Sulinowo, a słyszałem, że nocą nie jest tam super bezpiecznie. Była noc z soboty na niedzielę, a wiadomo, że w wioskach trwają wakacje.

Borne Sulinowo z tego wyścigu zapamiętam tylko jako lasy i płyty betonowe. W ciemnościach słychać było szelesty zwierząt biegających przy ulicy a kilka razy przebiegały przed nami sarny. Jedziemy jednak tak długo i monotonnie, że mam wrażenie że noc nigdy sie nie skończy. Rytm wybijany przez płyty betonowe przyprawia mnie o senność i przeżywam mega kryzys "niechęci do jazdy". Koszmarnie ciągnie mi się ten odcinek.

Na PK6 wpadamy dopiero o 5:27 a to "zaledwie" 75 km od poprzedniego. Zanim tam docieramy grupa zaczyna znowu "szwankować". Jedzie nas w sumie z osiem osób, a gdy proszę o zmianę, jakoś tak nie ma chętnych. Zwalniam do 18 km/h, ale jakoś nikt nie wychodzi na czoło i nikomu nie chce się mnie wyprzedzić, czy dojechać do mnie jako "dwójka" (jedziemy dwójkami w podwójnym peletonie). Po raz kolejny postanawiam jechać szybciej 23-24km/h i czekam aż ktoś powie że za szybko. Dociskam do 25 km/h i gdy się odwracam uświadamiam sobie, że grupa została jakieś 15 m za mną. Jade równo kilka minut w nadziei , że ludzie zmotywują się i mnie dojdą, ale grupa jest coraz dalej i dalej. Decyduje się więc na oderwanie. Trzymając prędkość w dolnym chwycie pedałuje sobie równo i zbliżam się do Mirosławca. Jest tam jeszcze dziesięć kilometrów, i strasznie zależy mi aby już tam być. Nie odwracam się długo, bo nie czuje potrzeby, ale wreszcie ktoś mnie dogania i jedzie nas już 3 osoby. Kilka "elektronów" widząc, że odjechałem z grupy odrywa sie i goni mnie.

We trójkę jedziemy do PK6.

Na punkcie ku mojemu zaskoczeniu, dogania nas reszta ekipy z nocy. W sumie nie mija z 5 minut i docierają zaraz po naszej trójce. Czyli jednak można było szybciej. Stałem się takim impulsem do działania. Wymieniam opinie z ludźmi że troszkę wolno, i że trzeba jechać i że duży pkt kontrolny będzie po 500 i tam będą łóżka i że warto się tam doczłapać. Wszyscy się zgadzają, ale wykrzesanie sił o tej godzinie, to już trudna sprawa. Przełom dnia i nocy jest trudny. Zaczyna słońce doskwierać i pojawia się wiatr. Nie wiało nocą, ale za pk 06 już nie można bagatelizować wiatru - to on na zmianę z upałem będą dużą niedogodnością przez kolejne setki kilometrów.

Za Mirosławcem, droga faluje. Są długie podjazdy łagodne i zjazdy. Niby nie jakieś straszne te wspinaczki, ale czuje jak pulsuje mi całe ciało. Nogi w butach pieką z gorąca, a dłonie i ramiona targane słońcem, wysychają na wiór.
W zamęcinie, moje ciało woła o pomoc. Mam wrażenie, że głowa mi eksploduje od słońca, nogi spuchły, a w ustach wiór. Woda z bidonów smakuje jak pomyje i morale mega spada. Szybkie jedzenie, które wcale nie smakuje. Nie dlatego, że jest niesmaczne, tylko ze względu na upał. Popijam bułkę z wędliną, wodą z bidonu. Nie jestem wstanie przełykać suchego pieczywa. W WC refresh. Obmywa glowę kark, uda nawet nogi polewam wodą. Oczy pieką od soli, usta spierzchły, ale po 15-20 minutach doprowadzam się do ładu.

Start z punktu znów jakiś rozwleczony. Nie patyczkuje się - oznajmiam, że jadę i już! Szybko są chętni aby pojechać za mną. Nie mam siły na zapierdzielanie, ale wole się toczyć 15km/h niż leżeć a potem zasuwać 25 aby nadrobić. Stempel jest, zjedzone, woda w bidonach to wio!
Cel jest jasny Myślibórz i duży punkt kontrolny gdzie mam nowe ciuchy i chce się wykapać. Droga do przepaku drugiego jest usłana cierpieniem i samoumartwieniem. Długo by tu opisywać, jak mi źle było, i jak mi było źle... Ten odcinek zaliczam do najgorszych. Od Lipiany do samego punktu wiatr niszczy mnie do końca. Jedziemy pod taki wicher, że klękajcie narody. Prędkość 15 km/h szarpie, dmucha a do tego pali słońce. Jedzie ze mną zawodniczka "JANA" nawet nie wiem czy ja jej jadę na kole, czy ona mnie, słabo pamiętam co po kolei działo się na tym odcinku.

PK 8 - 12:00 W samo południe;)

Na punkt docieram w samo południe czyli 12h po wizycie w punkcie 5. Czy to szybko? Nie wiem - nareszcie jestem i padam! Jem zupę pomidorową, jem obiad z ziemniakami. Kąpie się przebieram w drugie ciuchy. Wreszcie leżę i odpoczywam. Nie mam pojęcia ile spędziłem czasu na tym punkcie. Może za dużo , może powinienem szybciej się zebrać. Wiedziałem jednak, że muszę dobrze się zregenerować, bo kolejne ponad 200 kilometrów to nie będzie łatwy kawałek chleba.

PK9 16:51 Moryń

Do Morynia jedzie mi się ok. Mimo, że ruszamy z punktu w miarę wspólnie to grupy jako takiej już nie ma. Czasem się zjeżdżamy razem, czasem chwilę jedziemy wspólnie, ale generalnie raczej są poszarpane elektrony niż zbity atom. Jest ok jakoś to gra. Nikt nikogo na siłe nie spowalnia, ani nie blokuje. Po prostu jedziemy w zasięgu wzroku. Mam tu kryzys i na PKT w Moryniu dojeżdżam po wielu osobach z mojej nocnej ekipy. Nie martwię się tym, bo z punktu w Moryniu ruszam już jako pierwszy - przed nimi. Nie mam po co stawać na dłużej. Wciągam 3 arbuzy pije colę, myje szyję, ręce i kark, a na koniec wchodzę nogami do fontanny i ruszam na Chojnę. Efekt? Osób ze swojej grupy już do końca wyścigu nie spotykam na trasie - dopiero na mecie kilka z nich dojedzie za mną na pk 12.
Do Szczecina i punktu kontrolnego wjeżdżam sam. Mam moc, energię, upał zelżał, nawet zdarxzyłą się ulewa. Organizm się regeneruje duzo lepiej z mniejszej spiekocie a rower jakoś sam jedzie. To już koniec, prawie sam koniec. Jeszcze stówka! Głowa ma się ok.

PK 10 Szczecin 610 kilometr

W Szczecinie, na PK10 - mam kłopoty żołądkowe i przedłuża mi się postój. Nie jest to problem, który by zagrażał mojej dalszej jeździe, ale wolałem spędzić tam 15 minut więcej niż cierpieć na trasie. Zjadam i piję, a gdy żołądek się uspokaja ruszam na ostatni punkt przed metą!
Idzie noc. Lampki działają a drogi psują się. Szczecin zapamiętam jako miasto widmo. Pełno łat, dziur, woda w kałużach to zdradziecka suka. Nigdy nie wiesz czy pod kałużą jest tylko asfalt, czy 10 cm wyrwa! SZOK takie duże miasto, a ulice zmasakrowane jak po bombardowaniu.

W nocy doganiam dwoje zawodników. Jedziemy chwile wspólnie. Przeżywam katusze, bo po dziurawym Szczecinie, wysiadała mi prawa ręka. Jakiś przeszywający ból wszedł mi w mięsień ramienia. Jest źle. Jadę z nimi, ale nie mogę się utrzymać, bo jak dotykam dłonią kierownicy od łokcia, do obojczyka czuje straszny ból. Jakby mi ktoś mięsień rwał. Jadę więc z jedną ręką na kierownicy, ale to powoduje, że jechać muszę wolniej no i trudniej jest omijać dziury.

Nowo poznani kolega i koleżanka ratują mnie altacetem w sprey`u i silnym przeciwbólopwym lekiem. Udaje się wyleczyć kontuzję i już po kilkunastu minutach jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Głowa jednak już nie tak pracuje, jak trzeba. W okolicach goleniowa odłączam się od nich, bo błądzimy. Jakoś w sumie ciężko powiedzieć, to tam się stało. Ja na GPS miałem ślad jakoś źle zaznaczony, oni chyba mieli tylko traseo trasę wgraną.

Mieliśmy jechać X pojechaliśmy Y, potem wróciliśmy znów do Z, aby jechać X, a ja w końcu pojechałem na Goleniów, w nadziei że sam rozwikłam zagadkę i jak sie pozbierałem psychicznie, spostrzegłem że nie ma ich. Potem wmówiłem sobie, że są przede mną i goniłem duchy jak głupi. Potem chwile czekałem, mając nadzieje że są za mną, ale nic. Logiczne myślenie to był trudny aspekt w tej chwili. Zmęczenie i druga noc... totalnie się rozsypałem. Gdyby nie gps, to bym jechał chyba na NIemcy i był święcie przekonany, że to polskie nazwy miejscowości.

Stępnica 23:47 - 659kilometr trasy.
Na pkt w Stępnicy dojeżdżam 23:47. Zaskoczony jestem tym, że dwójka znajomych jest nadal za mną. Nie czekam na nich, pewnie przyjadą sporo po mnie. Wypijam coś, zjadam kanapkę i ruszam w noc. Czas walczyć o metę!
Na trasie do Wolina spotykam kolejne dwie osoby. W sumie w tym trzyosobowym składzie wjedziemy już na metę. 
Jedziemy wolno, ale systematycznie. Wtaczamy się pod górki i pędzimy w dół. Na metę docieramy o 2:50

META 2:50


Kawał porządnie, zorganizowanego wyścigu. Wszystko tak jak być powinno. Nowe doświadczenia zdobyte. Klasyfikacja na BBT za rok jest! Czy zdecyduje się na BBT - nie wiem. Nie sądzę, niezmiennie jednak mam satysfakcję z jeżdżenia takich tras. 

Sporo osób poznałem i miło spędziłem czas. 

Zdjęcia wrzucę w tekst później  - jeśli mimo braku zdjęć doczytaliście opis do końca - należy wam się chrupek szczęścia w nagrodę. Starałem się wychwycić literówki, ale korektę jeszcze raz będę robił. Teraz czas spać!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Maraton Podróżnika - Czyli Karkonoska Rzeźnia Jeleniem! || 332.00km

Niedziela, 4 czerwca 2017 · Komcie(11)
Śpi mi się dobrze. Zasypiam i "za chwilę" otwieram oczy już rano. Budzi mnie budzik, ale i podekscytowanie całym wydarzeniem. Od razu wstaję i idę ogarniać swoje fizjologiczne sprawy. W łazience nieomal już kolejka do umywalki. Poranne "cześć" podanie ręki, i wszyscy tak samo jak ja szykują się do katorgi. 
Słońce od rana nie próżnuje. Niby jest coś po 5;45, ale już można poczuć, że będzie ciepło. Pogoda zapowiada się idealna z nastawieniem na: ciepełko.


Kolejną grupę maratończyków spotykam w kempingowej stołówce. Jajecznice, kanapki, serki, stukanie sztućcami i ożywione rozmowy. Jedna wielka rodzina kolarzy. Śniadanie jest pyszne. Nie sądziłem, że zjem tak "normalnie". Żołądek dostał zapasy na ładnych parę godzin pedałowania! Wychodzę ze stołówki najedzony a nie obżarty!

Pakuje wszystko co trzeba, i staję na starcie. Jest coś po ósmej, a ja ruszam 8:40. Oklaskuje więc starty kolejnych grup  z 500. Jest śmiesznie, panuje atmosfera pikniku, a obsługa kempingu przygląda się całej "odprawie na rzeź". 

8:40 - czas start

Nasza grupka rusza spokojnie, ale w miarę gdy kilometry wpadają ustawia się "pociąg" i jedziemy już nieco bardziej dynamicznie. Prędkości po 30km/h nie schodzą z licznika. Do sobótki jedziemy równo. Jest bowiem bardzo płasko, jak na maraton "górski". Chłopaki przede mną nawigują, ja tylko kontroluje czy nie mylimy trasy co jakiś czas spoglądając na ekran urządzenia. Mało rozmów, raczej skupienie. Każdy wdraża się w jazdę. Jest dość dynamicznie, więc trzeba uważać na ludzi przed sobą i DZIURY.
Tak drogi tego regionu nie należą do idealnych asfaltów. Pełno łat, pełno muld i pędzenie w sznurku pod 30 km/h na takich odcinkach to jest temat dość trudny. Siedzenie na kole tu nie wchodzi w grę. Raczej siedzenie "ZA" kołem przy zostawieniu jakiegoś 1,5-2 metrów marginesu na reakcję. 
Razem z nami jedzie Piotr. Nie dostał się na MP, ale pedałuje "out of control". W planie ma zrobienie życiówki tu razem ze mną. Jego towarzystwo bardzo pomoże mi ukończyć imprezę w późniejszych godzinach. Znamy się z Piotrem od Liceum i razem z nim zaczynałem swoje rowerowe przygody. 

Pierwsze podjazdy na niewielkie muldy zaczynają się w okolicy Świebodzic. Grupa zwalnia i zaczyna się dzielić. Tworzą się podgrupki i każdy pod górę jedzie swoim tempem. 

A miało być tak pięknie

Po pokonaniu jednego z mikro podjazdów, puszczamy się z grupką pędem w dół. Odcinek jest wyremontowany, więc asfalt jest jak masełko. Nie trudno złapać tam prędkość 50-55km/h. Droga jest nowa, a pobocze wysypano białym grysem z drobnych kamyczków i sporo tego badziewia leży jeszcze gdzieniegdzie na ulicy. Jadę w dolnym chwycie, bo łuki są łagodne, a droga "przewidywalna". Nagle ku swemu zaskoczeniu słyszę huk i w ułamkach sekund wszytko się zmienia. Szereg zdarzeń następuje po sobie. Muszę okiełznać rower, bo syk wydobywa się z mojej tylnej opony. Wiem, że mam na to kilka sekund, a ilość powietrza w oponach szosowych jest niewielka. Tył szybko jest "pusty", a ja wyhamowuje z 50 do nieomal zera przy zapachu klocków hamulcowych. Miałem "ciepło" bo końcówkę jechałem już na obręczy, a koło miotało mną po szosie. 

Czyli jednak guma! Zmieniam na poboczu. Zły jestem, bo dobrze jechaliśmy w grupie, a teraz to zapowiada się "solo". Jak tak zmieniam dętkę, mijają mnie chyba wszystkie osoby z grupy, która startowała za nami. Starsza pani tylko przelatuje obok mnie, a ja zasmucony nastawiam się na solówkę maratonu podróżnika 2017. 

Guma zmieniona więc pora ruszać dalej. Jadę asekuracyjnie, bo napompowanie tylnego koła udało mi się tylko do 6 atmosfer. Pedałując czuje że nie mam "kamienia" pod tyłkiem, a opona zbiera nierówności. Ma to swoje plusy, bo drogi nierówne, ale wpadnięcie w dziurę zapewne skończy się przebiciem opony po raz kolejny, a niestety mam tylko jedną dętkę już w zapasie. Jadę równo, wcale nie wolniej od jazdy w grupie, jednak posiadanie w zasięgu wzroku innych ludzi zawsze dodaje motywacji na zmarszczkach w tych regionach. 

Ku mojemu zaskoczeniu spotykam jedną mini grupkę pod sklepem - mijam ich bo nie potrzebuje pit- stopu. Limit postojów mam wyczerpany na jakiś czas. Kilka kilometrów dalej potykam "swoich". Część z nich zatrzymała się, gdy dostali info, że zmieniam gumę. Takie zachowania są mega na tych imprezach. Ludzie poczekali na mnie dobre 10 minut aby znów jechać wspólnie. 

Znów jestem w grze. Pedałujemy równym tempem. Rozmawiamy i kontemplujemy widoki, które im więcej podjazdów, tym stają się bardziej malownicze. Ludziom, którzy zaplanowali ten szlak maratonu należy się kolejny medal za pomysłowość regionu. Ptaszki śpiewają, słoneczko świeci, gadki ploteczki... wszystko sielankowe, aż do pierwszego PK1.

Przełęcz Rędzińska pk1

Początkowo próbuje jechać, ale jazda 7 km/h i to "zakosami" nie jest fajna. Czuje jakbym stał w miejscu. Wreszcie postanawiam zrobić przerwę i wybrać się na spacer. Jest piekielnie gorąco, dużo odsłoniętych odcinków, a do tego jeszcze ta stromizna. Idę!





Trasa 500 km wiedzie na przełęcz od drugiej strony, więc podczas marszu spotykamy pędzące pięćsetki.


Wreszcie szczyt. Na górze jest kwintesencja tej imprezy. Tłumek ludzi, uśmiechy radość i sporo wariacji. Przybijamy sobie piątki z 500 tkami, które też wdrapują się tylko mają od tego miejsca sporo więcej do przejechania. Po wysłaniu sms`a zaliczającego punkt ruszamy w dół. I tu po raz pierwszy nieomal palę hamulce tarczowe. Jak tylko puszczam klamki prędkość wpada pod 69km/h. W takich momentach lekkie nawet łuczki wydają się wirażami bardzo ostrymi. Zwłaszcza, gdy ma się na kołach opony 23 mm, a ich styczność do asfaltu nie przekracza 10 milimetrów. Tarcze spisują się wyśmienicie, a doceniam zwłaszcza metaliczne klocki na tylnym kole. Te hamują bajecznie dobrze! Niemniej jednak gdy zatrzymujemy się pod sklepem na popas u stóp przełęczy, czuje zapach spalenizny.

Przerwa w sklepie na banany jakieś dolanie bidonów i pogawędkę, nie trwa bardzo długo. Jest jeszcze sporo do przejechania, a rozpasanie się na pierwszej przełęczy może skutkować brakiem zapasu czasu, gdy organizm będzie bardziej potrzebował regeneracji. Zbieram więc towarzystwo i ruszamy w drogę. 

Odcinek do Kowar, to malownicza trasa lasami, polami wokół Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Jest przyjemnie, choć zdarzają się góreczki. Jednak krajobrazy rekompensują trudny i znoje. Czasem ma człowiek ochotę usiąść i pokontemplować przyrodę i powdychać zapach lasu. Niestety - czas ucieka.


Do Kowar wjeżdżamy z górki. Przelatujemy miasto, ale zapominamy do doładowaniu bidonów i zatrzymujemy się na stacji Statoil. Jest oba lekko obok głównej trasy. Spotykamy tam osoby z 500 oraz z 300. Spotkania na stacjach benzynowych to norma na takich maratonach. To kolejna okazja, by zjeść razem siedząc na ziemi, czy krawężniku. To okazja, by porozmawiać poczuć ducha rywalizacji i przeanalizować, kto już tu był, a kogo nie było. Zbieranie plotek z peletonu jest ciekawe. Bo czasem jedzie się w przekonaniu, że ktoś jest daleko przed nami, bo nas wyprzedzał dawno temu, a na stacji okazuje się, że go jeszcze nie ma. Często bowiem zdarza się sytuacja, że mija się kogoś i nie widzi się go. Bo stoi przy sklepie czy gdzieś na parkingu leśnym. 

Na statoil`u kupuję hot doga i kanapkę mocy. Czuje głód i muszę uzupełnić braki energetyczne. Jem oczami i trochę się przejadam. Za to odświeżam się w łazience i obmywam twarz z potu i kurzu. Taka toaleta popołudniowa przed długą przełęczą to zbawienie dla organizmu. Schładzam sobie ręce pod kranem zimną wodą, twarz obmyta również odżywa. Człowiek wychodzi po takim Statoilowym spa jak nowy.

Punkt Kontrolny numer dwa:

Wjazd na PK2 jest cokolwiek trudny. To żmudne wiosłowanie nogami przez prawie 2 godziny. Samo nachylenie nie jest może mega duże, ale jazda z takim żółwim tempem frustruje. Niby chce się szybciej, ale wszelkie próby wrzucenia na mniejszą koronkę kasety, szybko kończą się brakiem oddechu. Efekt taki, że znów redukujemy i jedziemy "swoje". Na przełęcz wdrapuje się zmulony. Za duża ilość na stacji niestety skutkuje. W połowie podjazdu robi mi się niedobrze. Czuje jakbym miał w żołądku tonę waty. Jest duszno. W lesie wiatr stoi. Do tego wysiłek podjazdu powoduje, że nie dość, że jadę w miejscu to mam wrażenie jakbym pływał w zupie. 

Szczyt i zaliczenie PK2 jest upragnione. Wysyłam sms-` z WC. O dziwo w kibelku jest zasięg polski, a na zewnątrz restauracji jest czeski. Telefon z deczka wariuje, bo nie wie czy ma łapać roaming, czy "polsking". Kupuję herbatę i staram się ją wypić. Jest gorąca, a napój do zimnych nie należy. Gdy ją wypijam, kładę się na kanapie w knajpie, aby odetchnąć nieco. Zwleka mnie z niej Piotr, który chcę jechać dalej i odradza mi zbyt długie popasanie. W sumie słuszna uwaga, pomaga nam potem w dalszej części maratonu nadrobić straty do innych zawodników. 

Zjazd w dół to piękna szybka trasa, z mnóstwem zakrętów i prędkościami powyżej 45km/h. Nie jestem mistrzem zjeżdżania, bo nie ufam tym cienkim oponom. Muszę więc wyhamowywać przed ostrymi łukami, nawet gdy wydaje się, że jakoś bym je przeleciał na pełnej prędkości. Wolę nie ryzykować utraty kontroli i lotu w dół.

Odcinek przez Czechy do Lubawki jest albo płaski, albo z górki. Przed samą granicą pojawiają się niewielkie zmarszczki, ale powitanie z Polską następuje w radosnym uśmiechu. Średnia z tego odcinka pewnie sporo przekroczyła 25km/h. 

Dystans zaczyna odciskać piętno. Kolejne godziny w siodełku, to sztywne plecy, obolałe od podhamowywania nadgarstki i wreszcie obrzmiałe z wysiłku nogi. Jedzie mi się ok, ale z niecierpliwością wypatruje punktu żywieniowego, który ma być niebawem. Nie wiem czemu ubzdurałem sobie, że będzie on zaraz za Lubawką, gdy okazało się, że jego lokalizacja jest na prawie 195 kilometrze. O zgrozo zapał dojechania do punktu topnieje z każdym kolejnym kilometrem. Gdy już tracę nadzieje i siły witalne, pojawia się ON

Punkt Żywieniowy.

Gdzie nie spojrzeć leżą rowery. Jak mówi powiedzenie: "taki rower i bez nóżki!". Od karbonów po alusy do pięknych stalowych szos i graveli. Przekrój osprzętu jest ogromny. Pod wiatą siedzą ludzie i posilają się. Marzena (kot) Mama Emesa i jeszcze jedna dziewczyna (nie zapamiętałem imienia, ale miała ładne oczy) wszyscy nadskakują nowo przybyłym. Jestem onieśmielony, bo ledwie spojrzę na makaron ląduje on w miseczce i polewany jest gulaszem. Marzena chce mi w tym czasie napełnić bidony i je opłukać, ale odmawiam. Niech zatrzyma siły dla osób bardziej wycieńczonych.

Lokalizacja punktu żywieniowego jest taka, że spotykają się tu dwie trasy z dystansu 300 oraz 500. To super sprawa, bo można pogawędzić przy kluskach o trudach trasy konkurencji i współczuć im naprawdę z całego serca. Pięćsetki mogą też poczuć rześkość co poniektórych trzysetkowiczów i pozazdrościć nam z całego serca mądrej decyji jechania mniejszego Cipkowego Dystansu.

Jedna wielka rodzina, każdy sobie pomaga, jedni leżą wyciągnięci na karimacie inni starają się odnaleźć  w sobie resztki sił i mobilizacji, aby jechać dalej. Niestety ten punkt to połowa dystansu zarówno dla 300 jak i 500km. Padają decyzje o wycofaniach. Ekpa punktu motywuje, aby się nie poddawać, dopingują, jednak co poważniejsze kontuzje wykluczają zawodników. Upał i grom przewyższeń, przerzedzają szeregi obu grup.  

Na trasie jak ta, bardzo ważna jest psychika oraz znajomość własnego ciała. Jeśli dasz się oszukać i wciągnąć w zabójcze gry, przegrasz. Nawet jadąc na trasie, gdy wyprzedzają mnie zawodnicy, czuje niedosyt, aby za nimi polecieć. Czasem człowiek ma ochotę pocisnąć mocniej, bo grupa... bo ucieknie. Wszystko jednak rozgrywa się sporo później. Dobrze zaplanowana równa jazda, czasem samotnie, czasem w mniejszych ekipach procentuje. Wiele osób na tym maratonie, dało się "nabrać" na Expresy po 35km/h i gdy zaczęły się góry, nie było już zapasów. Na podjazdach, często mijały mnie osoby. Wtedy człowiek zastanawia się: "Kurcze co ja mazowiecki żuczek tu robię? Jak ja góry to na zdjęciach widuje" Ma się ochotę czasem płakać, że im tak lekko wchodzi, że im tak idzie. Niejednokrotnie jednak, mijające mnie osoby płaciły wysoką cenę, za przeforsowanie zbyt szybkie podjazdu, czy pójście Va Banque zbyt wcześnie.

Z punktu kontrolnego ruszamy z Piotrem chyba po około 45 minutach. Bazyl zregenerował się i odżył. Zabiera się z nami jeszcze parę osób i tworzy się grupa około 6-7 osób. Na zjazdach nie folguje, po gumie na luźnych kamieniach wole uważać na to jak wpadam w zakręty. Przebicie koła przy 60km/h to wesoła zabawa aż do śmierci:)

60 km/h? Ktoś pyta - kurcze ale szybko... Szybko? Wystarczy puścić hamulce na dłużej i 70 samo wpada. Na górskich zjazdach dobrze jest mieć pewność, co czeka za rogiem, lub przynajmniej jak ostry zakręt będzie. Jeśli dodamy do tego dziurawe i połatane drogi, to mamy naprawdę męczącą drogę w dół. Po maratonie niejednokrotnie bolały mnie bardziej ramiona i przedramiona od ściskania hamulca niż nogi od podjazdów. 

Z Punktu żywieniowego jedzie się prawie cały czas w dół. Przez Czechy tworzy się grupa coraz większej ilość osób. Prędkość w zasadzie waha się pomiędzy 25-30km.h. Jest lekko w dół. Trzeba jednak uważać, bo słońce już zaszło i w ruch wchodzą lampki. Nie tylko mała ilość światła utrudnia jazdę, ale i  rażące mrugające czerwone diody kompanów. Jechałem wpatrzony w asfalt i tylne koła ludzi. Oślepiany "laserami" czerwieni miałem wrażenie, że mieni mi się w oczach. Nocą jazda na kole nabiera innejgo wymiaru. Gdy droga znana, to jeszcze jakoś da radę, jednak tu odcinek był dośc kręty. W całym tym ambarasie jedyne co było dobre na odcinku do Polski, to dobry asfalt. Sporo lepsza nawierzchnia była u Czechów niż u nas na ostatnich kilometrach. 

Pociąg pędzi dynamicznie i wspólnie wpadamy przez Granicę. Kudowa zdrój to miejscowość pełna imprezujących ludzi. Żegnamy się z chłopakami i lecimy z Piotrem szukać jakiejś stacji. Udaje się znaleźć 1km od trasy stację paliw jeszcze otwartą. Oczywiście spotykamy tam pijanych imprezowiczów i prowadzimy z nimi dziwne rozmowy. Chłopaki sa w stanie tak wielkiego upojenia, że jeszcze trudniej jest im pojąć jaki dystans już mamy za sobą  ile jeszcze mamy do przejechania. Jest śmiesznie, alewolimy odjechać, bo poziom rozmowy jest niski a komunikacja "soholwieh" trudna. 

Droga Stu Zakrętów.


Tylko noc, lampki i my... Ja. Piotr jedzie sprawniej, ja niestety odczuwam kryzys związany z dynamiczną jazda przez Czechy. Do tego noc ma się już w pełni, i im dalej w ciemność, tym bardziej chce mi się spać. Nigdy nie miałem problemów z jazdą 24h bez spania a tu kryzys senny jest cholernie duży. Nogi odmawiają posłuszeństwa, a oczy dosłownie się zamykają. Nawet czasem jadę z zamkniętymi oczami - może tak będzie łatwiej. Pedałuje, noga za nogą. Zamykam swoją skorupę, szeptami do siebie, rozmawiam do swojego ja i poganiam Shannon, by niosła mnie jak najlepiej umie. Długo szukam rozwiązana na moje spanie, wreszcie sposobem okazuje się szczypanie się w nogi, ramiona, szyje i co jeszcze się da. Ukłucia bólu pomagają. Kilka szczypnięć paznokciami i już mnie tak nie niesie do snu. Nie jest top może super metoda i wymaga nutki masochizmu, ale pomaga przezwyciężyć problemy ze spaniem.

W końcu Karłów i wypłaszczenie. Chwila oddechu jakiś baton, popitka i w dół. Jeszcze kawał drogi przed nami, a noc już późna. 
 Jest sporo zakrętów, wiec prowadzę Piotra jak zawodowy pilot. 
"zaraz lewo 90"
" długa prosta i ostre 180 do prawej"
"do hamuj średni w lewo"
" uwaga dwie ciasne agrafki lewa i prawa"

Mija nas na zjeździe ktoś z astronomiczną prędkością, której n ie jestem w stanie ogarnąć. Nie wiem kto, bo lampka tylko mi śmignęła obok. Ja miałem dobre 45 na liczniku, na tej prostej to tamten pewnie grzał pod 60 spokojnie. 
Pod koniec zjazdów czuje już ramiona. Nie wiem jak trzymać klamki, aby to hamowało. Dłonie mi drętwieją a prawa klamka nie odbija. Hamulec jest sztywny i walczę z nim, ale do hamowywanie jest non stop, wiec nie mam czasu aby zatrzymać się i sprawdzić o co biega. Czuje jedynie, że coś nie gra, bo hamulec łapie sporo później, i musze użyć dwa razy większej siły by zwolnić. 

Z ostatniej prostej z wiatrem we włosach nurkujemy w lodowatą dolinę do Radkowa. Temperatura spada tam chyba do 5 stopni, a prędkość pod 65 rozwijam. Puszczam obie klamki i jadę ile grawitacja dała. Staję jednak aby sprawdzić hamulec. Moje podejrzenia się potwierdziły. W zacisku jest coś nie tak. Śruba mocująca klocki hamulcowe, wysunęła się i dostała pod cięgno dźwigni hamulca. Blokowało tym samym możliwość powrotu do położenia "0". Szybka analiza, naprawa i po poprawieniu hamulca ruszamy z Piotrem w dalszą trasę! 

W Wambierzycach dopędzamy grupkę 300tek i znów tworzy się pociąg pospieszny. Niestety, swoje robi już zmęczenie i nie mogę za nimi utrzymać się. Decyduje się aby się odłączyć. Piotr również zostaje ze mną. Jedziemy wolniej ale systematycznie. DO końca nocy spotkamy ich jeszcze kilka razy i nawet wyprzedzimy, gdy będą pauzować na nocnym Orlenie. 

Ostatnie kilometry idą nieźle, ale kryzys spania pojawia się po raz kolejny. Nie pomaga już szczypanie. Wydaje mi się że pojawia się efekt uboczny rodzicielstwa i chroniczne niewysypianie się od wielu miesięcy. Wcześniej maratony 24h jechałem z marszu i spanie nie było problemem. Po prostu jechałem i już. Teraz sen dopada mnie nagle. Kilka razy zatrzymuje się na poboczu, opieram głowe na rękach i zamykam oczy, aby pozbierać myśli i wezwać swoje wewnętrzne ego do działania. 
"Księgowy dawaj, ludzie na ciebie liczą, zrób to dla syna, zrób to dla siebie"
oczy mi się zamykają a migrenowy ból pulsuje w tyle głowy. Sen? Brak snu? Za ciasny kask? Może udar?
Jeden ... dwa.... trzy... cztery....
Lekkie zawroty głowy  czuje gdy zamykam oczy. A gdyby tak się położyć? A gdyby tak poleżeć? Nie nie mogę do mety 50 kilometrów. Do domu już blisko...

Zbieram się w sobie i jadę. Przełęcz Jugowska morduje mnie z premedytacją.
Do przełęczy docieram w towarzystwie dwóch innych osób. Oni idą pod koniec, ja też maszeruje, ale na sam szczyt już siadam na siodle. Tak bardzo mam dość tej góry, że zapominam wysłać sms-a potwierdzającego punkt kontrolny PK 5 i puszczam się pędem w dół. Dopiero gdy wypłaszacza się, przypominam sobie, że zawaliłem sprawę. Na samą myśl, że musiałbym wracać na górę aż mnie mdli. Całe szczęście można wysłać SMS-a z opóźnieniem. Z godziną o której zaliczyliśmy punkt. Tak też robię. 

Gdy już jestem w domu, gdy witam się z gąską kolejna zmarszczka. Na samo pożegnanie trasy organizatorzy fundują nam mikro podjazd przełęcz Tąpadła. W sumie niewielkie "to to" ale muszę iść momentami, bo ledwo jadę. Z Tąpadła już nieomal non stop do mety mamy z górki. 

Na Bazę Wjeżdżam po 21 godzinach jazdy. To - bagatela - 3h przed limitem czasu!!! Sam jestem zaskoczmy, że nie jestem na końcu, a nawet uplasowałem się w połowie stawki. Odbieram medal od Kahy, po wysłaniu ostatniego SMS-a "META". Jestem na mecie! Łezka kręci mi się w oku, bo tą trasę dedykowałem swojemu synkowi i to on był dla mnie motywacją w tych trudnych momentach. To jego zdjęcia oglądałem jak głupi, gdy w nocy umierałem na podjazdach. Żałuje, że go nie ma obok bo bym go wyściskał mocno za bycie najlepszym środkiem dopingowym jaki kiedykolwiek mi się przytrafił!




Postaram się w oddzielnym opisie zebrać wnioski i nauczki jakie wyciągnąłem z  trasy. 




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Próba Generalna || 270.00km

Niedziela, 14 maja 2017 · Komcie(22)
Czekałem na ten moment od wielu tygodni. Nie było pogody, nie było czasu, nie było warunków. W ten weekend karta się odwróciła. Wyszło w sumie spontanicznie. Jak zawsze. Pomyślałem, że pojadę z wiatrem zachód, potem bez przekonania, napisałem do Piotra. Ostatnio odmóiwł wyjazdu nocnego, więc nie sądziłem, że się zdecyduje. 
I wiecie co?
Zdecydował się.

Pracę w sobotę mam wpisaną w pesel. Podczas gdy Starsza Pani robiła już pierwsze kilometry, ja mordowałem się w pracy, handlując pompki, dętki i rowery. Snuł się dzień, jak smród po gaciach. Wreszcie przyszła piętnasta i pojawił się Piotr. O szesnastej zamknęliśmy sklep i przygoda się zaczęła. 

Do Nowego Dworu lecimy szybko i po zmianach. Średnia na tym odcinku oscyluje w okolicach 30km/h. Od Błękitnego mostu lecimy północną częścią Parku Kampinowskiego. 

To nieomal służbowa fota z północnej obwodnicy Kampinosu:

Tak było w marcu:


Ten postój dodaje nam mocy więc ruszamy dalej. 

Postój za Kamionem. Most drewniany na Bzurze został rozebrany, za to nowy most z jest idealnym asfaltem. 


Miasto Iłów to popas i doładowanie węgli.


W Iłowie na rynku jemy w romantycznych alejkach to co kupiliśmy na popas. 
Zaraz za Iłowem robi się już chłodniej, bo słońce zachodzi. Ruszamy więc już ubrani na noc, która zapada coraz szybciej.

Do Płocka docieramy już po zachodzie. Zajeżdżamy na rynek, ale za nim to nastąpi musimy pokonać efektowny podjazd. U progu podjazdu mijamy zrekultywowane osuwisko.

Zanim ruszymy na obiad, odwiedzamy jeszcze skarpę Płocką i Wzgórze Tumskie oraz Katedrę Płocką



Widok ze skarpy na oświetlone miasto jest bajeczny!
Na deptak wyruszamy z nadzieją na dobre jedzenie, kończy się smaczną pizzą w barze i herbatą z cytryną. Mina kelnerki u której zamawiam herbatę - bezcenny. Średnia promili w barze jest niemałą.

Z Płocka ruszamy już w ciemność. Lecimy znów zmianami i kilometry uciekają. Noc jest stosunkowo ciepła, ale i wilgotna. Przez większość trasy towarzyszy nam Księżyc. Gdy wschodzi - jest czerwony! Widzimy typową krwawą pełnię


Rozciąganie na postojach to podstawa.

Przed Płońskiem uderzamy na Naruszewo, a stamtąd na Nasielsk, skąd prosto już do domu.


Trasa dynamiczna, noc ciepła - choć kilka stopni więcej by mnie nie zmartwiło. 
Średnia - jak na mnie - powalająca. Równa dobra współpraca i zmiany co 5 kilometrów, to dobry sposób na jazdę, lekko powyżej oczekiwań. Dobrze zgrani jesteśmy z Piotrem i pedałowało nam się bajkowo. Piotrek to nowicjusz na takich trasach. Tego dnia zrobił zyciówkę i jedzie ze mną na MP, jako kolega. Nie udało mu się załapać w zapisach, ale wybiera się na imprezę towarzystko i kolarsko chce się zmierzyć z dystansem jaki przygotowała kapituła.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Nocna Masakra Kampinoska || 100.00km

Niedziela, 18 grudnia 2016 · Komcie(16)

Pomysł, by jechać nocą przez Kampinos, wpadł mi do głowy jakiś czas temu. Nie wiedziałem, jak i kiedy go wykonać, a sama jazda nocą po lesie zdawała się dość trudna. Musiałem kilka razy z pracy wrócić przez las, aby przekonać samego siebie, że nie "zesram" się ze strachu. Udało się, przetestowałem tez oświetlenie i byłem gotowy. Mentalnie - gotowy! Tak mi się zdawało w sumie, bo co innego 3km odcinek przez las podmiejki, a co innego szlak 50km po puszczy z dala od osad ludzkich...

Ustawka była spontaniczna, do końca pogoda świrowała i od mrozu, pokazywało zero, potem opady śniegu, śnieżyce aż w końcu się ta huśtawka ustabilizowała i na niedzielę miało być 0 stopni i lekki śnieżek miał prószyć. Wszystko było ustalone, i po tym jak rano z rodzinką poogarniałem sprawy, byłem gotowy do startu. Zasiedziałem się w domu bawiąc się z synem i z jęzorem leciałem do piwnicy aby zdążyć ogarnąć się i nie spóźnić na autobus. Chciałem odpuścić sobie jadę wylotówką do mostu północnego dlatego postawiłem na transport publiczny. Odcinek do Białołęka Ratusz, pokonałem autobusem. Oczywiście, nie obyło się bez ekscesów. Miałem wycelowany czas tak, aby być pod szpitalem w Międzylesiu na czas. W autobusie jakiś pijany młodzieniaszek rozkręcał awanturę. był podpity i troszkę hałasował. Kierowca stawał i miał ochronę wzywać. Udało się jednak gościa spacyfikować, przez pasażerów i się ogarnął. Efekt był taki, że byłem w niedoczasie. 

Po wyjściu z busa, szybki skok na siodełko i gnam jak wariat na Most Północny. Na ścieżce na moście - lodowisko. Wiadukt przemarza, a z nieba leci drobny śnieżek jak mąka. Miesza się to na zmianę z lekka mżawką -  a może to była taka schodząca mgła? Sam nie wiem. Jest około 0 stopni. Oby się nie rozpadało bardziej  - myślę sobie. Kilka razy ucieka mi tylne koło podczas zwalniania, a to przecież miasto i cywilizacja - co będzie w lesie?

Pod szpitalem, okazuje się, że nikogo nie ma. W moim telefonie pustka, bo po zmianie aparatów kontakty zostały w starym. nie mam nawet info do ludzi, którzy mieli ze mną jechać. Wszystko miałem sobie przygotować wcześniej, ale wyszło "jak zawsze". Udaje mi się zorganizować numer i dodzwonić do Agaty. Mamy kłopoty z zasięgiem, ale w końcu się kontaktujemy. Ona pomyliła godziny i zamiast o 15 była przy szpitalu o 13 więc pojechała i jest już w połowie Kampinosu przy drodze na Leszno. Ustalamy, że będzie wracać, a ja będę ją gonił i że pojedziemy zielonym szlakiem i, że tam się jakoś znajdziemy w lesie. 

Reszta uczestników się wykruszyła!

Rad nie rad, w zapadającym zmroku, ruszam na szlak puszczy sam. Jedzie się ok, choć drogę przykrywa już białą posypka śniegowa Ciężko to nazwać pokrywą śnieżną, ale nie widać co jest pod spodem. Po 15:30 z każdą minutą robi się ciemniej i wreszcie jestem sam w lesie, a dookoła mnie ciemna jak kawa noc. Wszystko niby, takie jak u mnie w drodze z pracy. "niby tak" aż do momentu, gdy uświadamiasz sobie, że to duża puszcza i wszystko tu mieszka. Dziki, wilki, łosie, sarny, a pewnie i rysie. Dodaje sobie otuchy gadając do siebie. W sumie gadam na głos, komentuje to co widzę, w nadziei, że zwierzęta  będą mnie słyszeć i czmychną...

Nie zmienia to faktu, że zabawa przednia. Światło przecedza się między drzewami, cienie tańczą i las "żyje". Masz wrażenie, że coś wyskakuje z boku, a to cień mijanego właśnie krzewu "mija cie". Pod kołami jest twardo, ziemia nie rozmarzła. Na jednym z odcinków pomiędzy drzewami folguje sobie za mocno i ląduje na glebie. Korzeń był niewidoczny, a ułożony skośnie do jazdy i przysypany puszkiem okruszkiem ze śniegu. Adrenalinka jest bo wyskakuje z roweru i lecę w ciemność. Łomocze w jakieś krzaki i zbieram się, a rowerowi nic. Upadłem na miękkie. 

"panie Adamie - trzeba się bardziej pilnować". Na jednym z odcinków szlaku jest sporo takich niespodzianek. Korzenie i pozamarzane kałuże przykryte prószącym śniegiem, zmieszane z liśćmi. Nie wiadomo co pod kołami. A droga "niby" prosta, tzlko koła tak jakoś czasem zatańczą jak staje na pedały. Najbardziej zabawna sytuacja zdaryłą się po środku niczego. Widzę z daleka światło rowerzysty i przekonany, że to ona, krzyczę coś na powitanie, a potem z za wydmy wyjeżdża jakiś koleś na MTB. Rzucam tylko  "ooo sory myślałem, że to kto inny" on tylko "spoko" i się mijamy. 

Na odcinku po "deskach" rozpędzam się za mocno i nie wiele brakuje, a wylądowałbym w wodzie. Dopiero gdy minąłem przepust z wodą zrozumiałem "po co" budują tam ten dukt po deskach. Drewno pod kołami podmarzło i było sliskie jak żywy lód. Tuz za pomostem drewnianym na zielonym szlaku, spotykam Agatę. Dalszy odcinek już jedziemy wspólnie. 

Sporo gadamy, dyskutujemy, i czas leci. Postanawiamy jechać do miejscowości Kampinos -aby wyjazd był bardziej "symboliczny". Po przecięciu drogi na Leszno szlak nieco bardziej kręci i zmienia się jego charakterystyka. Jest miejscami bardziej dziki, bardziej wąski. Wymaga większej uwagi.

W Kampinosie robimy przerwę na jedzenie i szykujemy się do powrotu na kolach. Drogi otyaczają mgły a na ulicach jest na granicy zera. Po jedzeniu ruszamy - czas do domu. Ja jadę z przodu, bo Agata mówi, że czuje suię bezpieczniej jadąc za kimś. Spoko, mogę prowadzić. Ja mam lampki ona lampki + kamizelkę. Drogą powrotna wiedzie spokojnie, choć dłuży się strasznie. To długi prosty odcinek aż do Warszawy. Za Lesznem, łapie nas niezonakowany radiowóz policji i dostajemy mandaty po 100zł, za nia korzystanie ze ścieżki rowerowej (ciągu pieszo-rowerowego)  tuż obok. We mgle nie widać było że tam coś jest, poza tym, ciąg pieszo-rowerowy tam to nic innego jak chodnik lokalny i znak o wyżej wymienionej treści. 

Cóż. Rok temu przed wigilia na pustej drodze dostałem taki sam mandat za to samo. Taki lajf - dobrze, że tylko raz do roku mają pieski taką skuteczność, bo mój rowerowy budżet by zmalał i jeździłbym na składaku:)

kilka cytatów z luźnej rozmowy

- a wiecie że w Kampinosie pojawiły się ostatnio wilki? - POLICE
- a ostatnimi czasy także rowerzyści - KSIĘGOWY

- nie za późno na rower? POLICE
- Jest 20 latem to jeszcze by się pan na działce opalał - KSIĘGOWY

- czytamy te WASZE fora POLICE

- Pana rower to akurat świetnie jest przygotowany do jazdy po ścieżce (29 cali grube opony) POLICE
- dobrze, że docenia pan to. Bo na co dzień jeżdżę rowerem mniej przystosowanym do jazdy, czyli szosowym
- no wie pan prawo to prawo, nie ma wymówek POLICE
- trzeba cierpieć! KSIĘGOWY
- no niestety POLICE
-


- tam obok, po prawej macie równoległą trasę do jazdy. Przez wioski, nie ma ścieżek, można jechać, a rowerzyści ciągle upierają się aby jechać tą od Leszna.
- no co zrobić. I wy musicie nas karać tak?
- no sam pan widzi. A tamta droga taka spokojna mały ruch!


- mamy na was ciągłe skargi, że środkiem jeździcie. Że nie da się was wyprzedzić.
- dwa pasy zajmujemy?
- nie, ale tworzą się za wami zatory drogowe i stwarza to niebezpieczeństwo.
- może kierowcy nie umieją wyprzedzać?
- wie pan, ale jak duży ruch z przeciwka to jak mają wyprzedzić kilku rowerzystów jadących jak kolaże w peletonie jeden za drugim?


Podsumowanie:
Las nocą nie jest zły. Jakoś nie czułem niebezpieczeństwa. Wyłączyłem w sobie ten strach. To troszkę jak lęk przed dzikami jak rozbijam namiot na dziko. Przyjdą to przyjdą - nie zjedzą mnie, a na rowerze jest szansa im uciec. Niedźwiedzi nie ma w sumie, a wilki? Wilk nie pojechał - to innych nie widziałem i innych Wilków nie znam:)

Oświetlenie.
Tu potrzeba dobrego światłą. Dobrze dodatkowo mieć czołówkę albo lampkę do doświetlania sobie szlaku. Czasem chciałem spojrzeć na drzwo obok mnie i przeczytać napis jaki to szlak itp, ale musiałem rower za kierownice do góy aby sobie oświetlić. Z siodełka też lampka nie zawsze łapała "w biegu" wszystkie oznaczenia szlaku.

Szlak.
Jechałem zielonym. łatwy, mało górek prosty, dobrze oznaczony. Na upartego można by jechać tylko po oznaczeniach bez GPS, ale zawsze jak nie byłem pewny czy jechałem ok to patrzyłem w odbiornik satelitarny, a potem i tak okazywało się, że dobrze pojechałem bo były oznaczenia.

GPS
GPS warto mieć, a jeszcze bardziej warto mieć wgrany ślad, który ktoś przejechał. Z samych dróg nie wiele byście wywnioskowali na mapie GPS. Co chwila się tam krzyżują leśne i rozwidlają. A szlak wiedzie czasem lekko dookoła no i jest przejechany, więć nie ma tam niespodzianek w stylu rzeczek czy powalonych drzew.  

Opony
Ja jechałęm jak było około 0 i ziemia podmarzła, ale bez grubych opon, jazda w lesie tym czy innym szlakiem wydaje mi się bez sensu. Sporo zamarznietych "piaskownic" widziałęm i gdby nie temperatura kopałbym się i na grubtych pewnie. 

Przygoda.
Super sprawa! Polecam - następnym razem też jadę, tym razem zmierzę się z Czerwonym szlakiem - trudniejszy!



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,