Wpisy archiwalne Wrzesień, 2013, strona 1 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2013

Dystans całkowity:1278.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:20:37
Średnia prędkość:22.34 km/h
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:34.55 km i 2h 56m
Więcej statystyk

Po Agnieszke do pracy || 9.50km

Poniedziałek, 30 września 2013 · Komcie(1)
Po Agnieszke i na zakupy - Nic ciekawego. Dodać wpis musiałem, bo Kes mnie przegonił w statystykach z tego miesiąca a tak przynajmniej nie będę aż tak mocno do tyłu!


Nowy miesiąc nowe wyzwania...:D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Lekarz po raz trzeci - sprzedane! || 43.86km

Poniedziałek, 30 września 2013 · Komcie(0)
Dziś miałem ostatnią wizytę z serii "zobaczmy czy możesz korzystać z komputera i telefonu". Efekt nad wyraz pozytywny. Zbadano mnie i stwierdzono całkowitą przydatność społeczno-korporacyjną. Nadwątliłem swój image przybywając jednak do enel-medu rowerem. Ale po kolei...

Zanim jednak objawiłem się w przychodni zrobiłem sobie rundkę po stolicy relaksacyjnie marznąć na pomniejszych uliczkach. W SKM wygrzałem się do granic to i wyjście na 12 stopni poza pociąg sprawiło, że szok był powalający. Przez pierwsze kilometry nie mogłem się zdecydować, czy mi zimno, czy już zmarzłem do reszty. Dokręcałem więc na wysokiej kadencji.
Efekt byl taki, że z każdym kolejnym ka-e-mem było mi coraz cieplej.

Znudziła mi sie jazda w kółko wieć zapętliłem do Arkadii i zostawiwszy rower na parkingu strzeżonym w podziemiach, poszedłem do centrum handlowego polansować się w obciskach. Wzbudziłem zainteresowanie w Carefourze, gdzie pan ochroniach omiótł mnie wzrokiem a pani z działu wędlin szepnęła coś do koleżanki. Cóż - kiedy emocje opadły dotarłem do kasy. Zakupiwszy ciastka dla żony i sobie maltanki poszedłem do lekarza.

Drogę powrotną wybrałem rowerową. Było już sporo cieplej toteż jechałem dodatkowo wylajtowany ze stroju porannego - zwanego kurtką. Do domu pojechałem rodzinnego - na piaski - potem do dziewczyn na Piłsudskiego a na końcu do domu Akademijnego. Czyli wróciłem tu gdzie teraz siedzę.


Wyjazd zacny - choć przytłacza mnie, że liście już żółkną a jeszcze przymrozków nie było... liczyłem, że dłużej wkraczać będzie jesień. Po ostatnim bombardowaniu przez żołędzie teraz obsypuje mnie liśćmi - no nie wygra z tą jesienią!

Jutro pierwszy dzień w pracy - niestety bez roweru - potrzebny rowerowy rekonesans, cóż zrobić:(


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Wyprawka poślubna - sztuka w trzech aktach || 126.00km

Niedziela, 29 września 2013 · Komcie(5)
Kategoria Wyprawa
Wyprawka nazwana przez nas poślubna odbyła się tego weekendu w Trzepowie k. Pułtuska. Udział wzięło 12 osób. Na miejscu pojawili się:

Paweł 70
Olo
Transatlantyk
Borafu
Jacun
Marysia
Piotr
PrzemekR
Ania
Księgowy
Agnieszka
Fiołek2005

Gościnnie udział wziął Kes!

Pierwszego dnia na miejscu pojawiamy się my! Nowożeńcy – ogarnęliśmy na szybko pokoje, zapas alkoholu, przygotowaliśmy pompowane materace i w oczekiwaniu na członków społeczności zabraliśmy się za składamy zestaw kuchenny dla dzieci, który przybył w podobnej porze co my. Zabawa z chińskim plastikiem, sztuczną kuchenką i temu podobnymi gadżetami zajął nam prawie godzinę psując nerwy niebotycznie. Jak chce tradycja w takich „budowlach” nie wiele elementów do siebie pasowało idealnie. Projekt jednak zakończył sie sukcesem i uspokojeni spełnionym zadaniem konstruktorów - udaliśmy sie na obiad.

Po 17 zaczęły docierać pierwsze osoby a w miarę ich przybywania zrobiło się swojsko i gwarno. Początkowo impreza opierała się tylko na dyskusjach przy stole w kuchni, jednak kiedy wszyscy już zjedli kolację, przenieśliśmy się do piwnicy. Tam rozpoczęła się część muzyczno-taneczna. W ruch poszła dyskografia ponad 20 płyt zgromadzonych kolo sprzętu grającego. Były hity lat 80, 90 a także współczesne skakanki. W tan poszły damy i soliści! Na parkiecie wywijali zarówno długodystansowcy i sakwiarki. Ach skry leciały z butów!
Dzień zakończył się w późnych godzinach nocnych.

Poranek dzień 2 to powolne budzenie się i szykowanie do wyjazdu. O ile ranek przywitał nas bezchmurnym niebem i słońcem, to zanim się wybraliśmy na wycieczkę, zaczęło padać! Padało delikatnie, z przerwami na zimny wiatr. Efekt był taki, że dojechaliśmy do Winnicy i tam po zakupach w sklepie część grupy zdecydowała się powrócić a część udała się do Pułtuska na żurek. Po drodze do pułtuska nie obyło się bez awarii. Szybka interwencja Piotra przy pomocy łatek Przemka, rozwiązała problem uchodzącego powietrza. Momentem kulminacyjnym był żurek w Pułtusku.

Wieczór sobotni to zagorzałe dyskusje na wysokim szczeblu! PrzemekR i Paweł70 roztrząsali najważniejsze nurtujące świat problemy! Było rzeczowo i dosadnie! Wszyscy wyszli z dyskusji zaspokojeni swoimi poglądami. Część grupy wybrała frakcję sportową i piętro niżej w piwnicy, znanej już nam z poprzedniego dnia i tańców, odbyły się mecze ping-ponga w stylu wolnym tj. „niech piłka się odbija”.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Cz 3 - Wyzwanie || 0.03km

Czwartek, 26 września 2013 · Komcie(2)
Na kolejne wycieczki pojechałem już tydzień po pamiętnej tragicznej „inauguracji”. Za cel do osiągnięcia na koniec wakacji postawiłem sobie – powrót rowerem z działki do domu. Było to ponad 70km. Uznałem, że to dystans idealnie przypieczętowujący moje zmagania rowerowe w sezonie 2006. Jazda samochodem tą trasą zawsze wydawała się długa, toteż odcinek określany jako 70km, był dla mnie niewyobrażalnie trudny i niedostępny.

O swoich planach nie informowałem rodziców. Oni byli i tak wystarczająco zmartwieni moim znikaniem na całe dnie. Jeździłem codziennie. Schemat ten sam, śniadanie, pakowanie plecaka i na rower! Z czasem gdy wakacje kończyły się a dni były krótsze, musiałem skracać wyjazdy bo szybciej zapadał zmrok i wieczorami robiło się chłodno. Nieubłaganie zbliżał się także dzień sądu i dystans jaki sobie wyznaczyłem. Jazdy na rowerze ułatwiał wtedy mój sprawdzony sprzęt. Odkąd tata przywiózł mi ulubiony rower z domu, dystanse były o wiele przyjemniejsze a pełna amortyzacja jednośladu dawała, jak mi się zdawało, komfort, którego nie potrafił zapewnić stalowy supermarketowy rower na działce. Jeździłem na stalowym rowerze z pełna amortyzacją i na grubych oponach. Na szutrówkach okolicznych wiosek sprawdzał się świetnie.
Koniec wakacji to była powalająca informacja dla rodziców. Postawiłem ich przed faktem dokonanym. „Wy wracacie autem a ja rowerem”. Złapali się za głowę.

- rowerem? Oszalałeś?
- tak rowerem.
- ale jak tak tą główna droga? – mama była przerażona
- tak do tej pory też głównymi jeździłem.


Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Prawda była taka, że gdy znikałem na kilka godzin, nie jeździłem tylko po szutrówkach w okolicach działki. Ja najzwyczajniej w świecie jeździłem głównymi drogami. Odkryłem że po asfalcie więcej kilometrów mogę pokonać i że o wiele lepiej się jedzie. Z plecakiem na sznurki przywiązanym do kierownicy na skrzypiącym rowerze przemierzałem więc okoliczne drogi wojewódzkie i krajowe. Świadomość jednak, że robie to „naprawdę” rodzicom chyba nie mieściła się w głowie.
Rower przecież jest: do rekreacji, do sklepu, nad rzekę, ale żeby 70km rowerem? Niewykonalne.

Podczas próby sił w dyskusji pojawiały się także argumenty, że musze uważać na nogę, że chyba przeceniam siły, ale w końcu zgodzili się! Oczywiście zgoda okupiona była kompromisem. Miałem mieć telefon miałem dzwonić co godzinę i na wszelki wypadek miałem ruszyć zanim oni wyjadą, aby w razie potrzeby mogli mnie zabrać po drodze. W głębi duszy chyba naprawdę sądzili, że nie podołam wyzwaniu i chcieli mi pokazać „zobaczysz wsiądziesz do samochodu odechce ci się”.
Sprawa nie wydawała się łatwa od tej chwili to była to rzecz honoru!
Poranek był chłodny a na niebie nie było już, znanego mi z wcześniejszych dni, błękitu bezchmurnego nieba. Nad głowa wisiały szare chmury a pogoda skłaniała się to jesiennej niż późno-wakacyjnej. Dzień zapowiadał się być dużo chłodniejszy niż się spodziewałem. Wrzesień zbliżał się wielkimi krokami a ja zawsze na poprzednie wyjazdy ruszałem dobrze po 10. Rano w dniu wyjazdu nie mogłem wcisnąć nic do jedzenia.

trasa pamiętnej wycieczki

Podekscytowany wydarzeniem, czułem takie podniecenie, że jakbym mógł ruszyłbym już o 6:00. Spakowany z plecakiem, na plecach, kilkoma kanapkami, piciem i ubraniem na deszcz, ruszyłem na trasę po 9:00.

Z początku pedałowało się dobrze, choć nie mogłem powstrzymać się od szybkiej jazdy. Podświadomie chciałem udowodnić rodzicom, że potrafię. Pokazać jak dobrze sprawdziły się moje treningi poprzednie. Twarz smagał mi wiatr. Ku mojemu zaskoczeniu, wiał dość silnie w twarz. Na poprzednich wyjazdach nie zwracałem uwagę na ten czynnik, bo albo go nie było, albo przyjemnie ogrzewał. Późno-sierpniowy podmuch tego dnia, był o wiele chłodniejszy i przeszywający.
Pierwsze 20 kilometrów zleciało mi nadzwyczaj dobrze. Miałem zapał, a energia mnie rozpierała. Za Postoliskami do głosu doszedł organizm, podniecenie się zmniejszyło i wreszcie mogłem coś normalnie i ze smakiem zjeść. Zrobiłem sobie przerwę na szybką kanapkę i picie po czym ruszyłem dalej na trasę. Świadomość, że gdzieś z tyłu zaraz ruszą rodzice, napędzała mnie do szybkiej jazdy. Nie chciałem wyjść na słabeusza i starałem się pokonać jak największy dystans. Nie wiedzieć skąd, zaraz po postoju zatrąbili autem i zjechali na pobocze.

„Jak to możliwe, już? Przecież mieli wyjechać kilka godzin po mnie” – dziwiłem się. Oczywiście pytali czy na pewno chcę dalej jechać mówili, że mogą autem zabrać rower, ale ja na wszystkie pytania odpowiadałem przecząco. Zrezygnowani i trochę z niepokojem w oczach, pojechali dalej, mrugając mi na pożegnanie awaryjnymi światłami.
Od tego momentu zostałem sam. Tylko ja i rower. Zaczęła się długa droga. Gdy opadły emocje związane z pogonią rodziców za plecami, poczułem, że jadę wolniej. Licznik mi szwankował, więc prędkość liczyłem licząc sekundy pomiędzy mijanymi słupkami kilometrowymi. Pedałowałem dziarsko choć już bardziej miarowo, skupiony przewijałem w głowie różne myśli, wspominałem swój wypadek, przypominałem sobie rehabilitację. Momentami, docierało do mnie, że totalnie oderwałem się od otaczającej mnie rzeczywistości. Pedałowalem nadal, jednak myslami byłem gdzie indziej. To ciekawe doświadczenie spodobało mi się. Zrozumiałem, że jazda to nie tylko czas do wysiłku, ale i przemyśleń. Zanurzyłem się więc znów w odmętach swoich wspomnień.

Do Radzymina zbliżałem się wolno tracąc siły. Gdy wreszcie osiągnąłem miasto zrobiłem przerwę. Czułem się źle. Po raz pierwszy poczułem, że zapał. Zjadłem resztę kanapek i popiłem colą. Do domu wydawało się już blisko. Tak zawsze odczuwałem to w aucie. Od tego miejsca to „było już z górki”. Bardzo jednak przeliczyłem się, bo przede mną było jeszcze 25 kilometrów.

Droga wlokła się w nieskończoność a ja z każdym kilometrem żałowałem, że nie wsiadłem do auta. Z drugiej strony wiedziałem, że ojciec będzie na mnie zły jak zadzwonię, żeby przyjechał. Pewnie będę słuchał gadania, o dziecinnych zachciankach i dziwnych pomysłach itd. Nie mogłem sobie pozwolić na to. Mimo, że nie miałem siły a nogi odmawiały posłuszeństwa wlokłem się powoli do domu. Coraz trudniej było się zmusić aby myśleć o czymś innym niż własna niedola. O ile wcześniej różne obrazy bez trudu przychodziły mi do głowy, to teraz nie byłem wstanie oderwać się od swojego jestestwa.

Cierpienie nabrało innego wymiaru. Nie czułem zmęczenia, które mógłbym określić w namacalny sposób. Bólu też nie było, jedynym czynnikiem jaki mnie blokował, była moja głowa. Przez świadomość przebijały się znużenie i monotonia. Aby ukrócić te destrukcyjne myśli, zacząłem recytować wiersze jakie pamiętałem z liceum. Wyczerpawszy zasób liryki, zacząłem liczyć. Wykonywałem różne obliczenia. 222-111…. 1+9+8+7 ….

Kombinacje cyfr mojej daty urodzin, dat ważnych wydarzeń w historii. Kiedy i to mnie przestało odrywać od trasy, zacząłem nucić harcerskie piosenki bluźnierczo zmieniając kluczowe słowa w ich treści.

Wreszcie tabliczka z napisem Legionowo! Gdy wjeżdżałem pod blok w oknie widniała mama. Wyglądała mnie pewnie co chwila, bo kolejne godziny mijały a mnie nadal nie było. Kiedy więc w końcu pojawiłem się na parkingu, zeszła na dół zobaczyć, czy nie wymagam podobnych zabiegów jak po pierwszym moim wybryku.
- no gratulację – uśmiechnęła się chyba zaskoczona moim dość dobrym wizualnym stanem – udało ci się.
- nom – Odpowiedziałem lakonicznie i poszedłem do piwnicy schować rower. Nie bardzo byłem rozmowny, bo zmęczenie dawało o sobie znać.
Ojciec z natury rzeczy nie wyrażał z łatwością pozytywnych opinii, no chyba że opinia miął być karcąca i motywująca mnie do pracy. Tu nie miał się do czego przyczepić. Powiedziałem co zamierzam, zrobiłem i uznał to za temat zamknięty. Uścisnął mi rękę i krótkim „gratuluje również” podsumował wyczyn po czym wrócił do pomagania mi w rozpakowaniu plecaka.

Ta wycieczka zapoczątkowała szereg wydarzeń w moim życiu, które wykreowały mnie takim jaki jestem. To od niej w zasadzie lawinowo rozpoczęła się moja przygoda z rowerem „na serio” to właśnie wtedy po raz pierwszy zachłysnąłem się podróżowaniem na długie dystanse.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Cz 2 - Długa droga. || 0.02km

Czwartek, 26 września 2013 · Komcie(0)
Po maturze miałem 3 miesiące wakacji. Ojciec szykował się do operacji biodra a ja robiłem prawo-jazdy. Niejako zostałem przez sprawy zdrowotne taty „zmuszony” do tego, choć nie protestowałem. Miałem w czasie rekonwalescencji taty pomagać w prowadzeniu auta i robić za kierowcę. Czułem się bardzo zobowiązany bo gdy ja nie chodziłem on bardzo mi pomagał. Przykładałem się więc do jazd ale sporo siedziałem wtedy w domu. Jazdy mięłam 2-4h dziennie co kilka dni przez kilka tygodni w wakacje. Rodzice spędzali ten czas na działce, nie bardzo było więc co robić. Grałem na komputerze, troszkę pisałem opowiadania, ale to jakoś mnie nie satysfakcjonowało. Codziennie to samo aż do znudzenia. Budzik, jazda z instruktorem na mieście powrót i telewizja lub komputer. Niby laba, ale czułem, że najdłuższe wakacje w życiu przeminą, a ja spędzę się na nic-nie-robieniu.

Wreszcie po naradach telefonicznych z kolegami, zebrała się kilku-osobowa ekipa i jeździliśmy rowerami to tu, to tam. Często wybieraliśmy się nad Zalew Zegrzyński kąpać się innym razem odwiedzaliśmy bunkry w okolicach Janówka. Takie wycieczki po okolicy zdawały się być lekkie spontaniczne. Frustrowało mnie jednak to, że zawsze byłem na końcu. Nie miałem siły aby nadążyć za kolegami. Noga po wypadku, jednak nie miała pełnej sprawności i o ile samo dojechanie do celu nie sprawiało kłopotu, to szybsza jazda totalnie mnie wykańczała i zostawałem wyraźnie w tyle. Chciałem to zmienić.

W czasie, kiedy się z kolegami nie widywaliśmy, brałem swój rower i jeździłem po mieście. Miałem wtedy przeświadczenie, że im więcej tym lepiej! Właśnie w tym okresie kupiłem sobie licznik i zacząłem jeździć i kolekcjonować kilometry. Moja fascynacja cyframi była coraz większa. Z czasem organizowałem wycieczki coraz dłuższe i pewnego dnia podczas jazdy ze znaną mi ekipą kolega stwierdził, że chyba oszalałem bo już pewnie ze 20km jedziemy a ja chciałem jeszcze kolejne 10 dołożyć. Zrezygnował więc z dalszej jazdy i odprowadziłem go do domu. Po chwili wahania się pojechałem sam. To były wyjazd po znanych mi z innych wyjazdów dróg, ale tego dnia zrobiłem swoje pierwsze 35km. Był to późny lipiec 2006 roku.

Po zrobieniu prawka wróciłem jeszcze na działkę, aby zaznać końca wakacji. Tam nie wiele było do roboty. Długie prawie trzy-miesięczne wakacje przed rozpoczęciem studiów ciągnęły się w nieskończoność. Znajomi z działek byli w rozjazdach więc nawet posiedzieć nad rzeką nie było z kim. Brakowało mi roweru i tych kilometrów. Pewnego dnia podczas krzątania się dopadłem stary atlas samochodowy ojca. Był chyba z 1960 roku. Usiadłem i zacząłem oglądać drogi. Wpadłem na pomysł, aby pojechać na wycieczkę rowerową. W przybudówce znalazłem jakiś zdezelowany rower co to tam stał. Napompowałem koła a na kierownicę doczepiłem plecak na sznurki. Wyposażony w mapę z PRL ruszyłem na wycieczkę przed siebie. Połowy dróg jakie wiodły wsiami nie było zaznaczonych, musiałem więc jechać trochę po omacku. Nie przejmowałem się tym drobiazgiem wtedy liczyło się to, że znów pedałuje i przybywa kilometrów. Jazda szutrówkami przez letniskowe miejscowości sprawiała mi przyjemność. Kierowałem się słońcem i pytałem czasem ludzi o drogę. Mój strój składał się z kremowych, bawełnianych krótkich spodenek i lekkiej, bardzo siateczkowej koszulki bez rękawów. Na głowie miałem założony „kaszkiecik” w kolorze również kremowym, który dopełniał stroju.

Nie przejmowałem się, ani tym, czy mam co pić, ani czy mam co jeść. W planowaniu tras miałem zerowe doświadczenie, tak jak w diecie podczas takich eskapad. W mieście, do domu zawsze było blisko i na wycieczki wyjeżdżałem najedzony. Tutaj jechałem w dość sporym upale a decyzje o wyjeździe podjąłem bardzo spontanicznie. Cieszyłem się z pomysłu i doceniłem w duszy swoją kreatywność spędzenia czasu. Nareszcie perspektywa kolejnych tygodni na działce nie była pusta i nudna.


Jechałem więc przed siebie, mijając kolejne wioski aż dotarłem do Liwu. Odwiedziny zamku były niesamowite. Kojarzyło mi się to z wycieczkami szkolnymi. Jechało się gdzieś autobusem z klasą oglądać zamek lub coś równie wyniosłego. A tu ja sam dojechałem i oglądam tą potężną budowlę. Poczułem wtedy takie coś w środku, jakby satysfakcję, że wycieczką po za dystansem może mieć również cel. I nie musi być to błahy cel, jak kąpanie się w rzece czy jeziorze, może być to wyniosły i dobrze sprecyzowany cel! To były proste i Malo skomplikowane doświadczenia, jednak odkrywałem świat totalnie nie znany mi z wcześniejszych doznań. Czułem, że wreszcie mam coś swojego, intymnego, wspomnienia i przygody które zostają tylko w mojej głowie i stanowią trofea, którymi mogę dzielić się z innymi podczas opowiadań.

Wracając do domu byłem z siebie bardzo dumny. Gdy jednak spojrzałem na zegarek okazało się że już późno a ja znajduję się daleko od domu. Przyspieszyłem znacząco a rower pomknął niosąc mnie na sobie. Po jakimś czasie poczułem się źle. Z każdym kilometrem nogi pedałowały coraz wolniej. Picie w plecaku na kierownicy skończyło się batony i wafelki też. Portfela nie zabrałem bo wycieczka z założenia miała być po okolicy. Droga przestała być nagle przyjemna, a stała się przerażająco trudna. Upał lał się z nieba a na niebie nie było ani jednej chmurki. Przestawałem co jakiś czas, aby odpocząć, ale wracanie na siodełko wcale nie przysparzało mi ulgi. Wręcz przeciwnie odpoczynki zdawały się pogarszać sytuację. Odczuwałem głód, który narastał dodatkowo pogarszając mój stan.

Ostatnie kilometry jechałem bardzo słaby. Nie miałem licznika, nie wiedziałem jaki dystans przejechałem i nie mięłam pojęcia jak daleko do domu. Kiedy kryzys się nasilił do granic możliwości zjechałem z głównej drogi na Łochów i usiadłem pod drzewem. Usta miałem spieczone, upał odciskał piętno na mojej pulsującej i spalonej od słońca szyi a ja siedziałem w cieniu oddychając głęboko. Niebo nade mną zdawalo się emanować gorącem. Było mi źle i rozbolała mnie głowa. Kryzys zdawał się powiększać. Chciało mi się spać a miękka trawa i cień aż krzyczały, bym skorzystał z ich gościnności. Siedziałem tak dochodząc do siebie i przypomniałem sobie chwile, które przeżywałem jeszcze kilka lat wstecz. Godziny rehabilitacji i cel jaki sobie postawiłem. Czy wtedy ze łzami w oczach podczas ćwiczeń na Sali rehabilitacyjnej, wyobrażałem sobie, że pojadę na taką wycieczkę jak dziś? Zdałem sobie sprawę, że się pieszczę ze sobą! Nie! Nie mogę się poddać! Zacisnąłem zęby i poderwałem się z ziemi. Wsiadłem na siodełko i pomknąłem drogą.

Jechałem skupiony, przestałem się uśmiechać, jedyne co w głowie miałem to cel, dotrzeć do domu za wszelką cenę. Pot spływał mi stróżkami a ból siedzenia przypominał mi, że poza zmęczeniem fizycznie też cierpię. Ostatnie kilometry, ostatnie metry i jest! Brama działki. Pies szczeka, skacze na mnie, merda ogonem rodzice biadolą, a ja? Ja byłem cholernie szczęśliwy, że dotarłem do domu. Czułem się jak zwycięzca. Zwyciężyłem, pokonałem swoje słabości i dotarłem do celu. Czy to ważne, gdzie cel się znajdował? Wtedy nie miało to znaczenia, cieszyłem się z tego co udało się zrobić!

Tamtego dnia wiele się nauczyłem o sobie i o swoim jeżdżeniu. Zrozumiałem, że popełniłem wiele błędów, że zabrałem za mało picia, za malo jedzenia. Jednak nauka jaką wyniosłem pokazała mi jak silna jest ludzka psychika. Pijąc zimną cole na werandzie domku nie mogłem uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej dosłownie nie mogłem wstać z ziemi. Zrozumiałem, wtedy jak wielką siłę w naszym organizmie stanowi psychika.

Kolejne dni odchorowywałem swoje lekkomyślne poczynania. Zakwasy i obtarcia pachwin dokuczały mi przez prawie tydzień. Mama, wieloletnia pielęgniarka szybko postawiła mnie na nogi kiwając tylko z politowaniem głową nad moją lekkomyślnością i śmiejąc się poczciwie z mojego pomysłu. Mój zapał do jazdy na rowerze jednak wcale nie osłabł. Podczas gdy nie byłem wstanie jeździć i chodziłem jak kaczka ledwo powłócząc nogami, dopracowałem mocowanie plecaka na kierownicy i wyczyściłem rower. Opracowałem sobie także na mapie kilka tras i wyliczyłem ile kilometrów mogą one mieć. Ponadto zarządziłem, aby tata, będąc w domu przywiózł mi mój rower.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Cz 1 - Początki początków... || 0.01km

Czwartek, 26 września 2013 · Komcie(0)
Prolog.

Czy zastanawiacie się czasem jak rozpoczęła się wasza przygoda z kolarstwem? Jakie zdarzenia uczyniły was tym, kim jesteście teraz? Co sprawiło, że jedni wybrali strome szlaki szutrowe inni zanurzyli się w odmęty szybkich sprintów szosowych a jeszcze inni oddali serce wyprawom po świecie. Umiecie cofnąć się wstecz i sięgnąć pamięcią do podwalin waszej pasji?

Dla kogoś z boku to jedna i ta sama dyscyplina. Wielu na pytanie odpowiada podobnie:
- czym się zajmujesz?
- jeżdżę rowerem


Jednak interpretacja naszej odpowiedzi u osób niezwiązanych z tym sportem czasem bardzo różni się od tego co robimy. Jedni wyobrażają nas sobie z rodziną na wycieczce za miasto inni na składaku w drodze po bułki do sklepu. Mało kto widzi w nas człowieka z charyzmą, pełnego wyrzeczeń z pasją jakiej można szukać w książkach o wielkich ludziach w sporcie.

Każdy z nas zwycięża w inny sposób, by jednak zwyciężać, musimy wpierw podjąć walkę. O tym jak się ona potoczy decydujemy my sami, nie komitet sędziów czy reguły i zasady. Wszystko na początku wydaje się być jasne i klarowne, gdy nagle w najmniej oczekiwanej chwili dowiadujesz się, że reguły gry uległy zmianie.

Ćwiczenia fizyczne sa dla tych którzy nie mogą pić i ćpać – Lily Tomlin


Cz 1.


Jak potoczyła się moja droga? .
Wielu z was pewnie oczekuje ode mnie prostej opowieści w stylu: „Od dziecka kochałem rower i od najmłodszych lat coś mnie do tego ciągnęło”, lub przynajmniej czegoś w tym rodzaju.

Moja pasja w wieku gimnazjalnym nie była ukierunkowana w żadnej sposób. Nie przepadałem za piłka nożną, nie lubiłem WF i nie uprawiałem żadnego sportu regularnie, aż do czasu gdy zainteresowałem się wspinaczką. Jako, że mieszkam na Mazowszu to gór tu nie mogłem znaleźć. Jak więc pogodzić chęć wspinania się z płaskim rejonem centralnej Polski? Każdy z was w dzieciństwie wspinał się zapewne na drzewa. U mnie nie było inaczej. Na początku przypominało to nieco amatorskie „łażenie” po sosnach a potem już rozwinęło się w nieco bardziej specjalistyczne wchodzenie na drzewa. Swego czasu mówiłem o sobie, ze względu na sposób uprawianej wspinaczki, że jestem drzewołazem. Zacząłem z kolegami używać lin, robić mostki i „tyrolki” do zjazdów na linach. Lubiłem wysokość, lubiłem wyzwania i naprawdę podobał mi się ten sport.

Przygoda ze wspinaczką skończyła się niestety dość gwałtownie. Grawitacji się nie oszuka niestety. Podczas jednej z prób zdobycia drzewa– ziemia mnie do siebie przyciągnęła na tyle skutecznie, że spadłem z dość sporej wysokości. Prosty błąd kosztował mnie bardzo wiele.

Ktoś powie: „Zaraz, ale co to ma wspólnego z rowerem?”. Otóż wypadek jaki miałem pod koniec gimnazjum zmienił mnie wewnętrznie i pozwolił dostrzec pewne sprawy z innej perspektywy.

Ludzie nie doceniają tego co mają dopóki nie poznają jak smakuje gorycz straty. Ja straciłem siebie, igraszki, bieganie, zabawy i kochaną wspinaczkę. Straciłem mobilność, straciłem możliwość samowystarczalności. Przez kolejne lata byłem w bardzo dużym stopniu bardzo zależny od innych. Dla dzieciaka 13 letniego, którego dotychczasowym problemem było tylko uzyskanie pozwolenia na wyjście na dwór z kolegami, taka zmiana była bardzo drastyczna. W ciągu kilku chwil z rozpędzonego wagonika młodości mknącego bez hamulców, przeszedłem na stromą drabinę pnącą się ostro pod górę.

Cały mój proces powrotu do zdrowia, był dość długi, zawiły i skomplikowany. Nie będę was wdrażał w szczegóły zabiegów jakim mnie poddawano. Mój stan wymagał kilku operacji i wielu godzin leżenia w łóżku. Podczas rekonwalescencji miałem sporo powikłań a dni spędzonych w szpitalu nawet już nie liczyłem. Samo to, że personel oddziału znał mnie dobrze z imienia i nazwiska świadczył o tym jak często tam bywałem.

W czasie rehabilitacji gdy już byłem w domu, przechodziłem bardzo trudne chwile. Powrót do zdrowia przypominał wspinaczkę tylko nie taką jaką znałem. Nawiązywał raczej do wspinaczki górskiej. Czasem zdarzały się odcinki płaskie, czasem pod górę a czasem szło się w dół. Ci którzy chodzą po górach dobrze wiedzą, że marsz w dół czasem potrafi równie wyczerpać jak strome podejście pod grań. Walka o zdrowie sprawiła, że na przekór lekarzom chciałem udowodnić, że uda mi się osiągnąć to czego oni nie przewidywali.

- no ze wspinaczki to raczej już chyba nici co? – powiedział lekarz kiedy po którymś zabiegu otworzyłem oczy na ojomie.
- a na rower będę mógł kiedyś wsiąść?
- skupmy się na tym abyś zaczął chodzić.


Ta odpowiedź tak mnie zmroziła, że nieomal poczułem, jakbym leżał na kostkach lodu. Jak to? Czyli istnieje możliwość, że chodzenie też stracę? Na stałe? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Okres rekonwalescencji traktowałem jako przejściowy a i tak wymagał ode mnie wielu wyrzeczeń.

Za cel postawiłem sobie więc możliwość pedałowania. Któregoś dnia powiedziałem w duchu, jak wsiądę na rower i będę mógł przekręcić korbą to będzie już bliżej do normalności. Ten kto sądzi, że wtedy obudziła się moja pasja i że oczami wyobraźni widziałem się na maratonach i wyprawach jest w wielkim błędzie. Cel był o wiele bardziej prosty – chciałem jechać na rowerze! Po prostu jechać, beż żadnych dodatków, móc na tyle zginać nogę aby pedałować. W stanie w jakim się znajdowałem było to równie abstrakcyjne dla mnie jak dla lekarza prowadzącego wzmianka o chodzeniu.

Zacząłem ćwiczyć i pracować nad mięśniami, bardzo słabymi po ponad 2 latach usztywnienia nogi. Miesiącami w pocie i łzach ćwiczyłem. Nie raz bywały dni załamania, kiedy rzucałem kule i zamykałem się w pokoju obrażony na cały świat. Nie było lekko, ale w końcu udało mi się pedałować na rowerku treningowym jaki był w domu.

Cel został osiągnięty! Przyszło liceum, a mój stan poprawił się na tyle, że chodziłem bez kul. Gdy za dużo stałem chodzenie sprawiało ból, musiałem często siadać, a dojazd do domu zatłoczonym busem czasem był trudny. Często koledzy nie znający mojej przeszłości pytali, czemu utykasz? Zrobiłeś sobie coś w nogę? Dziwiłem się, bo przecież w moim mniemaniu szedłem normalnie.

Rehabilitacja trwałą nadal, ale nie już na bloczkach i ciężarkach, tylko ogólnorozwojowa. Chodziłem, jeździłem rowerem i pływałem na basenie. Jazdę na rowerze traktowałem nadal po macoszemu. Na rower „w koło bloku” i do domu. Czasem do szkoły przyjechałem rowerem, ale odległość była mniej niż 3km.

Kiedy więc to się zaczęło? Skąd pojawił się pomysł, aby wybrać rower? Czy zobaczyłem wyścig w telewizji, a może stałem się fanem Mai Włoszczowskiej? Było totalnie inaczej!

O tym w kolejnym wpisie!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Ford i Betoniarka - 0:1 || 48.76km

Środa, 25 września 2013 · Komcie(0)
Kategoria Pojeżdżawki
Wyjazd dookoła dzielni. Na szosie pod niejednokrotnie silny wiatr w twarz. Sama wycieczka bardzo zacna. Gdyby nie jej ostatni odcinek.



W Legionowie jadąc od ronda Sobieskiego - Parkowa dostrzegam kolegę. Dołączam do niego i nawiązuje do rozmowy w sprawie odblasków jaką ostatnio prowadziliśmy w internecie. Po przecięciu ulicy Czarnieckiego słychać HUK i gdy się odwracamy widać to co widać...

Szybka sprawna akcja. Ja wzywam pomoc, Grześ opatruje rannych. Pomagam przy zabezpieczeniu pojazdu. Wyjmuje kamizelkę z bagażnika auta i dobrze widoczny przystępuje do pomagania. Wyjmuję kluczyki ze stacyjki i ustawiam trójkąt ostrzegawczy. Spowalniam i kieruje też troszkę autami aby nie zagrażały akcji ratowniczej która prowadzi kolega.
Straż przyjeżdża w kilka minut. Nie wiem czy minęło może 4 minuty od zdarzenia.
Wypadek miał miejsce pomiędzy fordem i betoniarką. Ford jechał za nami główną ulica z pierwszeństwem od ronda z Sobieskiego. Betoniarka jechała z podporządkowanej z prawej strony. My przejechaliśmy a ona wjechała na ulicę chcąc jechać przez skrzyżowanie prosto ulicą Czarnieckiego.

Ranna, lub lekko w szoku mała 5 latka, jej tata wyglądał ok, ale bardziej martwił się o stan córki niż swój toteż pojechał z nią do Szpitala. Dziecko wyraźnie uratowało to, że jechała w foteliku zapięta pasami. Szczęście w nieszczęściu, że betoniarka wyjechała na skrzyżowanie w prost przed forda bo uderzenie w prawy bok byłoby od strony małej dziewczynki. Kolokwialnie, gdyby ford jechał szybciej "zmieściłby" sie przed Betoniarke a nie na odwrót.

Po zostawieniu danych i przekazaniu akcji w ręce służb pojechaliśmy do domu.


Dzień jak co dzień a tragedia dla innych... cóż takie życie.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Kropla codzienności to krok do wieczności... || 15.48km

Wtorek, 24 września 2013 · Komcie(6)
Kategoria Pojeżdżawki
No i dzień spędziłem na rowerowo - a co. Nie nie pojechałem na spotkanie w firmie rowerem (jeszcze nie - se se se), ale używałem roweru później.

Zacznę jednak od zaspokojenia waszej ciekawości sensacji. Zacznę pracę od 1 października. Wynagrodzenia swojego wam nie podam, abyście nie czuli się źle, że moja pensja jest tak wysoka a wasza tak niska. Trzeba dbać o morale czytelników nie?

Zanim jednak zacznę pracę, konsylium patologów musi pochylić się nad mym losem i mnie obejrzeć, cobym im trupa w torbie nie przyniósł do pracy i nie umarł od przewlekłego patrzenia na monitor. Toteż mnie jutro wysłali już na badania. W sumie to sam się wysłałem, bo sam umawiałem te wizyty, ale jak wiadomo dostanie się do lekarza wymaga wstawania tak wcześnie, że klękajcie narody. O 7:15 mam Okulistę... z zamkniętymi od niewyspania oczami to ja jednej linijki tego tekstu tam nie przeczytam...

Dobrze, że do wizyty u Laryngologa mam kilka godzin to sobie poćwiczę czytanie w Empiku. Polecacie jakieś nowe fajne książki? Coś trzeba robić przez ten czas zanim się wizyta zacznie.

Całość uczczenia mojej nowej pracy odbędzie się w Trzepowie k. pułtuska już w ten weekend. Info na prv dla zainteresowanych. Będzie dużo rowerzystów, dużo %% i mało spania. Tak wypoczęty na kacu i po weekendzie będę mógł atakować nowe miejsce pracy. :D

Nie wiem dokładnie co to za praca. Wiem, że przy kompie, wiem, że będe dzwonił i wklepywał dane do exela itd. I wiem, że będę miał identyfikator i robił PIIIIP. Czujecie ten prestiż? PIIIP!!! HA! Z czasem mi praca spowszednieje i będe narzekał na Pragę, dojazdy, a raczej powroty itd. Jednak będę miał okazje zbadać społeczeństwo o wczesnych godzinach porannych, gdy będę do SKM jechał rowerem.

Jaram się jak zakonnica świeczką, ale co ja poradzę, nowe nieznane - na razie bez podstaw do narzekania. No i coś jest w tym kieracie dojazdów do pracy. Taka pokora dojazdów codzienność i pewnego rodzaju smaczek miejskiego rowerzysty. Nie takiego z koszyczkiem! Takiego PIIIP :D

Wieczorem do Agi i do rodziców. Ojciec dostał ode mnie nawigację z bazą fotoradarów w PL. Będzie okazja przetestować jak będzie jechał w Lubelskie jesienią. Oby bezpiecznie się nią bawił.


A wy jak odbieracie swoje dojazdy do pracy? Podzielcie sie - czy zamienilibyście rower na busa albo auto? Czemu? Nie? Nie wiem?


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Miejsko wiejsko - swojsko. || 28.62km

Poniedziałek, 23 września 2013 · Komcie(4)
Kategoria Pojeżdżawki
Generalnie z misją z Agnieszką do pracy. Poranne pedałowanie po mieście to zjawisko codziennie niecodzienne. Dzisiejszą atrakcją dnia była pani na składaku wjeżdżająca na skrzyżowanie "na cykora". Tzn "ja jadę, wy się martwcie co ze mną zrobić!" Bez hamowania, bez sygnalizowania skrętu, z pełnymi koszyczkami jakiś pierdół z bazarku.

Dobrze, że facet jadący ulicą miał okleiny na drzwiach i prowadził szkoły jazdy - pewnie przewidywał takie zachowania ludzi na mieście. Ja jadąc autem pewnie spotkałbym ją na masce.

Wracałem przez miasto po ścieżkach rowerowych wzdłuż Jagielońskiej. Prace przy nowej nawierzchni ulicy już trwają a niebawem pewnie zaczną wylewać asfalt na drogach rowerowych po drugiej stronie ulicy. Ciekawe, czy drogi rowerowe będą oblegane. Wydaja się dość sensowne, choć co chwila zmuszają do wjazdu na ulicę. Nie zmienia to faktu, że ilość ścieżek rowerowych w mieście rośnie a to, że są asfaltowe to dodatkowy ich atut!

Dzień zakończony w dobrym nastroju - bo oddzwonili z jednej z firm. Jak dobrze pójdzie jutro podpiszę umowę o pracę. Zacznie się ranne wstawanie i rowerowanie do pracy. Czas pokaże co i jak! Jutro mam finalne spotkanie.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do Trzepowa || 70.01km

Niedziela, 22 września 2013 · Komcie(0)
Kategoria Pojeżdżawki
Do Trzepowa na rekonesans Żabiego Raju. Do wyprawki poślubnej zostało już niecałe 5 dni. Wyjechaliśmy po 10 i skierowaliśmy się na Dębę. Nie ukrywam, że nie jechało mi się dobrze. W mieście jakoś tak zimno, tłoczno a ja nie mogłem rytmu złapać do jazdy. Nie wiem czy to kwestia wczorajszego wieczornego pedałowania, ale totalnie nie czułem melodii.

Poprawiło mi się za Dębę, gdy w Stanisławowie kupiłem starą kajzerkę i pętko kiełbasy. Od tego miejsca było już tylko lepiej.
Pojechaliśmy sobie wioskami i mimo, czasem nie najlepszego asfaltu, jechało się fajnie. W jednym miejscu próba znalezienia fajnego skrótu skończyła się przełajem przez torfowiska. Asfalt unijny po prostu nagle się skończył i droga zamieniła się w "traktorową przez łąkę". Zrozumieliśmy wtedy pochodzenie nazwy lokalnej miejscowości Zabłocie.

Najpierw łąką, a potem im dalej tym bardziej podmokło. Było błotniście a nogi zapadały się w breję czarną. W głębi pośród drzew znajdujemy mosteczek nad rowem melioracyjnym. Skrót pewnie znany tylko lokalsom, bo z dala wcale nie przypominał ścieżki zdatnej do przejśćia.

Mostek wrasta już nieomal pomiedzy dwa drzewa.

Dalej szutrówką i dopiero po jakimś czasie na główną.

Ktoś kiedyś mówił, że szosy to tylko na asfalt? Hmm to chyba my z Agnieszką mamy przełajówki. Ja tak często jeżdżę szosa przez odcinki lasu, że chyba nawet już nie zwracam uwagi, że to "nie ten rower". Ok w piasku się zakopie, ale po szutrówce z drobna ilością korzeni da się rade jechać i to nie gorzej niż na trekingu z kolami 28 cali.

Do domu wróciliśmy już klasycznie przez Serock i w dół z górki w Zegrzu



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,