Wpisy archiwalne Lipiec, 2011, strona 2 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:1988.34 km (w terenie 29.00 km; 1.46%)
Czas w ruchu:110:31
Średnia prędkość:16.97 km/h
Maksymalna prędkość:69.78 km/h
Suma podjazdów:12730 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:68.56 km i 4h 48m
Więcej statystyk

po Agnieszkę do pracy || 15.00km

Wtorek, 19 lipca 2011 · Komcie(0)
Po AGusię i na zakupy oraz takie tam "tu tu ruttu:)"

Rower z nowym łańcuchem troszkę się nie lubi. To znaczy jego nowość nie jest fabryczna, jest to drugi łańcuch z kompletu dwóch jakie "ujeżdżam". Mam nadzieje, że wkrótce się polubi z kastą. Nie skacze ale chrobocze nieco;P


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 16 (odlot) || 75.00km

Sobota, 16 lipca 2011 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Dzień 16

Dzień od rana szybki i sprawny. O 7 już w siodełku, tranzytem z wiatrem do FORLI i na Lotnisko. Tam poznajemy Jolę , która pomaga nam tego dnia zarówno w tłumaczeniach jak i w pakowaniu.

Jest kilka nieścisłości z lotem, ale to kwestie odpraw i naszego nie obycia z Wizzairem, którym lecieliśmy pierwszy raz. Wszystko jednak się ma dobrze i rowery spakowane i gotowe lądują w foliowych torbach.







Żegnamy Włochy i kończymy wyprawę z radością a jednocześnie z rozrzewnieniem, że to już koniec. Na lotnisku wspominamy przebyte dni i oglądamy zdjęcia w aparacie… Ech to była trasa, to były przygody…



Lot trwa 1,5h i około 20 jesteśmy na Okęciu.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 15 || 135.00km

Piątek, 15 lipca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 15
Wreszcie nadszedł dzień aby zbierac się do domu. Jutro ma być wylot a my zbieramy się do finalnego ataku na Bolonię. Energia jest, bo i tęskni się do domu, a dystans pozostawiony do lotniska jest odpowiedni, abyśmy mieli co robić i jednocześnie nie za wielki abyśmy nie umarli na zawał serca w upale.

Z całym szacunkiem dla Włochów, ale oni to chyba w szkole tylko Włoski mają i biologię. Za Chiny ludowe nie zgadzają im się znaki. Najpierw jedziemy i na znaku jest 12km jakiejś miejscowości. Potem dosłownie na tym samym rondzie przed którym stał znak przy zjeździe jest już „miasto X 15km”. Takich cyrków nie widziałem jeszcze. Błędy pojawiaja się tak nagminnie, że zaczyna nas to wkurzać. Jedziesz w skwarze, pot ci się z D… leje za przeproszeniem a tu raz Bolonia 30 a raz 27??? Co u licha…
W okolicach naszego lotniskowego celu podróży obszar z płaskiego robi się pagórkowaty. W oddali z płaskiej jak stół włoskiej patelni widać pagórki coś na kształt naszych Bieszczad.

Po dojechaniu do miasta zaczyna się seria zdarzeń totalnie szalonych wesołych i strasznych zarazem. Najpierw samo miasto z każdym kilometrem, zamienia się w parking. Spowodowane jest to zarówno godzinami szczytu, ale i sposobem jazdy samych kierowców. Włosi to straszni kierowy. Tam panuje totalny haos. Jedzie wóz nagle staje lekkim skosem na pasie i bez pardonu kierowca wychodzi z auta (nie patrząc otwiera drzwi). Włacza awaryjne światla i zostawiając uchylone drzwi drze się do znajomego zobaczonego na chodniku „Bondziorno”. A co go tam interesuje, że pół albo 2/3 pasa zajął, on kumpla zobaczył to zwyczaj nakazuje wyjść i pogadać minimum 15 minut. W tym czasie korek wzmaga się jeszcze bardziej.
Skrzyżowania w Bolonii to ciekawe rozwiązanie komunikacyjne. Tam pośród setek aut i tysięcy skuterów tylko auta zatrzymują się na czerwonym. Kiedy stajemy na sygnał czerwony miedzy nami a samochodami przeciska się najpierw kilka skuterków a potem rowerzyści. Dojeżdżają do linii pasów. Puszczają (albo i nie) pieszych, następnie jadą wolno do linii skrzyżowania i gdy jest okazja (czytaj nie jedzie nic, lub jedzie na tyle wolno, że przecież się zatrzyma) ruszają przez skrzyżowanie. Proceder nagminny uskuteczniany jest zarówno przez kierowców skuterów, oraz rowerzystów.
Wśród pojazdów panują piekielne upały (myślę że 35 to minimum). Gotujemy się w siodełku i z miłą ulga witamy wreszcie klimatyzowany terminal lotniska. Informacja jest widoczna i podchodze ze spokojem spytać o lot. Tu także robi się ciekawie. Pani powiadamia mnie że to nie to lotnisko i na podanej jej mapie wskazuje mi FORLI skąd lata WIZZAR. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy rowerami robie wielkie oczy i zdołaje tylko wydusić zaskcozna

„That`s impossible! You won`t make it!”

Udaje mi się ze spokojem poprosić ją o mapę I plan miasta i po chwili narady ruszamy na podbój Włoskich szos. Dystans całkowity do FORLI to 65km. Bez stresu przyjmujemy ta informacje.

Po lekkim i o wiele sprawniejszym poruszaniu się przez centrum (z mapą) wyjeżdżamy z miasta ii rozbijamy obóz przed Imolą.

Tego dnia wykręcamy 135kilometrów.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 14 || 93.00km

Czwartek, 14 lipca 2011 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Dzień 14
Głodni i średnio wyspani ruszamy do Adrii. Noc bylajakś taka niespokojna, nieopodal była droga a bicie komarów zajęło troszkę wieczorem. Ponadto upal zdaje się wykręcać potrójne salta z wykopem! Jest 8 a na termometrze 30 i ani stopnia mniej!
W sklepie po raz pierwszy decyduje się na zakup czegoś nowego. W naszym jadłospisie lądują owoce. Kupuje pyszne, czerwone, i wielkie jabłka. Nie musze chyba opisywać jak nam się uszy trzęsły gdy je jedliśmy.
Rozmawiamy gdzie pojechać, bo do Bolonii w sumie już nie jest daleko a wcześniej zdecydowaliśmy, że San Marino wykreślamy z listy. W rezultacie nie bardzo mamy jakikolwiek plan.
Upał się wzmaga i kiedy mamy 35 stopni na drodze z tirami rezygnujemy i ogłaszamy strajk pogodowy. Stawiamy ultimatum pogodzie. Albo się ogarnie, albo jej tak po polsku damy wciry!!!

Efekt jest taki, że protestujemy 5h pod drzewami w odległości kilku metrów do głównej drogi.

Jej co myśmy tam nie robili. Było jedzenie było spanie, były dyskusje było spanie i znów były dyskusje. Policja kilka razy przejeżdżała obok nas szutrową droga i ciekawie na nas spoglądali, jednak nie pytali o nic chyba rozumiejąc nasz ból – ich ford mail otwarte nawet okna z tylu radiowozu.
Dzień mija nam na protestowaniu i totalnym nic nierobieniu. Efekt tego jest taki, że gdy rozkładamy nocleg w kukurydzy wieczorem (26 stopni o 22:00) mamy 93kilometry na liczniku.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 13 || 128.00km

Środa, 13 lipca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 13
Wyjeżdżamy z obozu rano. Szybko opuszczamy miejsce które zaczyna przypominać miejski park. Każdy biega chodzi gada gra w piłkę zero prywatności intymności jeden wielki gwar.

Tranzytem kierujemy się trasą w kierunku na Ravennę, ale droga którą się poruszamy pełna jest aut i tirów. Skręcamy więc w kierunku morza aby po raz kolejny zaznać kąpieli. Miejscowość do jakiej trafiamy nazywa się Rossolina di Mare. Po odnalezieniu plaży wchodzimy bez kłopotu zostawiając rowery z bagażem pod zadaszonym stojakiem dla rowerów. Dookoła parasolki i wszystko wygląda na jakieś takie „bezpłatne”,

Lokujemy się na parasolkach i podczas gdy ja ide zamoczyć się Aga ucina sobie drzemkę.
Gdy wracam kilka miejsc dalej siedzi facet w koszuli fioletowej z złotym zegarkiem i dziwnie podejrzanie wygląda. Niby sobie siedzi, ale na plażowicza nie wygląda. Pisze sms-a a na leżaku siedzi tylko na brzegu, jakby przycupnął na chwilkę. Podejrzewam, czy nie jest to może jakiś złodziej. I tak siadam obok Agnieszki. Chwila nie mija kiedy podchodzi do nas opalony chłopak w koszulce białej i spodenkach i pyta o bilet. Ze spokojem tłumaczymy nieporozumienie. Plaża nie jest darmowa. Przenosimy się na skrawek piasku obok zostawiając zacienione parasolki i „tajniaka” w fioletowej flanelowej koszuli.

Nie lubię się opalać, największa frajdą na plaży tego dnia były fale. Od morza wiało i nieźle falowało. Wieziony materacyk unosi na falach w ciekawy sposób relaksując nasze przytyrane mięśnie.

Plażę opuszczamy po 2 – 3 h. Ruszamy w kierunku drogi. Planowane zwiedzanie San Marino odpada, droga wzdłuż wybrzeża jest tragiczna a duszny klimat troszkę nas demotywuje. Kręcimy się więc prostopadle do trasy i jeździmy w sumie bez celu po lokalnych wioskach długo rozmawiając. Nasze dyskusje dotyczą głównie Radka i Kasi którzy informują nas sms-em że po Wiedniu dotarli do Chorwacji i depczą nam po piętach :D
Nocleg znajdujemy koło głównej drogi na jakichś nieużytkach. Plaga komarów jest tu straszna. W chwilę w namiocie ląduje ich chyba ze 40. Kiedy udaje się w końcu wybić wszystkie, zapadamy w sen.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 12 || 38.00km

Wtorek, 12 lipca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 12.
Pobudka na kempingu nie należy do spokojnych. Obozowiska małoletnich francuzów w jakichś zorganizowanych grupach, daje się usłyszeć od 6.30. Wychodzimy z namiociku i przenosimy się ze sjestą poranną pod drzewa. Wenecję mamy zamiar zwiedzać po poludniu a do Mestre nie zamierzamy jechać.
Wyjmujemy kuchenkę i gotujemy sobie kawę delektując się nią w cieniu drzew i w temperaturze prawie 30 stopni w cieniu.
DO Wenecji jedziemy dopiero o 14.30. Docieramy błyskawicznie bo okazuje się, że nasz obóz jest o rzut beretem. Chwilę trwa znalezienie miejsca na przypięcie rowerów. Decydujemy się jednak nie szukać płatnego strzeżonego parkingu tylko przypinamy rowerki kolo całej masy skuterów. Swoimi gabarytami nikną w tłumie niepozorne.
Przebieramy się w cywilne ciuszki i ruszamy na podbój miasta.
Przed wejściem widzimy plany miasta za 1,5e nie chcemy jednak dawać tyle za kartkę A4. Idziemy na spontana. Jest ciekawie, dużo uliczek wąskich i cała masa kanałów. Skręcamy intuicyjnie za tłumem ludzi i bardzo szybko gubimy totalnie orientację. Zapuszczamy się w najciaśniejsze zakątki tego miasta w ślepe zaułki. O ile w główniejszych wydeptanych ścieżkach turystów faktycznie miasto jakoś wygląda o tyle w całym tym labiryncie znajdujemy opuszczone kamienice, odpadający tynk i zapach stęchlizny z wybitych okien na parterze. Ściany pomalowane sprejem spotkać można nie tylko w ciasnych uliczkach. Mnie Miasto nie powala, choć kiedy co chwila wychodzimy na kanał zastanawiam się, jak u licha ktoś to zbudował.
Kiedy po 1,5 ciągłego spacerowania nie wiele zmienia się sytuacja naszego położenia, decydujemy się na przebiegły krok. Na jednym ze straganów stoją małe mapki rozkładane. Bierzemy jedną niby tylko przyglądamy się zastanawiając nad kupnem, Agnieszka w tym czasie robi kilka zdjęć całości. Odchodzimy bez mapy papierowej a z wersją cyfrową. Bardzo ułatwia nam to tego dnia poruszanie się po mieście.
W Wenecji należy uważać na pizzerie i kawiarenki. Kiedy znajdujemy w menu kilku knajpek, najtańszą i zjadamy ją ze smakiem na rachunku doliczają nam za obsługę i za miejsce siedzące i z 6,5 e robi się prawie 8,5!!! Kupujcie pizze ale zawsze mówcie „Pizza take away".
Do placu Marka docieramy i cykamy kilka fotek. Jest faktycznie śliczny i to on mi się naprawdę podobał. Te sukiennice i malowidła naprawdę dają wrażenie jakby się było w samym Rzymie. Usunąłbym jednak z samego placu stragany i straganiki które psują klimat tego miejsca. Po co mi jakieś baloniki w środku Wenecji???
Do obozu wracamy jeszcze przed 20. Przerwa dosłownie ze 45 minut i znów kurs do miasta na odwiedzenie Wenecji nocą. To już inna bajka.


Bez mapy nawet tam nie wchodźcie bo jak zabłądzicie to możecie do rana nie wyjść. My z rowerami docieramy tylko kawałeczek i robimy kilka zdjęć. Zmęczeni dziennym upałem nie mamy ochoty na wchodzenie głębiej.




Jedno jest pewne Wenecję zwiedzicie TYLKO pieszo. Z rowerem totalnie sobie nie wyobrażam. Oczywiście spotykamy dwóch kolesi na fullach, ale oba rowery to spece na XTR i z amorkami z najwyższej półki. Takiego cacka nie przypina się przed miastem

Opis linka


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy - Dzień 11 || 120.00km

Poniedziałek, 11 lipca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 11
Włoskie podmiejskie miejscowości obfitują w pola. Nie ma tam nic ciekawego, poza wielkimi traktorami na wąskich kołach i przeróżnymi maszynami rolniczymi. Tego dnia o 7:00 budzi nas upał. W nocy troche błyskało i liczyliśmy że nie będzie padało. Fakt nie padało, jednak o 7:00 było 25 stopni.

Czułem się fatalnie. Niby wyspany, ale taki uprażony z rana. Słońce z każdym kilometrem w siodełku dawało popalić. Około 12 w słońcu było grubo ponad 35 bo w cieniu temperatura utrzymywała się około 31-32stopni. Mam kłopoty z żołądkiem i dostaje jakiejś kolki. Jadę w upale i jest mi niedobrze. Decydujemy się jeszcze przed Wenecją na odwiedzenie morza. Skręcamy na Lido de Solo i tam odnajdujemy plaże. Wszędzie masa parasolek a każdy kawałek plaży ma oznaczenia nazw hoteli i ilości gwiazdek. Same hotele posiadają także baseny własne, ale plażę sobie wydzielili. Idziemy po plażowym chodniku, zmarnowani upałem i zdesperowani, choćby między tymi parasolkami z rowerami dostać się do morza.
Wreszcie udaje się i pole parasolek i leżaków ustepuje miejsca plaży dla czworonogów. Są tam 4 osoby z małymi pieskami. Decydujemy się tam wykapać. Piasek jest czysty i niczym nie różni się od tego obok.

Kąpiel w morzu po tylu dniach jazdy to było cudowne przeżycie. Woda miała 27 -28 stopni a ulga jaką nam sprawiała kąpiel była niedopisania. Jest upał i duszno, spędzamy więc na plaży czas od 11:30 do prawie 16:30. Na plazy co jakiś czas pojawiają się murzyni i murzynki sprzedający torebki, latawce, koraliki, paciorki czy oferujących zaplatanie warkoczy.

nie ma to jak opalenizna na kolarza:D

W czasie pobytu opalamy się, kąpiemy a ja zostaje zaatakowany przez meduzę. Nie polecam nikomu wypływania za daleko od brzegu nie bez powodu nazywa się to poparzeniem. Czułem jakby mi ktoś w bok wylał wrzątek z czajnika. Ale czego się nie robi dla znalezienia chłodniejszej wody? Ta przy brzegu wydawała się jak zupa.
Po płazy o 17 idziemy na obiad do parku na obiadokolacje. Gotowanie przebiega sprawnie i chwilę później kierujemy się już dalej drogami na Wenecję. Po poszukiwaniach kempingu wreszcie udaje się nam go znaleźć.

Jest niecałe 10km od Wenecji (z czego sam most z Mestre do Wenecji mam 5km) kemping kosztował nas 44e za 2 dni za 2 osoby i 1 namiot. Przeliczcie sobie ile to jest, ale wydaje się sensownym rozwiązaniem na zwiedzanie tego miasta.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Alpy Dzień 10 || 168.00km

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 10 Czyli Giro di Italia

Poranki na wyprawie wyglądają po kilku dniach bardzo podobnie, ale żeby nie było, że zaczynam od środka napisze wszystko jak było i choć w jednym z dni opisze jak wyglądał poranek naszej dwójki przez ¾ wyprawy.

Najpierw budzi się Aga. Obudzenie polega na tym, że kręci się w śpiworze, to na lewo, to na prawo z zamkniętymi oczami. Ja „budzę” się podobnie i po względnym przyzwyczajeniu źrenioc do światła staram się je otworzyć.
Uff działa udalo się – WIDZĘ! Agnieszka słysząc mój wysiłek przy otwieraniu oczu sama także podejmuje wyzwanie takie i chwile później już widzimy się nawzajem. Krótka pogawędka w namiocie szybkie przejrzenie mapy i zaczyna się sprzątanie.
„Aga gdzie są moje okulary?”
„w nogach”
„A moja sakwa?”
„tutaj. Adaś podaj mi wodę…”
„masz. A dasz mi sakwę?”
Od pierwszego porannego rozruchu, jakim jest rozpięcie suwaka od śpiwora, do złożenia obozu mija zawsze max 25 minut. Potem już tylko ogarniamy miejsce noclegu. Zbieramy śmieci do torebki foliowej i sprawdzamy czy rowery nie mają kapci.
Procedura powtarzana bez końca przez 16 dni wnika w krew na tyle, że w ostatni dzień cały proces zaszedł w 12minut łącznie z wyprowadzeniem roweru na drogę utwardzoną, zwana potocznie „asfaltówką”.
Tego dnia w planie jest opuścić Aply. Szkoda się człowiekowi na sercu robi, ale ciągnie do nowych jeszcze nieznanych krain. Poranek w siodełku wita nas już typowo włoskimi temperaturami. Ledwie dziesiąta a na termometrze już 23 stopnie.
Tego dnia także wieje, tym razem w plecy. Wiatry w tak wysokich górach nijak się mają do głównych frontów pogodowych i tendencji europejskich. Tu działa ten cały proces jak naczynia połączone. W jednej dolince się nagrzeje i uniesie w górę to zasysa z drugiej wiaterek. Potem pod wieczór, albo popada, albo proces się odwróci. Wszystko zależy od układu dolin, ich rozmiarów, oraz tego czy na przykład dolina to gołe skały czy leśne wzgórza a także - co najważniejsze - od wysokości przełęczy łączących owe dolinne zapadliska.
My mamy z wiatrem choć niestety pod górę. W cieniu wielkich szczytów, górujących w tych okolicach jemy śniadanie. Serowa zupa z makaronem a do tego MAKARON.

Po porannym obiado-śniadaniu udajemy się na zdobywanie pierwszej przełęczy. Niestety czas spędzony na jedzenie, góry wykorzystały na podkręcenie temperatury. Przyznać muszę jednak, że jedzie się sprawnie. Biegi idą cięższe w użycie a i nogi nie mdleją tak na podjazdach jak na początku. Czuć poprawę kondycji i nawet sam się dziwie że jadę z tzw „dwójki” na korbie.

Galiberg zdobywamy a potem szaleńczym pędem w dół gnamy w dolinę. Zjazd piękny malowniczy i masa serpentyn, z góry widać dolinę w całej okazałości. Przy tej okazji wspomnę coś nieco o swoich technicznych obserwacjach z wyprawy.
Trzeba uważać na hamulce bo w temperaturze powyżej 30 stopni hamowanie działa w ciekawy sposób. Z moich obserwacji wynika, że obręcz najpierw ślizga się niby bez specjalnego tarcia a potem w miarę rozgrzewania się klocka i mięknięcia gumy zaczyna się skokowy wzrost tarcia. Przy nieumiejętnym hamowaniu klocek zaczyna się podtapiać(co potraja jego zużycie) i nagle łapie ostro w najmniej oczekiwanym momencie. Hamowanie a`la ABS jadąc w dół z bagażem, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Ja stosowałem technikę naprzemiennego hamowanie przednim i tylnym hamulcem. Warto tak robić, bo przegrzanie obręczy aluminiowej nie jest wcale trudne a gdy weżmiemy pod uwagę rotację koła, jego minimalne odchylenia oraz bagaż a na koniec dodamy np. niespodziewane łączenie na drodze, może koło nie wytrzymać. Mi zdarzyło się na tym wyjeździe poczuć zapach swoich klocków hamulcowych i usłyszeć syk jak polałem obręcz. Przestrzegam także przed rozpędzaniem się w ciemno, przy 45km/h gdy z za łuku wyjdzie nowy „zakręt 270” ciężko opanować rower z bagażem a już nie wspomnę o wyhamowaniu maszyny!
Niemniej jednak jestem fanem zjazdów alpejskich i uwielbiam prędkości jakie tam się rozwija. Wszystko jednak z umiarem moi mili zdrowie jest najważniejsze.
Za Mathuen zaczynamy decydujące wspinanie się na ostatnią, wg mapy, najwyższą przełęcz tego wyjazdu. Jest ciężko, bo w powietrzu w cieniu jest 33-34 stopnia. Jedziemy mozolnie. Podjazd jest sporo większy procentowo. Mimo mnogości serpentyn w górę za każdym łukiem wjeżdżamy o wiele stromiej niż na poprzednim tego dnia.
W pewnym momencie mija nas kolumna 3 samochodów z żółtymi światłami. Które jada środkiem i flagą pomarańczową zatrzymują i zwalniają samochody z naprzeciwka. Zdziwieni tym zachowaniem przystajemy, gdy nagle z za pleców wyskakuje nam 7 kolarzy w grupce i pędzi pod górę. Pędzi, to znaczy dynamicznie podjeżdża.

Wyścig up-hill rozgrywa się z naszym udziałem. Jadąc dalej wielokrotnie spotykamy rowerzystów. Machają do nas zmordowani niemiłosiernie i zagadują. Mimo tak wielkiego wysiłku ich nastawienie jest bardzo pozytywne. Niektórzy pokazują kciuk w górę Agnieszce i pokazują na bagaż.

W górę pniemy się raz pieszo raz rowerami. Nie ukrywam, że bywały momenty kiedy ciemno się w oczach robiło a w gardle rosła gula z wyczerpania. Przystawaliśmy w tedy w cieniu i chłodziliśmy się nieco. Kiedy wreszcie udaje się zdobyć szczyt budzimy wielkie zainteresowanie ekipy bufetowej rozdającej napoje i banany zawodnikom.
Znak Italia odciska nie lada piętno na naszej kondycji.

Upał jest duży, jednak na szczycie czuć powiew wiatru. Po odpoczynku zjeżdżamy w dół. Serpentyny są jeszcze stromsze i ułożone schodkowo tak, że widzę po 3-4 stopnie w dół. Jedziemy ostrożnie a w miarę jak zakrętów jest coraz mnie, przyspieszamy.
Do Tollmenzo mamy w dół, następnie po odbiciu na Udine, kierujemy się na Portoguaro, gdzie jesteśmy po 168km. Nocleg tym razem poraz kolejny wypada na polu. Ze wszystkich stron osłonięci od świata rozbijamy namiot na polu gdzie kukurydza nie urosła.

Namiot i my jesteśmy totalnie schowani, tam kukurydza ma prawie 2m wysokości.

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,