Maraton Podróżnika | Księgowy

Maraton Podróżnika || 529.18km

Niedziela, 8 czerwca 2014 · Komcie(7)

http://www.gpsies.com/map.do?fileId=uhwjyujoudsfkj...


Maraton Podróżnika został zorganizowany przez grupę ludzie zajmujacą się głównie wyprawami z sakwami. Wielu z nas lubi dlugie dystanse i pomysł zrobienia własnej imprezy długodystansowej bardzo przypadł do gustu wszystkim.

Dzień Startu. 

Nie spałem źle, ale obudziłem się sam bez budzika o 5:30. Myślałem, że jako pierwszy zacznę kręcić się po bazie, ale okazało się, że kilka osób juz sobie kawę robi inni na dworze jedzą już kanapki. Maratończycy powoli budzili sie ze snu. Poranek był słoneczny, na niebie nie było śladu po deszczu z poprzedniego dnia. Zapowiadała się upalna jazda. 
Ogarnąłem się nieco w łazience - po odczekaniu swego w kolejce - a następnie zacząłem robic śniadanie. Agnieszka też juz wstala a z ziemi ze śpiworów zaczęły wychodzić kolejne osoby. 
Gwarny był poranek, ekipy z namiotów na zewnątrz powstawały i w kuchni krzątała się cała masa ludzi, każdy coś przygotowywał jani robili kanapki inni czekali  w kolejce do czajnika, jeszcze inni w kolejce do łazienki.
Przy wielkim stole w kuchni siedziało kilka osób i ogarniało już śniadania. 

Ja nie mogłem nić wcisnąć, żołądek miałem tak obkurczony, że jedzenie kanapek przypominało jedzenie waty. Zapijałem je wodą aby mi weszły. Dodatkowo ugotowałem ryż i jeszcze ryżu z cukrem zjadłem jeden woreczek. Ryż smakował już dużo lepiej. 
Szybkie ogarnianie kanapek na drogę i czas na część techniczną.

W korytarzu stało chyba ze dwadzieścia rowerów szosowych, trekingowych i jakie tylko były. Moj stał na samym końcu. Zarządziłem wystawianie wszystkich na dwór. Ludzie chętnie przyjęli pomysł i po chwili udało mi się dogrzebać do swojej maszyny. 

Szybkie pakowanie, nerwowe poprawianie sprzętu. Wszyscy dookoła krzątają się inni piją kawę jeszcze inni coś jedzą. Czuć napięcie i oczekiwanie. Jedynie Kurier pije piwko i ze znaną sobie beztroską klnie na co popadnie;)

W końcu ruszamy pod kościół. Tam kolejne zamieszanie. Jest nas coraz więcej. Grupy ustawiają się chaotycznie. Prowadzący zaczynają troszkę nas rozdzielać. Po około 10 minutach cały ten chaos zaczyna przybierać odpowiedni kształt. 

Jeszcze pięć minut, jeszcze dwie... czy mam wszystko. Wilk rusza. - Na pewno mam wszystko...
Waxmund rusza - cholera miałem łańcuch nasmarować! 
RUSZAMY!!!

Peleton rusza spokojnie. Pierwszy odcinek jest z górki ustawiamy się dwójkami i jedziemy. Tempo nie za szybkie. Jest spoko - jedziemy przywozicie. Rozglądam się dookoła po grupie, znam tylko kilka osób. Jest z nami Olo jest Transatlantyk i czy ja jeszcze kogoś znam? Po plakietce przyczepionej do roweru rozpoznaje keto z Bikestatsa. Jedzie jeszcze parę osób, ale nie mam pojęcia kto to.

Staram się trzymać pierwszej trójki prowadzącej. Mam w głowie, że jesteśmy grupą numer trzy i jak odpadnę to żadna inna mnie z tyłu nie wchłonie. Za wszelką cenę staram się więc trzymać samego przodu trójki. Jedziemy sprawnie, pokazujemy dziury i jest ok. Pierwszy postój na siku... muszę gonić grupę. Jest dziurawa droga, cholera czy przez fizjologię resztę maratonu będę musiał jechać sam! W końcu udaje się - złapałem ich! Po drodze widzę, że siku-stopy ma sporo osób tu i ówdzie w krzakach "leją" kolarze.

Co jakiś czas nasza grupa zbliża się do grupy drugiej. Planowe trzymanie równych odstępów na odległość wzroku, nie za bardzo działa. Bo robi się "harmonijka" jak pierwsza grupa zwolni na podjeździe, dwójka też to my prawie 20km/h jedziemy potem sie to rozciąga itd. 
Jeszcze przed pierwszym punktem kontrolnym Wilk ogarnia "masowe sikanie" z niego przykład bierze druga grupa. My dojeżdżamy jako trzeci, ale z pustymi zbiornikami, więc w konsternacji nie bardzo wiadomo co robić. Stoi grupa 40 osób po poboczach i cześć "leje" a część sie dopakowuje na plecy batonami. W końcu Marek zarządza, że ruszamy. 
Zabiera się z nami kilka osób z jedynki, myśląc, że to Wilk startuje. Konsternacja i znów się wleczemy. Wreszcie proponuje z Markiem abyśmy przetasowali się i jako trzecia wyszli na przód. I tak sie dzieje!
Robimy skok i zaczyna się maraton. 

Rozprowadzamy się po 30km/h. Prędkość jest spoko - jest dość płasko tylko troszkę dziurawo, ale jechanie 25-23km/h w grupce - było jak jazda na masie krytycznej albo na jakiejś pielgrzymce. W sumie bardziej odpoczynek niż jazda. Nowe prędkości budzą nas nieco i wreszcie się coś zaczyna dziać. Naszą grupę podbiera kurier. Odczepia kilka osób i startujemy po 35. Robię ucieczkę z Waxem aby troszkę polecieć na lemondkach. Chwilę gadamy ale za chwilę dochodzą nas i znów jedziemy razem. Grupa pracuje 30-32 więc prędkość nie jest super wyżyłowana. Na kole daje radę jechać a nogi wreszcie pracują a nie tylko popychają delikatnie pedały.

Tworzy się grupa szybsza i przed nami zaczyna odchodzić kilka osób. No to zabieram się w pociąg - jest dość płasko, asfalt dobry to dzida. Mam dobra nogę. Lecimy 37 - 40. Przede mną hipek i hipcia jest jeszcze keto za plecami słyszę Marka. Co się u licha stało z grupką "30km/h" :D? 
Co? Jedzie nas tak dużo? Peleton jedzie dość równo są odejścia ale nie ma tragedii. Do Łukowa docieramy dość zwartą ekipą. 




Pierwszy Punkt Kontrolny. - Łuków 68km

Rynek  w Łukowie wypełnia się rowerzystami. Są ławeczki są drzewa jest cień. Zalewam bidony, jem kanapkę odpoczywam.

Za Łukowem znów grupka 30 rusza. Zabieram się z nimi. 
Trzymam koło choć momentami zrywam się na metr. Kolejna pagórki są coraz bardziej wymagające, kiedy hipki mi odchodzą za wszelką cenę postanawiam ich gonić. Jest płasko, równy asfalt. Kładę się na lemondke i mknę do grupki przede mną. Nie zmniejsza się odległość - 38km/h - jakby troszkę bliżej są - 42km/h - Co jest u licha. Coraz bliżej - już prawie widzę kolo hipka, pagórek - na pewno zwolnią! Dojdę ich! 42km/h pod górę? Adam - jak ty to... hipek zmienia bieg o 43km/h ciągnie za grupą przed moim nosem.
PFFF - to ja dziękuje odpuszczam i rezygnuje z gonitwy. Nadal jadę grubo powyżej 35, ale już uspokajam tętno rozkręcam nogi, aby się rozluźnić. Marek chyba jeszcze mnie mija z kilkoma osobami, ale nie gonię ich. Zostaje z tyłu i w kilka osób jedziemy już spokojniej. Zabawa była przednia, ale muszę pamiętać, że to zaledwie pierwsza setka. Grupa się uspokaja, jedziemy parami. Jest spoko. Choć czuje się lekko wypompowany. 

Drugi punkt kontrolny - stacja benzynowa 128km

Jem, popijam dolewam bidony. Grupa się zbiera dojeżdża sporo osób za mną - nawet Wilk. To budujące, że nie jestem ostatni. Moja strategia aby trzymać, się przodu jak najdłużej się da, na razie przynosi efekty. Z posotoju ruszam z grupą "30km/h" Jedziemy z Markiem i kilokoma osobami. Znów jest szybko, nie ma tragedii, ale dokręcają tempo a moje nogi już nie chcą tak gnać. Trzymam wyższe prędkości, ale nie żyłuje sie ponad 35. 

Podczas jednej z pokonywanych dziur i nierówności gubię licznik który rozbija się o asfalt. Zbieram go szybko, ale nie działa. Jadę już tylko na GPS. Grupka mi odeszła więc zostaje sam. Nie jest dobrze. Buduje mnie myśl, że są za mną jeszcze ludzie. Gdzieś daleko z tyłu - tak sądzę, został Wilk. Jadę więc spokojnie 28km/h i kręcę swoje. Nie wiedzieć skąd mija mnie Wilk z Kotem i kilkoma osobami. Kot zachęca mnie do jazdy z nimi i pociesza się, że już nie będę sam i żebym wsiadał na kolo. Siadam troszkę, ale co to - nogi nie pracują! Szok. Jadę z wielkimi wysiłkiem. Po płaskim trzymam grupkę, ale pod górki ledwo kręcę. Nogi pieką i spadam do 18km/h. CO jest! Chyba przyszło zapłacić za szaleństwa z grupkami powyżej 30. Wilk i kot znikają. Znów jadę sam. Do postoju kolejnego bóg wie ile. Nie jest tragicznie, ale czuje, że zaraz zacznie się kryzys gigant. 
"nie pozwól sobie zejść poniżej 22km/h" wmawiam sobie. "Do postoju musisz dojechać. Bo tam będą ubrania, weźmiesz ciuchy i najwyżej dalej pojedziesz już solo" 

Jadę ale nie ma melodii. Zjadam jeden, potem drugi baton, potem popijam wodę i dalej nie czuje poprawy. "Spokojnie musi się wchłonąć". Wreszcie jakieś duże miasto. Co to u licha - Już Lublin? Ja pierniczę, skąd ten dystans tak spierdzielił. Lublin wydaje się tak odległy, że nie sądziłem, że już jestem! Miasto jadę sam, w oddali widzę grupkę. Cisnę do nich z górki, ale kiedy już ich prawie mam, odcinają mnie światła - zostaje na czerwonym.

Całe miasto jadę więc sam. Duża obwodnica, dużo aut, światła, koleiny studzienki, trolejbusy. Wielkie mi co! Dam radę. Na zwiedzanie nie ma czasu. Po wydostaniu się z miasta zaczyna się dobra droga. Równy asfalt, pobocze. Pedałuje sobie więc swoje 25-27km/h i zaczynam podziwiać wszystko dookoła. Do tej pory skupiałem się na strategii rozgrywania maratonu, za kim być kogo się trzymać. Robiłem to do tego stopnia, że nawet nie rozglądałem się dookoła. 

GPS umiera, szybka zmiana baterii i dalej w trasę. Patrzę za siebie - wzniesienie na jakim sie znajduję daje wspaniały widok na okolicę. W oddali ani kolarza. Czyżbym został sam? Nie ma co się dołować. Trzeba tylko pamiętać, aby złapać auto na postoju kolejnym i zabrać ciuchy, bo chyba moja jazda w grupie już się skończyła.

Punkt kontrolny numer trzy - Bychawa 190km

Auta prawie nie zauważam, bo stoi w cieniu po drugiej stronie rynku. Dopiero gwizdy i krzyki z cienia odrywają mnie od zamyślenia i dostrzegam "popas".
Jest cień, duuuużo cienia. Jest woda, jest moja sakwa. Niortę co się da do szosowej sakwy biorę zapas batonów i dużo jem, dużo pije. Muszę wyleczyć kryzys i to już! Pije - masuje łydki, znów coś zagrywam, rozciągam się i relaksuje na chłodnej trawie. 
Wilk i kot ruszają. Znów będą przede mną. Patrze po osobach Marek jeszcze chwilę siedzi. Ogarniam do końca pakowanie i ruszam z Markiem chwilę później. 

Jedziemy spokojniej - dużo spokojniej. Marek też mówi, że troszkę zapłacił za szarpane tempo na początku. W kilka osób pedałujemy już bez szaleństw. Uspokaja się wszystko. Zaczyna się decydująca część maratonu. Tu już trzeba grać mocnymi kartami własnej psychiki i strategii. Nie widzę nić dookoła, wiele kilometrów jadę na kole innych, czasem wychodzę na czoło, czasem nie. Nie ma przymusu. Często jedziemy dwójkami czasem wężem. Nie ma reżimu, żeby zmiany dawać, bo i prędkości nie wymagają tego, Wiatru dużego nie ma, więc i koła trzymać nie trzeba. Faktem jest iż troszkę łatwiej za kimś, ale przy tych prędkościach nawet jak odejdzie mi ktoś na 10m spokojnie go dochodzę. 

W miejscowości Dąbrówka piękny szybki i dłuuugi zjazd prowadzi nas w dolinę rzeki. Jedzie się spokojnie, po 40km/h lezę na lemondce i odpoczywam. Na GPS widzę dolinę rzeki. Może będziemy doliną jechać? Nie wiem - zobaczymy. Niestety za zjadem jest podjazd 6% i to nie byle jaki podjazd. Grupa już mi "macha" na pożegnanie. O nie nie dam rady tego zrobić więcej niż 10-12km/h. Trudno - nie siłuje się zostawiam ich i podjeżdżam sam. 
Na jednym z łuków zauważam kuriera. Siedzi na ziemi a obok niego rower. Zatrzymuje się auto techniczne. Zdziwiony pytam - co jest kurier?
A on - węża znalazłem! - i pokazuje mi zerwany łańcuch. 
Szybkie ustalenie czy ma skuwak i jadę dalej. Auto zabiera go do punktu obiadowego, gdzie ma naprawić awarię. Ja wspinam się dalej. Mozolnie. W głowie, mam, że skoro kuriera zabrali, to pewnie obiad niedaleko. Niestety wcale tak "niedaleko" nie był, a za zakrętem podjazdu i lekkim wypłaszczeniem, okazało się, że jest jeszcze jeden "zawijas" wcale nie mniej nachylony. 

Punkt Obiadowy Klemens.

Do tego punktu nie moge trafić. W Szczebrzeszynie dzwonie do Magfy gdzie jest obiad, niestety szum aut i sieć, troszkę przerywają. Słyszę tylko, że mam mieć skręt na lewo na Nielisz i coś tam chyba "dwa kilometry". Skręcam na lewo i gnam na Nielisz w Nieliszu, dzwonie i okazuje się, że pojechałem źle. Bo obiadowy postój jest tuz obok tego skrętu na Nielisz. Wracam wiec kolejne 9 km i wreszcie na obiad. 

Kot z Wilkiem już się zmywają i dostaje pierogi które zamówiła Marzena, a nie zdąży zjeść. Dzięki kocie - wpadłem na obiad i prawie od razu pod nos dostałem pyszne pierogi z mięsem. Zjadam je i zamawiam następną porcję. Nie jestem w stanie jej zjeść. Piję tylko herbatę i troszkę kawy i lecę się pakować na noc, bo Michał chce ogarniać już sakwy i jechać dalej autem na kolejny punkt. 
udaje się wyrobić robię przepak na noc. Kolejne spotkanie z Autem za 10km przy jakichś delikatesach. 

Szybkie pakowanie i ruszam z grupą Eranis. Jest Wąski, jest Pająk Gdynia jest Hansglopke i jeszcze kilka osób, których nie znam. Na pierwszych zjazdach razem, ale podjazdy nie ida mi znów tak dobrze. Jest sporo lepiej niż wcześniej, kryzys minął, ale nogi już nie te. Mięśnie nie palą z bólu, tylko po prostu nie dają rady tak rwać mojego dupska pod wzniesienia. Do tego rower jest obładowany bo mam na sobie ciuchy trochę wody w bidonach i w sakwie. Jakby nie patrzeć noc idzie. 

Psikusa robi mi moja lampka. Na wertepach przełącza sie pomiędzy trybami i zamiast ciągłego światła mam co 2 sek. Ciągły 30% - Ciągły 100% - Mrygający. I tak w koło Macieju. No oczopląsu można dostać. Ratuje mniej Michał na postoju nocnym pod sklepem. Zmieniam swoja lampkę na jego a awaryjnie do sakwy biorę lampkę Roberta, który wycofał się z maratonu i jedzie z ekipą autem. 

Noc spędzam we dwóch z Hansglopkę. On jedzie na poziomie ale nie przeszkadza mi to bo i tak w takich ciemnościach nie ma co na kole siadać. Jedziemy podobnym tempem na podjazdach, więc to mnie buduje. Bo ani ja a ni on nie zostajemy w tyle pod górkami. W sumie całą noc jedziemy obok siebie. Gadamy ogólnie dobrze znoszę noc, w jego towarzystwie. Nie ma jakichś tam wiodących tematów, co jakiś czas wymieniamy się spostrzeżeniami o jazdach długodystansowych, o wspomnieniach z atakami psów. Tu również co jakiś czas kilka burków startuje do nas.

Martwi mnie jedynie sprawa picia. Noc ciemno a ja nie mam za wiele picia w bidonach. Po obiedize tak mi się pić chcialo, że wydoiłem nieomal całe bidony bardzo szybko. Jest tylko jego jedna pepsi litrowa a ja w zanadrzu mam jeszcze cukierki porzeczkowe z musem w środku. Pomagają troszkę na pragnienie, ale w końcu przed nami cała noc więc same cukierki nie pomogą. 

Udaje się wreszcier na stacji nocnej zrobić postój. Grupa Eranis, która odłączyła się od nas zaraz za obiadowym postojem, własnie rusza z CPN. Kurcze, czyli niewiele mamy do nich straty. Kupujemy zaplecze wodne i pitne na noc korzystamy z WC i dalej w drogę. Dołącza do nas trzeci kolega. Nie wiem jak ma na imię, a nicka nie pamiętam. Nazwijmy go "Kolega z Sakwą".

Punkt kontrolny NOC
WPadamy na punkt i jesteśmy zaskoczeni, że auto jest przy drodze, myśleliśmy, że pilnuje czołowej grupy. Michał stwierdził, że czołówka prze na przód i postanowili wesprzeć tych z tyłu. To miłe. Wiele mi nie potrzeba. Michał pomaga mi z lampką, którą mi pożyczył wody nie dolewamy, jakieś błyski fleszy oślepiające na szczęście - i rura dalej w mrok nocy!

Jedziemy mieszaną grupą dwu i trzy osobową. Czemu mieszaną? A bo to różnie potem bywało. Nocą jeszcze jechaliśmy razem, ale jak już świtać zaczęło, to się to tasowało. Przez moment jechałem z handsglopke we dwóch a kolega został w tyle, potem Hans - poszedł na drzemkę 15 minut na przystanku to pojechałem z kolegą z sakwą we dwóch. Potem doszedł nas Hans i znów we trzech, potem ja zostałem w tyle oni jechali sporo przede mną. I tak mieszaliśmy się aż do spotkania z Eranis.

Punkt kontrolny - Wstaje dzień

Auto stało przy drodze, byłem mile zaskoczony, że grupa Eranis jeszcze jest w "Zasięgu". Nie czułem potrzeby zatrzymania się przy drodze, bo świadomość, że już 60km do mety mnie budowała. Staje więc na chwilę i rozbieram się z ciuchów nocnych. Słońce już nieźle grzeje, więć po co tracić potem czas na rozbieranki i striptis. Z tego punktu jedziemy grupami połączonymi. Eranis na czele obok Wąski i kilka osób z tyłu. Jest też Pająk. 

Jedziemy około 23-25km/h To dobrze, po po świcie nie mogłem wkręcić się na 21km/h. Jakoś mi nie szło. Taki kryzys poranka. Zgrupowanie bardzo mi pomogło. O dziwo z każdym promieniem słońća jedzie mis ię coraz lepiej i już neicąłe 40 minut później decyduje sie na szalony krok. 
Przeanalizowałem sobe w głowie która mamy godzinę ile mam czasu do ósmej i wyszło mi w wyliczeniach, że jestem w stanie zrobić 500km/24h, tylko trzeba troszkę przyspieszyć. Grupa jechała ok, ale chciałem to 500 mieć na pewno. Wcześniej w grupie zjałem batona, dobrze popiłem i zaatakowałem na prowadzenie. Miałem nadzieje, że grupa wejdzie na plecy i polecimy razem. Niestaty, kilka raz się oglądałem i nikt nie zdecydował się jechać ze mną. położyłem się na lemondce i poleciałem solo. mignęli mi tylko przez chwile Hans i Pająk, na poziomkach bo oni tez oderwali się od grupy. 

Jechałem sobie na lemondce 30-35km/h i szło mi super. Po prostu noc minęła, kryzys minał a żona już czeka na mecie!

8:03
Dokładnie 502:38km - 24h
Udało się! Piękna życiówka! Uspokajam nieco jazdę i dalej jadę już swoje 25km/h. Ostatnie odcinki do mety to cała masa dziurawych i bardzo rozkopanych dróg. Miejscami nie była to nawet droga a jakies wykopy i masa żwiru. Na MTB raczej do jazdy niż na Szosę. 
Na metę dojeżdżam chyba 9:10. Oczywiście myślałem, że meta pod kościołem jest, więc gnałem pod kościół, ale mnie Miki z Danielem zawrócili. 

Dojechałem! Zrobiłem Klasyfikacje do BB-tour i pokonałem tak wiele słąbości swoich, że nawet nie zliczę. Duma, radość - kurcze, nbawet łzy w oczach miałem jak zobaczyłem AGnieszkę tych wszystkich ludzi. To było piekne - takie moje spełnienie marzeń. 360km/24h przeskok na 500! Szok - niesamowite wrażenia i emocje. Niesamowici ludzie i super rywalizacja! Czego chcieć więcej od tej wielkiej rodziny!

Agnieszka pokonała 300km/24h i też tego weekendu zrobiła swoją życiówkę!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (7)

Dziękuje - co do Radlina to są kłopoty z wolnym i nie wiem co wybrać, troszkę mi się plany posypały ostatnio.

Ksiegowy 18:38 czwartek, 12 czerwca 2014

Gra-tu-lu-ję!!! :)

Kot 10:20 czwartek, 12 czerwca 2014

W Bychawie myślałem,że już po Tobie :) a tu proszę taka ładna życiówka.To w Radlinie robimy 6 z przodu?Trzeba iść za ciosem :)

GoralNizinny 10:09 czwartek, 12 czerwca 2014

Niesamowite przeżycie - gratuluję

Katana1978 20:13 poniedziałek, 9 czerwca 2014

Podziwiam Was oboje. Gratulacje

jolapm 19:13 poniedziałek, 9 czerwca 2014

Gratuluję Wam dobrej jazdy, piękny wynik, fajna relacja. Przeczytałem jako pierwszą, teraz kolej na innych znajomych jadących MP. Super sprawa

yurek55 18:25 poniedziałek, 9 czerwca 2014

Wielki, wielki podziw za taki wyczyn. Dla Was obojga zresztą :) kosmos jakiś. Szkoda, że nie miałeś jak pozwiedzać i skręcić na Zwierzyniec, bo Roztocze jest piękne, też je dawno temu rowerem zwiedziłem. No ale nie tak :)

Trollking 10:15 poniedziałek, 9 czerwca 2014
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa spoto

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]