W głębi siebie - do Działdowa || 190.00km
Sen mój krążył po nieznanych odmętach mojego mózgu. Obrazy przepływały przeze mnie jak rolka filmu kinowego w przyspieszonym tempie. Gdy zadzwonił budzik w pewnym momencie, sądziłem, że ktoś we śnie włączył jakiś alarm. W końcu jednak Agnieszka szturchnęła mnie łokciem i mruknęła:
„Idź wyłącz to cholerstwo”
Wstałem. Dom spowijała ciemność. Oczy przyzwyczajone do ciemności rozpoznawały kontury mebli i ścian. Widziałem, że jest wcześnie… wcześnie miało być. Prysznic z rana, potem kawa. Kanapka łapała się rękami i nogami czego popadło, aby nie trafić do żołądka, jedzenie wybitnie mi nie szło. Prowiant na drogę zrobiłem bogaty, bo wiedziałem, że o tej porze nic nie wcisnę.
Do butów ląduje folia aluminiowa na palce. Ten patent wyczytałem chyba na naszym forum, nie pamiętam już. Dziś będzie okazja by go sprawdzić. Spodenki, spodnie potem jedna, druga koszulka bluza i jeszcze kurtka i buff i czapka i… tyle warstw, że czułem się jak prażynka w mieszkaniu.
Schodząc do piwnicy podziwiałem logo MC Donalda z za okna. Cisza poranka, lub raczej nocy, sprawiała, że czułem się tak jak w pustelni. Wyciągam rower i ruszam.
Była 1:05 jak wyszedłem z bloku.
Mroźne powietrze uderza gdy tylko opuszczam mieszkanie. Jazda będzie trudna, bo noc jest bardzo mroźna. Jest spokojnie powyżej -10. Gps na razie wyłączony, bo i nie potrzebne mi wskazówki na trasie do Nowego Dworu Mazowieckiego. W uszach gra radio. Dla odmiany od przesłuchanych już plików mp3. Nurkuje w ciemność zaraz za Jabłonną i podążam na północ.
Nie czuje wiatru w plecy. Pedałuje się normalnie, prędkości nie widać. Temperatura jeszcze nie wygrała ze zgromadzonym ciepłem wewnątrz. Dlugi odcinek do Mostu nad Narwią jadę bez zatrzymania. Groze budzi przejazd przez Twierdze Modlin. Ciemno, muzy, jakieś takie – wątpliwej opinii osiedla z czerwonej cegły. Później cmentarz wojskowy – wszystko rodem jak z horroru.
Noc zimą jest długa, spodziewałem się tego. Nie liczyłem więc na żadne urocze obrazki, pięknie nasłonecznionych pól i wiosek. Wsłuchany w muzykę pedałowa me miarowo. To troszkę jak sen, jak medytacja. Nie ma nic interesującego przed nosem, zamknięty w swojej małej przestrzeni skupiasz się tylko na tym aby trwać. By trwać jak najdłużej. Im mniej myśli o trudach drogi dopuszczasz do siebie tym lepiej. Pozwalasz by obrazy w twojej głowie płynęły jak wielka rzeka. Nie widzę nic przed sobą. Oczy zasłaniają mi widoki generowane przez umysł.
Przejeżdżam przez Sochocin, w nogach zaczyna się chłód, jednak nie zwracam na to większej uwagi. Folia nadal spełnia swoje zadanie. Problemem jest natomiast głód. Po dłuższej dyskusji samego ze sobą, postanawiam się zatrzymać na dłuższy postój. Mijam akurat po prawej restaurację o zabawnej nazwie „pasibrzuszek”. Zatrzymuje się na jej dziedzińcu. Rozglądam się czy nie ma jakiegoś alarmu i chowam się pod dachem. Opieram rower i siadam na schodach. Ciepła herbata z termosu i kanapki. Początkowo nie mogę jakoś zmusić się do gryzienia, ale za chwile glód przypomina sobie co i jak i wciągam dwie bułki.
Postój trwa chyba z 20 minut. Ciepły napój ogrzewa mnie i moje stopy. Długo siedzieć jednak nie mogę, bo jest -10 i jak nie pije i nie ruszam się to zimno jednak wygrywa.
Do Glinojecka jadę jakoś marnie. Niby tak samo, ale gorzej. Ciepło mi, ale po jedzeniu chce mi się spać. Wstaje dzień. Robi się szarówka – najgorszy okres dla długodystansowca.
Kiedy kończy się dzień, znów zaczyna się nowy
Kilometry do Miasta biegną masakrycznie wolno. Mam w głowie, że dalej już będzie tranzyt po równej drodze na północ. Za nic jednak nie mogę złapać rytmu. Kilka razy staje i sprawdzam czy nie mam kapcia. GPS nieubłaganie wskazuje 18km do celu. Kryzys się rozwija i ma się całkiem nieźle. Rozbawił się w mojej głowie i nie ma zamiaru odpuścić. Siadam na jakimś przystanku opieram rower i osłonięty od wiatru zamykam oczy. Podkurczam nogi i kumuluje ciepło.
"Życie toczy się szybko. Jeśli nie zatrzymasz się, żeby się rozejrzeć, możesz je przegapić."
Trasę celowo wybrałem nieco oddaloną od PKP, aby nie było tak łatwo się poddać. Z Glinojecka do Ciechanowa jest około 25km, w sumie na jedno wychodzi… Ani się poddać, ani jechać dalej, no ściana wyrosła przede mną.
Zmieniam radio na swoją muzykę, wsiadam na rower i jadę. Redukuje bieg o jeden, w kompromisie dla kryzysu. Lepiej jechać wolniej niż stać. Dobrze wiem, jednak że nie o siłę tu chodzi. Nogi nie chcą pedałować, nie z powodu braku energii. Człowiek kontemplując takie chwile zaczyna się sam siebie pytać o celowość działań.
Wiele osób, zadaje mi pytania, czemu się tak męczę. Można łatwiej można na skróty. Ja mam poczucie, że na skróty zawsze można iść, ale stawić czoło wyzwaniu trzeba umieć. Gdy ktoś mnie pyta, co fajnego widzę w umartwianiu siebie, przypomina mi się cytat:
"Czemu tak bardzo pragniesz być taki jak reszta, skoro urodziłeś się, żeby się wyróżniać?"
Może to jest odpowiedź? Może to właśnie tu tkwi ów cel, cel nieosiągnięty, i wciąż namacalny jak posąg ze spiżu. Bo tylko we własnych marzeniach człowiek jest naprawdę wolny. To tu odnajduje siłę i energię do istnienia. Nasze marzenia to troszkę jak narkotyk, tylko dozwolony bez ograniczeń. Nikt nie powie nam, czego mamy pragnąć, czego pożądać, nawet jeśli nasz cel jest trudny, nieosiągalny – my sprawiamy, że jest krok bliżej. I choć być może celu marzeń nie osiągniemy nigdy, to ważne by gonić króliczka, a nie go schwytać.
Wsiadam na rower, cały skostniały. Ruszam i… będę śpiewakiem. Wykrzykuje sobie piosenki z mp3 nie zwracając uwagi na nic i na nikogo. Anonimowość wyzwala w nas potrzebę otwarcia się do ludzi. Przypominam sobie wspólny wyjazd z RDk, kiedy to chyba o drugiej w nocy jechaliśmy jakimiś wioskami i obaj mając mp3 w uszach ustawialiśmy sobie tę samą piosenkę happy-sad`u i darliśmy się każdy na swoją modłę. Gdy piosenka się skończyła, usłyszałem tylko z oddali „czego drzecie te ryje”. Tu nikt nie krzyczał, tu krzyczałem ja! Detoksykacja organizmu na całego. Wyrzucanie z siebie złych emocji.
Wiatr się już wzmagał, prędkość wzrosła do 25km/h. Gdy już mi sił zabraklo na śpiewanie, przywitałem Glinojeck i ruszyłem główną trasą na Mławę. Równa droga, mało aut tylko ten mróz. Z nieba zaczął lecieć szron. Niby to śnieg, niby szadź. To jak zamarznięta mgła. Jakby ktoś mnie piaskiem bardzo drobnym posypywał
Jedzie się przyjemnie – nareszcie! Nareszcie czuje pod nogami moc. Bez trudu leci się 30km/h. Mimo, że aut przybywa, ja mam swoje miejsce na szosie. Mława zbliża się i wtedy właśnie pęka mi stówka.
W tak przyjemnej atmosferze, marzenia nabierają sił. Mijam Mławę, Nidzica czeka! Ha może i Olsztyn. Co tam 120 zrobię, 300 zrobię 500km! Ja mogę wszystko! Euforia, śpiewy i motylki w głowie. Sami wiecie jak to jest. Kombinacja cukru, dodatek dziennego światła i wiatr w plecy. I popadłem w samo zachwyt. Prędkość wzrastała do 35, czasem dokręcałem do 40km/h. Zabawa przednia. To super rozrywka na trasie tak sobie poszaleć. Nawet tak długa i monotonna trasa musi być czymś urozmaicona.
Do Napierek jedzie się cudnie, później zaczyna się kryzys numer dwa. Eksplozja energii jakby mija. Jadę swoje 24km/h, muzykę wyłączyłem już dawno. Teraz gadam sam ze sobą.
- Aga pewnie już do pracy poszła…
- No pewnie tak, oj wypiłoby się ciepłej kawki.
- No wypiłoby się!
- Ciekawe gdzie jest najbliższa stacja benzynowa z Kawą…
- Nooo ciekawe…
Energia mi spada, kawy się chce a ja mam do Nidzicy 12 kilometrów. Wydaje mi się, że się wlokę ale licznik uparcie pokazuje 22km/h średnią. Jak wszystko szybko się kończy, jeszcze 15km wcześniej jechałbym do Olsztyna a teraz nagle uderza mnie zimno i chęć ciepłej kawy powala na kolana.
Sporo minęło od ostatniego kryzysu. Wciągam się resztkami sił mentalnych do Nidzicy. Odnajduje Stację Orlen i zasiadam w cieple do jedzenia. WI Fi kawa i hot-dog. Wyjmuje tableta i łącze się ze światem. Na shoutboksie cisza. Kilka kliknięć i czas ruszać dalej. Dzień już nieco dłuższy niż w wigilię, ale to jeszcze nie kwiecień.
Gdy wychodzę z baru jest mi ciepło. Wsiadam na rower i ruszam do Działdowa. Nie jest lekko. Wiatr nadal nie ustaje i na tym odcinku bardzo doświadczam jego uroków. Patrzę na licznik i nie mogę uwierzyć. 155km już za mną. Ostatnio jak dokładniej wpatrywałem się w ten mały ekranik było coś pod setkę. Tablice mówią, że zbliżam się do Rozdroża. Skręt w lewo i do pociągu. Jedzie się marnie, bo wieje i potęguje się zimno. Z każdym kilometrem cierpie bardziej. Zakładam kaptur włączam mp3 i zamknięty w malej przestrzeni między suwakiem kurtki, czapką i okularami – egzystuje dając autopilotowi prowadzić. Tu nie ma mocnego na taką jazdę. To jak z wejściem do zimnej wody, na początku jest strasznie a potem po prostu ci zimno… No chyba, że się ruszasz, to od razu nie masz drgawek. Tu na rowerze jest identycznie. Wystarczy wyłączyć w głowie kilka bezpieczników i działa. Trzeba ominąć obwód „ja pierdziele jak wieje”, zrobić małe zwarcie w skrzynce „Kuźwa jak mi zimno w nos” i całkowicie odłączyć moduł „jak to jeszcze daleko”. Jak uda się choć część prac wykonać, całość systemu organizmu powinna jako tako pociągnąć do celu.
Łatwiej jednak o tym mówić niż to zrobić. To ta sztuka którą budują kolejne długodystansowe wypady. Umiejętność radzenia sobie z niedogodnościami…
Działdowo – Zimny biegun północy.
Dworzec jest, ludzie są, pociąg jest… Jest godzina 12:45 jak dojeżdżam 13:15 mam KM. Udaje mi się kupić bilet i wejść do składu. Zaraz ruszam. W pociągu ciepło i przyjemnie. Niby wczesna godzina, ale ja od wieluset kilometrów jestem w trasie. To była dobra jazda. Taka w sam raz. Po prostu dobrze przygotowana. Nie pozwoliłem przypadkowi na wzięcie góry, nad moim pedałowaniem. No może ta Nidzica była "chwilowym wyskokiem". W sumie jednak jestem zadowolony. Wyciągam z sakwy jakieś rzeczy i znajduje czekoladę.
-Woow - myślę sobie - będzie uczta!
Wciągam całą tabliczkę, mało co nie łamiąc sobie zębów na pierwszym kęsie. Na przeciwko mnie siedzi pani. Przygląda się ukradkiem, kiedy to kolejne kostki znikają w moich ustach. Jem tabliczkę jak czipsy. Znika cała.
- Że panu tak nie mdło od tej słodyczy! - odzywa się wreszcie.
- Słucham? - jestem troszkę zamulony trasą i nie wszystko łapię w lot. - Aaa czekolada? No tak smakuje mi.
- I dlatego zjadł pan całą tabliczkę?
- Noo eee wie pani potrzeba cukru.
- mhmm...
Kobieta milknie. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak wielka potrzeba cukru kryła się we mnie. I tak stanowię ewenement w taki mróz. Nie widziała mnie pewnie na trasie, skoro tak zaskoczyło ją to jedzenie czekolady. Cóż, po prostu jestem dziwakiem w jej oczach. Niech więc tak będzie.
Pociąg rusza pani wysiada kilka stacji dalej. W sumie poczciwa kobietka.
Kołysze mnie ta kolejowa kołysanka aż do Ciechanowa. Budzę się zaskoczony, że tak głośno – dookoła ludzie kupują bilet u konduktora. Nikt się mną nie interesuje. I dobrze. Po drzemce jest mi lepiej. W nogi już ciepło, a nos chyba nawet przestał szczypać. W Legionowie wysiadam na mróz. Jest już szarówka, ale jeszcze nie koniec mojej podróży. Trzeba pojechać do przychodni po leki i po kawę w promocji na Piaski. Ludzi w sklepie cała masa. Po wczorajszym święcie tłumy do kas. Odstałem swoje, potem kurs przychodnia. Leki, apteka... i dom. Wreszcie dom.
Długo moczę się pod prysznicem. Wychodzę, biorę w dłoń wielki 500 ml kubek herbaty z cukrem i piszę. I tak piszę, aż ddo tego momentu. Dziękuje, że byliście ze mną, podczas czytania tego opisu. Nie ma zdjęć, nie ma nic. Jestem tylko ja... i moje 190 kilometrów. Pełno nas a jakoby nikogo nie było!
Dziękuje - do zobaczenia!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew