W szponach śnieżycy! || 70.00km
Podczas gdy większość z ludzi zasiada po całym dniu do kawy, pilota i podjada coś z miseczki koło łóżka, ja rzucam wyzwanie zimie. Z powodu, braku zainteresowania moim pomysłem wyjścia naprzeciw zimie, decyduje się na samotny atak w noc. Nie będzie lekko, nie zapowiada się sielsko i anielsko, ale tak ma właśnie być. Skoro jadę sam, narzucę sobie taki rytm jaki mi w tym momencie zagra.
Noc wita mnie kurtuazją, nie pada, mimo, że w powietrzu czuć wilgoć, opad jeszcze waha się czy spaść na ziemie, czy nada bujać w chmurach. W Jabłonnie odbijam na Warszawę, i wsłuchany w rytm swojej MP3, raz po raz naciskam na pedały. Na wlotówce dość ruchliwie. Auta chlapią i unoszą wodę z solą z asfaltu.
Za Mostem Północnym (North Bridge) zmieniam kierunek na północny i kieruje się na Łomianki. Zaczyna padać. Na razie jest to tlyko jakaś słaba mżawka, jednak termometr pokazuje już 0.0 stopni. Spodziewam się uderzenia niebawem. Nie mylę się. Im dalej na północ, tym bardziej woda zamienia się w okruszki lodu. Policzki smagają mi ostre kryształki. Chowam się głębiej w kurtkę i prę na przód.
W Kiełpinie, już nie wiele widzę, okulary zakleja mi breja śniegowa. Patrzę nad nimi, a dookoła biała burza się zaczyna rozwijać. Nie marznę, o dziwo temperatura jest nadal stabilna, lekko poniżej zera. Tyle wystarczy. Drogę zaczyna pokrywać biel. Ulica podmarzła i kilka wybiórczych testów udowadnia, że szklanka jest blisko.
Droga do Błękitnego Mostu w Nowym Dworze Mazowieckim (Bluea Bridge) jest długa i niekończąca się. Prędkość przestaje istnieć, jestem tylko ja i okolice mojego kaptura. Śnieg pada intensywnie, wpada za kołnierz, wciska się w malutkie zakamarki i oblepia spodnie – jadę centralnie pod wiatr. Udaje się z trudem utrzymać 25km/h. I pomyśleć, że na francy latem nie mogłem takiej prędkości utrzymać… Niestety, nie długo ciesze się szybkością. Zabudowania się kończą i wiatr zaczyna ze mną drapieżne tango. Śniegiem miota to z prawej to z lewej. Ulica pokrywa się białym puchem. Czuć wyraźniej, że rower pokonuje już około centymetrową wartwę śniegu i jedzie się trudniej.
Jeszcze głębiej sięgam w siebie.
- Pamiętaj, odetnij postrzeganie świata, skup się na muzycę.
- To wariactwo ten śnieg, ten wiatr…
- Nie masz prawa dopuszczać takich myśli, posłuchaj… ten kawałek znasz go! Śpiewaj , nuć! NO dalej!
Usta same składają się do tekstu, nikt nie słyszy dźwięków, bo ich nie ma, SA tylko w moich słuchawkach. Wykonuje solówki, wyśpiewuje najróżniejsze piosenki. Udaje się – wszedłem w nieświadomość. To ciekawe zjawisko. To taki stan w którym znajduje się gdy sprawy nie idą po mojej myśli, kiedy trzeba sięgnąć do ciepłego i bezpiecznego miejsca w moim „ja”. Przypomina to nieco czytanie książki, tylko inaczej. Robimy to nieświadomie, po prostu przestajemy widzieć tekst i widzimy obrazy które generuje nasz umysł. Taka konwersja słów na obrazy.
Dziś nie mam audiobooka, z nimi łatwiej odlecieć, dziś muszę oderwać się w inny sposób. Nie robi się tego tak łatwo, nawet wieloletnie doświadczenie, nie pozwala mi na wygenerowanie sobie miejsca w świadomości „na sucho”. Śnieg smaga mi policzki, rękawiczki wolno nasiąkają wodą od topniejącego puchu a spodnie kolarskie nie SA już czarne lecz białe, w dodatku wieje w twarz centralnie!
Życie nie powinno być stateczną wędrówką do grobu z myślą o dotarciu na miejsce w najładniejszym, jak najlepiej zakonserwowanym opakowaniu, lecz ma być jazdą bez trzymanki, która zużyje cię do cna, wyczerpie do ostatka - tak, abyś na końcu mógł z satysfakcją powiedzieć "Rany, ale to była przygoda!".
T. Karnzes
Mijam wreszcie most błękitny i udaje się na południe ku domowi. Sił coraz mniej, droga staje się trudna. Czas na przerwę. Siadam powoli na przystanku, rower oparty tuż obok. Jest przyjemniej, nie pada w twarz, nie znajduje jednak miejsca, gdzie byłoby mi cieplej. Z sakwy wyjmuję termos z goracym rosołem i popijam go z kubeczka. Dzięki temu mogę odpoczać w bez ruchu nie przemarzając na kość. Siedząc patrzę na auta, jadą wolno, ulica teraz to tylko po dwa czarne pasy na koła. Lód szkli się pod spodem, sprawdzam chodnik. Czuć gołoledź. Oj będzie trudny powrót.
Powrót na rower w takich warunkach po odpoczynku jest cokolwiek bolesny. Nogi w mgnieniu oka sztywnieją od chłodu a cały organizm staje się jak mocno nienaoliwiona maszyna. Niby się ruszam, ale wszystko to idzie mi tak topornie… W końcu ruszam. Jadę przez obwodnicę Nowego Dworu i zostaje mi ostatnia prosta do Legionowa 14km nudnej długiej asfaltów ki z poboczem. Pobocze już nazbierało prawie 3-4cm puchu. Ulicą boje się jechać, bo auta pilnują się swoich dwóch czarnych lini za nic nie chcą się podzielić. Jazda jest trudna, rower wyraźnie trudniej się prowadzi po tym miękkim dywanie – nie mam wyjścia, redukuje bieg i ruszam dalej przed siebie.
Mija mnie solarka i częstuje porcją piasku i soli. Łyżka oczywiście w górze. Po co odśnieżać, lepiej posypać. Masakra! Wycieram twarz z piasku i soli - jeszcze długo potem będzie mi coś w zebach zgrzytać.
Ostatni odcinek to premie górskie. Cztery interwałowe podjazdy w lesie tuż przed Jabłonną. Tam jest już konkretnie ślisko, auta jadą jakieś 40-50km/h, z górki mam wrażenie, że niebawem zrównam się z nimi, nie szarżuje jednak. Widze jak od czarnych pasów odbija się blask reflektorów. Tak tu zdecydowanie jest gołoledź. Lepiej nie sprawdzać. Na jednym z podjazdów próba wstania na pedaly kończy się fiaskiem. Koło tylne ślizga się. Redukuje – trzeba ten ostatni podjazd brać z siodełka, nie ma rady.
Do domu docieram cały i zdrowy. Miasto czarne, pewnie od soli, główne skrzyżowania nie noszą śladu śniegu, chodniki za to – tu inna bajka. Całe szczęście ich jeszcze nie sypnęli solą.
Kąpiel i do łóżka. Wyjazd udany, planowałem wycieczkę krótszą w grupie, ale nie zdecydował się nikt, to pojechałem sam. W sumie wyszło fajne pedałowanie – z pazurem:D
Poglądowa mapka. Nie zaznaczyłem na niej pętli po Tarchominie:
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew