Jesienny MPP || 405.00km
Najpierw w czasie ciąży na czuwaniu, później po niej, w pomaganiu. Jeździłem regularnie, ale mało i krótko. Największy dystans to 170 chyba jakoś na wiosnę. Miał być start na maratonie w Kórniku - znów nie wyszło. Rodzina ważniejsza. Nie zrezygnowałem jednak, postanowiłem pojechać mimo wszystko i podejść do imprezy na luzie i pojechać ją turystycznie. Chciałem się spotkać ze znajomymi, porobić fotki i porządnie się zmęczyć.
I to mi się udało!
Dojazd. -
Wsiadam do Pociągu o 7.22 i od razu spotykam rowerzystów. Są sakwiarze, jest uczestnik maratonu, a czas spędzony w przedziale mija sporo szybciej niż gdybym siedział tam sam. Dużo rozmawiamy i kilometry po szynach uciekają jak szalone. W Gdyni na peronie sprawdzamy skąd odjeżdża Regio na Hel i udajemy się do kas bo ja nie mam biletu - kolega przezornie kupił wcześniej od razu także na regio. Odstałem swoje w typowo polskie kolejce po bilety i we dwóch wracamy na peron właściwy. Pociąg już stoi. W sumie przypomina on bardziej szynobus, bo to taki "kruciak" z harmonijką i dwoma parami drzwi na początku i końcu. Jest już całkiem ciasno w środku gdy wsiadamy z rowerami, a zanim skład rusza dosiada się jeszcze sporo osób z jednośladami. Konduktor jest dość specyficzny, trajkocze, że on rowerów więcej nie zabierze i niewiele brakuje, aby chłopak kilka stacji dalej nie wsiadł do pociągu. W końcu jednak "z łaską" wpuszcza go do środka.
Na miejscu, tuż obok dworca już wita nas uczestnik maratonu (nie znam imienia) sprawdził przyjazd regio i wyjechał nam na spotkanie, tak samo robili później inni przy kolejnych szynobusach - mega plus za to. Kolega prowadzi nas wprost do Hell-Camp`u i na miejscu zaczynamy zakwaterowanie.
Pan który przyjmuje wpłaty za pokoje, lat około 65-68 - wydaje się wielkim flegmatykiem, albo wypił tego dnia za mało kawy.
To typowy odpowiednik "leniwca" z tej bajki. Nawet w roztargnieniu zapomina mi dać kluczyka do przyczepy i dopiero gdy się o niego upominam mi go wręcza. Ciekawe, że gotówkę przyjął bez trudu. W końcu udaje się jednak zapłacić za pokoje i udaje się do swojej "kwatery".Co mogę powiedzieć o samym kempingu? To typowy kemping, tylko czas tam stanął w okolicy PRL. A przynajmniej wiele przyczep te czasy pamięta. Fakt jest faktem, przyczepa jest bardzo ciasna, brudna i duszna. Nie ganię tu organizatorów, bo nocleg każdy sam ogarniał, ale spędzanie czasu z rodziną w tym miejscu to bym chyba odradzał. W sumie miejsce bardzo blisko startu i wszyscy tam byli, daje temu miejscu 3+ :D
35zł za takie wygody już po zniżce - ciekawe ile w sezonie kosztuje;)
Nie zamierzam długo w owej klitce siedzieć bo pogoda piękna i idę przejść/przejechać się po okolicy.
Odwiedzam Kopiec Kaszubów i oznaczenie miejsca początku Polski, zaglądam do kilku bunkrów i grzeje się na plaży. Relaks goni relaks. Z nieba żar, ciepło ponad 27 stopni, ale wiatr od morza wydaje się chłodny i bliżej wieczora się wzmaga. Nie chce się ruszać w trasę. Człowiek chętnie posiedziałby tam na tym piaseczku choćby kilka dni.
Na tej plaży popasam sobie mocząc nogi w morzu.
Dookoła cypla wiedzie drewniany podest. Można spacerować jeździć, bez kopania się w piasku i niszczenia lini brzegowej.
Zwiedzanie Baterii... czyli żelbeton w piasku ;)
Gdy wracam ze zwiedzania Helu dojeżdża już sporo ludzi na start. W samym centrum kempingu rozstawia się biuro, są podpisy, są rejestracje, sprawdzania kto jest kogo nie ma. Gwarno i wesoło. Witamy się i dostaje od Kota nowy pseudonim "Tatuś". Są rozmowy a dyskusje nie mają końca. Wolontariuszka biura cieszy się zainteresowaniem wcale nie małym - nawet sam John Travolta się podpisuje (pozdro Kurier)!
Gdy zaczyna zapadać zmrok udajemy się z Kotem i Wilkiem na spacer po mieście i jakąś Kolację. Zachód słońca jest przepiękny, a noc zapowiada się księżycowa. W barze, dyskutujemy rozmawiamy o sprzęcie i opowiadam im o byciu upieczonym tatą. Do kampingu wracamy około 20 i każdy rozchodzi się do swoich przyczep. Szybko kładę spać aby regenerować sił najwięcej jak się da.
Poranek.
Budzę się o 5:45. Chwilę leżąc spoglądam w sufit. Naokoło jeszcze cisza, czas jednak zbliża mnie do startu. Około 6:30 opuszczam domek i idę rozprostować kości. Poranna kawa pita w rześkim poranku stawia mnie na nogi.
Żółte wentylki kota - Kocie widziałem na allegro różowe!
Z każdą godziną coraz więcej gwaru. Ludzie budzą się i szykują do wyjazdu. Jedni gotują makaron, inni mają go ugotowanego aż nadto. Kurier ma wielkie sito z spaghetti, które ja "spolszczam", jako "makaron z mięsem mielonym i sosem". Sporo osób dociera na miejsce dopiero w sobotę. Pojawia się między innymi Radek, który z rodziną wyjechał po pierwszej w nocy, aby dotrzeć na start przed dziesiątą. Nie udaje nam się pogadać za bardzo bo bidulek jeszcze drzemie w aucie. Gawędzę, za to z jego rodzicami, których już znam od ładnych paru lat.
Mój rower gotowy na zmagania, jeszcze "goły". Ech gdybym to ja umiał tak jak ci w czubie, jechać z jedną torebeczką na plecach.
Dzień wstaje już dosadniej, gdy zaczyna wychodzić słońce. Robi się cieplej a ja dopakowuje graty na przepak i szykuje rower. Wpadam w kompleksy, bo mam tyle bagażu, że inni spokojnie by weszli ze swoimi pięciokrotnie do powierzchni mojego pakunku. Cóż, za cel postanowiłem sobie jazdę turystyczną, więc tego się trzymam. Obiecuje, że za rok postaram się zmienić przyzwyczajenia pakunkowe na maratony.
Latarnia morska HEL
START
Odprawia nas grupa ważnych osób. Są głośniki, przemowy życzenie sukcesu i krótkie info gdzie będzie nas eskortować policja. Info było również od orga, że prędkość do startu "ostrego" będzie 25km/h. O ja biedny liczyłem, że mówił prawdę.
Ruszamy, są oklaski ludzie wiwatują. Przez hel robimy masę krytyczną, bo sporo ludzi już nie śpi i za nami się nie mały korek robi. Ludzie w miejscowościach nam machają klaszczą kibicują. Kurcze, może to jakieś próżne, ale podoba mi się. Jedziemy jednak sporo szybciej. Prędkość najpierw zbliża się do 30, a potem skacze nawet do 35km/h. Pierwsze torowisko i peleton się rwie. Nadganiam. Robią się luki. No to gonitwa 37-28km/h. Znów jakoś ustabilizowało się w grupie. 32/33km/h. Kolejne torowisko - wąskotorówka tym razem. Tadam-tadam zwalniam i jadę dalej. ZNów czołówka odjechała znów gonienie. Jakieś doły i nagle okrzyk - UWAGA BIDOOOOON. Peleton rozjeżdża się na boki i omija lecący po asfalcie bidon. Komuś wypadł na dołach. Znów gubię koło.
Robi się ciepło, za ciepło... nie ukrywam, że dla mnie taki spront z rana bez rozgrzania to troszkę dużo.
Wreszcie start policja nas żegna i jedziemy już sami. Zwalniam i jadę swoje. Staję na przystanku razem z kotem i wilkiem. Oni poprawiają blok Marzenie, a ja przebieram się z bluzy na coś lżejszego. Z przystanku ruszam pierwszy, chwilę później mijają mnie proponując koło, ale ja już się "naścigałęm", teraz czas na relaks. Aparat w dłoń i fotki z siodełka. Jadę sobie swoim rytmem, mijam piękne krajobrazy i pola. Największym zaskoczeniem jest ścieżka po dawnej lini kolejowej. idealny przykład jak należy drogi rowerowe budować. Oczywiście element Polskości również jest - słupki na jej środku bo żeby Polak nie wjechał - ale i tak super ten odcinek.
Droga rowerowa po starej linii kolejowej (przede mną Hipki - koksy)
A tu dowód, że nawet byłem przed nimi chwilę wcześniej. Dla niewtajemniczonych - na tym zdjęciu to ONI wyprzedzają MNIE, a nie ja ich:P
Kaszubskie drogi to wielokrotnie szpalery Drzew. Takie odcinki to nie rzadkość. Mam nadzieje, że ich nie wytna jeszcze wiele lat. Pieknie to wygląda i super się jedzie w takim "towarzystwie".
Gonię Radka, nie wiem gdzie jest, bo nie odczytuje sms, a ja nie zamierzam zajmować się tylko sprawami komunikacyjnymi. Pogoda jest piękna. Słońce świeci i dzień z pozoru jest idealny. Gdyby nie ten wiatr. Wiadomo bowiem, że Kaszuby i nadmorskie powiaty, to farmy wietrzne. Ja w najmniejszym stopniu nie jestem podobny do wiatraka, ale wiatr chyba coś pochrzanił i ciułał ze mnie w czasie tej imprezy sporo energii.
PK1 12:48
Na pk 1 wjeżdżam spokojnie. Jest ciężko, ale znam ten podjazd i jadę go w całości bez stawania. Radek (z info od żony) był tam pół godziny wcześniej. Jak on kuźwa to zrobił? (dowiem się później) Ja jadę swoje. Bitelsi mi dopingują, Memorek też. Kurcze no jadę duchem całym. Wolno, bo wolno, ale w czasie ok, morale super. Nie będę pierwszy, ale co tam!
» 2016.09.17 - 14:35
Ale wieje:-( i kto tu te góry zrobil! co
Za Elektrownią jedzie mi się dobrze, choć mam wrażenie, że podjazdom nie ma końca. No istna Jura Krakowsko - Częstochowska. W górę i w dół, w górę i w dół, i nie da się bokiem... jadę wszystko! Bo obiecałem sobie, że podchodzić będę dopiero w górach!
» 2016.09.17 - 15:20
Czas na rozprostowanie nog na parkingu lesnym.relaks.
Przerwa w sam raz. Dolewam do bidonów i ku mojemu zaskoczeniu, mam tylko połowę napoju w jednym z nich. Zachodzę w głowę kiedy ja tyle wypiłem. Pije więc jeszcze - lżej na podjazdach będzie - i wyciągam się na desce od ławki pod wiatą. Budzik ustawiony na 10 minut. Tyle mam tam być ani sekundy dłużej!
» 2016.09.17 - 16:31
12km do Kościerzyny. pędzę na obiad:-))
Gdy ruszam, jestem demonem prędkości. Zgniotę Radka jak... jak... no zgniotę go! DOjadę! Moje morale eksploduje, ono rozrywa mnie.Na przystanku mijam Darka. Szybkie cześć - cześć i jadę dalej. Gdzie jest RDK! Wreszcie dostaje SMS od niego, że on już w Kościerzynie czeka na obiad. No co za człowiek, nieźle pojechał. Ukryty smok! Wsadził mi jakieś 30-40 minut na 150km! Sza-po-ba!
Wymiana myśli, wymiana zdań i ustalamy, że poczeka na mnie. Przed Kościerzyną spotykam też Darka i do miasta jedziemy we dwóch. On nie ma GPS tylko navi z telefonu, więc pomagam mu ponawigować i odłączam się na obiad.
Droga "prawie" dwukierunkowa.
Zdecydowałem się jechać kostką, bo asfalt był koszmarnie połatany i dziurawy.
W górę pnie się Księgowy...A to "tylko" Kaszeby!
» 2016.09.17 - 17:14
Obiad zamówiony. kotlet i zupa. pozdrowienia dla Zony i syna wasze kciuki pomagaja!
W restauracji, zamawiam to co szybkie. Pomidorowa + antrykot z kurczaka i frytki i surówka. Podane ekspresowo. Chyba z 5 minut czekałem, może z 10. Kotlet mega wielki. 25zł, danie kosztowało, ale tak wielkiego placka to chyba nawet ja nie widziałem. Miał ze 35cm w szerokość. Ledwo frytki pod nim znalazłem. A surówkę to wygrzebałem na sam koniec.
Po obiedzie zakupy i dolewanie picia. Tu pojawia się rozwiązanie zagadki. Skąd u mnie taki przerób picia. Otóż, w bidonie jest (była) dziura. I umiejscowiona tak mniej więcej w połowie powodowała, że płyn swobodnie choć wolno wyciekał z pionowego bidonu. Chcąc nie chcąc, accent pił moje płyny, a ja traciłem na wadze... Nie chciałem rezygnować z dwóch bidonów, więć dolałem ten dzurawy tylko do dziurki a drugi do pełna i ruszyliśmy w drogę.
» 2016.09.17 - 19:02
Acent team w calosci radek i ksiegowy atakuja 9.5godzinna noc.
Po obiedzie jedzie się dobrze. Żołądek dostał co swoje i noga odpoczęła. Nic tylko jechać. Do tego wszystkiego nie jadę już sam, a z Radkiem. Pedałowałem z nim nie raz, więc i gada nam się dobrze. Obsmarowujemy wszystkie tematy na forum. Kto kogo i dlaczego, a kogo nie! Kto w jakim wątku i z kim przeciw komu. No taki szałt tylko, że z siodełek. Radek nieco bardziej oczytany, bo ja ostatnio zaniedbałem wątki "gorące" na forum. Plota goni plotę...
Zachodzące słońce i Kompan z teamu Accent Shannon.
» 2016.09.17 - 22:02
Jedziemy już w 3 osoby jest z nami Darek numer 32.
Wdzydze to szybki sms i ubranie na noc. Ruszamy już ubrani na ciepło. Niewiele kilometrów dalej pojawia się za nami Darek z numerem 32. Ten co to go w Kościerzynie pożegnałem. Pobłądził nieco i uradowany jest, że wrócił na szlak i ma nas na noc, oraz kogoś z GPS ( mnie -> dumny).
Jedziemy więc we trójkę podobnym tempem. Rozmowy trwają, mieszają się wątki, wspomnienia. Jest międzynarodowo, jest nieco o USA o Kanadzie, jest o BBT 2012. RDK odkrywa znajomość z Darkiem z BBT. Radość! Ukłony. Rodzina spotkana po latach - nieomal!
Tak nam droga się wiedzie. Ciemno, chłodno, ale wspólnie. Czas mija!
» 2016.09.17 - 23:35
Kolacja zjedzona. bulka i kielbasa.nocne trio ciagle razem:-) opalamy sie podczas pelni ksiezyca na przystanku.
Postoje robimy wspólnie, czasem oddzielnie. Każdy waży słowa, każdy czeka. Nawet jeśli jedzie, to czeka. Jedni jedzą z siodełka inni na przystanku, jeszcze inni wtedy sikają. Pamiętne jest, gdy siadamy wspólnie na wiacie przystankowej i oświetleni latarnią - jedyną w całej okolicy - wyciągamy nogi. Śmieje się, że to jak na solarium się opalamy! Noc jest chłodna. Postoje poza stacjami CPN (są jeszcze takie?) to zgroza. Wiatr się wzmaga, ale trasa lasami powoduje, że jest jeszcze szansa aby złapac oddech na postoju, bez wiatru. Im dalej, tym wydaje się być mniej drzew. Coraz więcej smaga nas wiatr i potęguje zimno. Mimo, że obszar w odróżeniniu od Kaszub, płaski jak stół, to porywy wiatru targają nami.
Na stacji MOYA, za Świeciem RDK łamie sie jako pierwszy. Kontuzja i bardzo zimna noc. Chcemy go zmotywować, aby jechał jeszcze z nami. Odcinek wiedzie wszak wprost do niego do domu. Gdyby pojechał dalej, nieomal otarłby się o swoje drzwi... już by witał się z Gąską... nie decyduje się na to. Zostaje na stacji, gdy my z Darkiem po 30 minutach postoju, kawie i ładowaniu telefonu, ruszamy dalej.
Gdy opuszczam stację z Radkiem w środku jestem mega pozytywnie nastawiony. Odpocząłem, ogrzałem się, kawa wypita, hot-dog zjedzony. Wszystko gra. Nic tylko jechać i jechać. Mam wysokie morale! Gadamy z Darkiem o wszystkim, ale wiatru coraz więcej. Wreszcie trafiamy na rzeźnicki odcinek trasy pod wiatr. Ślad omija Toruń od Północnego - Wschodu i wiedzie polami totalnie odsłoniętymi. Wieje i wieje, a ja tracę siły. Decyduje się wyjąć nawet ostateczną broń, kurtkę z Islandii. Mam już na sobie Wszystko!
Niestety, jest źle. Im dalej tym gorzej. Nie mogę przestać odczuwać chłodu. Nogi z zimna czuje jak mi sztywnieją, wszystko jakoś się zaciera. Energia ucieka, siły są, ale nie ma z czego jechać.
» 2016.09.18 - 05:11
Ciezki przelom nocy na stacji benzynowej…
Dochodzi sen... walka z ostatnimi godzinami mega długiej nocy, to trudne dla mnie chwile. Zostaje z tyłu Darek przede mną. Gadam do siebie, nucę sobie, zamykam się w kokon swojej psychiki i walczę z kryzysem. Darek rozumie. Dopinguje mnie:
"Dasz radę, przyjdzie świt i odejdzie kryzys - pokonasz go"
Jest mi sennie. Stajemy na Orlenie. Obiecuje Darkowi 15 minut snu. Ustawiam budzik na Samsungu i kładę się na blacie. Nie wiem czy to sen, to coś w rodzaju cierpienia młodego Wettera. Wiszę pomiędzy jawą a snem, zbyt zmęczony by spać, zbyt śpiący by marznąć. Wolno odchodzą igiełki zimna z nóg i stóp. Czuje, jakbym pływał w jakieś nicości. Budzik wyrywa mnie zbłogostanu. Obiecałem mu...
Nie mogę dalej spać...
Nie zawiodę kompana...
Podnoszę się, szybki "tiger" do dna i jest lepiej. Ruszamy! Nie jest lekko wyjść z ciepłej stacji benzynowej. Na dworze ledwie 8 stopni, a wiatr uderza w twarz zaraz jak tylko rozsuwają się drzwi. Wsiadam na siodełko i uświadamiam sobie wtedy, że to naprawdę bolesne. Nie lubię użalać się nad sobą. Jadę, ale to nie to. Nogi mnie bolą, ścięgno ahillesa w lewej dokucza i pedałuje piętą. Darek mnie dopinguje.
"Już świt - zaraz słońce wyjdzie i będzie cieplej"
Facet mnie ratuje! Wyciska ze mnie tyle sił, że nigdy bym sam ich nie znalazł. Wstyd mi, że go opóźniam. Proponuje mu aby jechał dalej, że traci na mnie czas. Odmawia... chce pomóc. W końcu oświadczam mu, że muszę zostać sam. Waham się czy zrezygnować. Chcę jechać do Płocka do Hotelu przespać i zdecydować co dalej. Zgadza się i odjeżdża. Dziękuje mu za wspólną jazdę!
Sam. Jestem sam tylko ja i ból. Ból głowy, ból tyłka, ból żołądka. Jadę ale noga za nogą. Czuje, że mi niedobrze... Nagle ogarniają mnie dreszcze. Staje na słońcu i wygrzewam się. Czuje jak mi nogi drżą i nagle kręci mnie w nosie. Katar...ech pewnie już wyłazi ze mnie to przewianie - myślę. Znajduje papier w sakwie i smarkam... Krwią... Pół na pół, ale krwią...jeden raz. Potem drugi... i Trzeci... Czas decydować. Czas męskich decyzji. To nie wstyd. Po prostu czas pójść swoją drogą.
» 2016.09.18 - 10:14
Wielonarządowe urazy mojej szanownej,slaby stan żołądka i krew z nosa zmusiły mnie do wycofania z imprezy. dzieki za super doping sms i Fajna imprezę życzę szerokości
We współpracy z centrum dowodzenia Agnieszki ogarniam skąd i gdzie mam najbliższy pociąg. Po znalezeniu połączeń udaje się do snu. Karimata, kocyk Namiocik. Sen 45 minut w pięknej miękkiej trawie na słońcu.
Wrócenie do jazdy nie było łatwe. Wstać z ziemi to sztuka. Nie sen nie krew, tylko mega obolałe mięśnie. DOpiero po tym dłuższym spaniu uświadamiam sobie jak bardzo jestem styrany. Chyba 20 minut zbieram się z pakowaniem do dalszej jazdy. Za mną już 370km a do PKP jeszcze prawie 35. Jadę cierpiąc każdy obrót korby. Nie chcę jednak przerwać. Dojeżdżam do Włocławka i kupuje bilet na pociąg. Jem pyszny ciepły kebab w "rollo" i żegnam się z przygodą.
Całe 2h śpie w pociągu a na centralnej tylko 15 minut czekam na SKM.
W domu Wita mnie żona i syn... czy ich zawiodłem?
Zawiodłem siebie, ale i sporo się dowiedziałem o sobie!
Specjalnie podziękowania dla Darka 32 za pomoc w czasie kryzysu! Gościu jesteś mega!
Ukłony wdzięczności za doping SMS, dla wielu osób między innymi Agnieszki, która była moim centrum dowodzenia. Podziękowania dla Bitelsów, Memorka i wielu innych którzy mnie wspierali ! Miło się czytało od was sms.
Dzięki organizatorom za super imprezę,
Kurierowi za Piwo,
Kotowi i Wilkowi za miłą Pogawędkę wieczorną,
Wąskiemu za dżem
Emesowi za współdzielenie przyczepy,
Dziękuje również w szczególności firmie Mobi Care Za użyczenie lokalizatora GPS, który pozwolił mojej rodzinie mieć oko na mnie i dawał mnie oraz im poczucie realnego bezpieczeństwa na trasie.
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew