Maraton Podróżnika - Czyli Karkonoska Rzeźnia Jeleniem! || 332.00km
Słońce od rana nie próżnuje. Niby jest coś po 5;45, ale już można poczuć, że będzie ciepło. Pogoda zapowiada się idealna z nastawieniem na: ciepełko.
Kolejną grupę maratończyków spotykam w kempingowej stołówce. Jajecznice, kanapki, serki, stukanie sztućcami i ożywione rozmowy. Jedna wielka rodzina kolarzy. Śniadanie jest pyszne. Nie sądziłem, że zjem tak "normalnie". Żołądek dostał zapasy na ładnych parę godzin pedałowania! Wychodzę ze stołówki najedzony a nie obżarty!
Pakuje wszystko co trzeba, i staję na starcie. Jest coś po ósmej, a ja ruszam 8:40. Oklaskuje więc starty kolejnych grup z 500. Jest śmiesznie, panuje atmosfera pikniku, a obsługa kempingu przygląda się całej "odprawie na rzeź".
8:40 - czas start
Nasza grupka rusza spokojnie, ale w miarę gdy kilometry wpadają ustawia się "pociąg" i jedziemy już nieco bardziej dynamicznie. Prędkości po 30km/h nie schodzą z licznika. Do sobótki jedziemy równo. Jest bowiem bardzo płasko, jak na maraton "górski". Chłopaki przede mną nawigują, ja tylko kontroluje czy nie mylimy trasy co jakiś czas spoglądając na ekran urządzenia. Mało rozmów, raczej skupienie. Każdy wdraża się w jazdę. Jest dość dynamicznie, więc trzeba uważać na ludzi przed sobą i DZIURY.
Tak drogi tego regionu nie należą do idealnych asfaltów. Pełno łat, pełno muld i pędzenie w sznurku pod 30 km/h na takich odcinkach to jest temat dość trudny. Siedzenie na kole tu nie wchodzi w grę. Raczej siedzenie "ZA" kołem przy zostawieniu jakiegoś 1,5-2 metrów marginesu na reakcję.
Razem z nami jedzie Piotr. Nie dostał się na MP, ale pedałuje "out of control". W planie ma zrobienie życiówki tu razem ze mną. Jego towarzystwo bardzo pomoże mi ukończyć imprezę w późniejszych godzinach. Znamy się z Piotrem od Liceum i razem z nim zaczynałem swoje rowerowe przygody.
Pierwsze podjazdy na niewielkie muldy zaczynają się w okolicy Świebodzic. Grupa zwalnia i zaczyna się dzielić. Tworzą się podgrupki i każdy pod górę jedzie swoim tempem.
A miało być tak pięknie
Po pokonaniu jednego z mikro podjazdów, puszczamy się z grupką pędem w dół. Odcinek jest wyremontowany, więc asfalt jest jak masełko. Nie trudno złapać tam prędkość 50-55km/h. Droga jest nowa, a pobocze wysypano białym grysem z drobnych kamyczków i sporo tego badziewia leży jeszcze gdzieniegdzie na ulicy. Jadę w dolnym chwycie, bo łuki są łagodne, a droga "przewidywalna". Nagle ku swemu zaskoczeniu słyszę huk i w ułamkach sekund wszytko się zmienia. Szereg zdarzeń następuje po sobie. Muszę okiełznać rower, bo syk wydobywa się z mojej tylnej opony. Wiem, że mam na to kilka sekund, a ilość powietrza w oponach szosowych jest niewielka. Tył szybko jest "pusty", a ja wyhamowuje z 50 do nieomal zera przy zapachu klocków hamulcowych. Miałem "ciepło" bo końcówkę jechałem już na obręczy, a koło miotało mną po szosie.
Czyli jednak guma! Zmieniam na poboczu. Zły jestem, bo dobrze jechaliśmy w grupie, a teraz to zapowiada się "solo". Jak tak zmieniam dętkę, mijają mnie chyba wszystkie osoby z grupy, która startowała za nami. Starsza pani tylko przelatuje obok mnie, a ja zasmucony nastawiam się na solówkę maratonu podróżnika 2017.
Guma zmieniona więc pora ruszać dalej. Jadę asekuracyjnie, bo napompowanie tylnego koła udało mi się tylko do 6 atmosfer. Pedałując czuje że nie mam "kamienia" pod tyłkiem, a opona zbiera nierówności. Ma to swoje plusy, bo drogi nierówne, ale wpadnięcie w dziurę zapewne skończy się przebiciem opony po raz kolejny, a niestety mam tylko jedną dętkę już w zapasie. Jadę równo, wcale nie wolniej od jazdy w grupie, jednak posiadanie w zasięgu wzroku innych ludzi zawsze dodaje motywacji na zmarszczkach w tych regionach.
Ku mojemu zaskoczeniu spotykam jedną mini grupkę pod sklepem - mijam ich bo nie potrzebuje pit- stopu. Limit postojów mam wyczerpany na jakiś czas. Kilka kilometrów dalej potykam "swoich". Część z nich zatrzymała się, gdy dostali info, że zmieniam gumę. Takie zachowania są mega na tych imprezach. Ludzie poczekali na mnie dobre 10 minut aby znów jechać wspólnie.
Znów jestem w grze. Pedałujemy równym tempem. Rozmawiamy i kontemplujemy widoki, które im więcej podjazdów, tym stają się bardziej malownicze. Ludziom, którzy zaplanowali ten szlak maratonu należy się kolejny medal za pomysłowość regionu. Ptaszki śpiewają, słoneczko świeci, gadki ploteczki... wszystko sielankowe, aż do pierwszego PK1.
Przełęcz Rędzińska pk1
Początkowo próbuje jechać, ale jazda 7 km/h i to "zakosami" nie jest fajna. Czuje jakbym stał w miejscu. Wreszcie postanawiam zrobić przerwę i wybrać się na spacer. Jest piekielnie gorąco, dużo odsłoniętych odcinków, a do tego jeszcze ta stromizna. Idę!
Trasa 500 km wiedzie na przełęcz od drugiej strony, więc podczas marszu spotykamy pędzące pięćsetki.
Wreszcie szczyt. Na górze jest kwintesencja tej imprezy. Tłumek ludzi, uśmiechy radość i sporo wariacji. Przybijamy sobie piątki z 500 tkami, które też wdrapują się tylko mają od tego miejsca sporo więcej do przejechania. Po wysłaniu sms`a zaliczającego punkt ruszamy w dół. I tu po raz pierwszy nieomal palę hamulce tarczowe. Jak tylko puszczam klamki prędkość wpada pod 69km/h. W takich momentach lekkie nawet łuczki wydają się wirażami bardzo ostrymi. Zwłaszcza, gdy ma się na kołach opony 23 mm, a ich styczność do asfaltu nie przekracza 10 milimetrów. Tarcze spisują się wyśmienicie, a doceniam zwłaszcza metaliczne klocki na tylnym kole. Te hamują bajecznie dobrze! Niemniej jednak gdy zatrzymujemy się pod sklepem na popas u stóp przełęczy, czuje zapach spalenizny.
Przerwa w sklepie na banany jakieś dolanie bidonów i pogawędkę, nie trwa bardzo długo. Jest jeszcze sporo do przejechania, a rozpasanie się na pierwszej przełęczy może skutkować brakiem zapasu czasu, gdy organizm będzie bardziej potrzebował regeneracji. Zbieram więc towarzystwo i ruszamy w drogę.
Do Kowar wjeżdżamy z górki. Przelatujemy miasto, ale zapominamy do doładowaniu bidonów i zatrzymujemy się na stacji Statoil. Jest oba lekko obok głównej trasy. Spotykamy tam osoby z 500 oraz z 300. Spotkania na stacjach benzynowych to norma na takich maratonach. To kolejna okazja, by zjeść razem siedząc na ziemi, czy krawężniku. To okazja, by porozmawiać poczuć ducha rywalizacji i przeanalizować, kto już tu był, a kogo nie było. Zbieranie plotek z peletonu jest ciekawe. Bo czasem jedzie się w przekonaniu, że ktoś jest daleko przed nami, bo nas wyprzedzał dawno temu, a na stacji okazuje się, że go jeszcze nie ma. Często bowiem zdarza się sytuacja, że mija się kogoś i nie widzi się go. Bo stoi przy sklepie czy gdzieś na parkingu leśnym.
Na statoil`u kupuję hot doga i kanapkę mocy. Czuje głód i muszę uzupełnić braki energetyczne. Jem oczami i trochę się przejadam. Za to odświeżam się w łazience i obmywam twarz z potu i kurzu. Taka toaleta popołudniowa przed długą przełęczą to zbawienie dla organizmu. Schładzam sobie ręce pod kranem zimną wodą, twarz obmyta również odżywa. Człowiek wychodzi po takim Statoilowym spa jak nowy.
Punkt Kontrolny numer dwa:
Wjazd na PK2 jest cokolwiek trudny. To żmudne wiosłowanie nogami przez prawie 2 godziny. Samo nachylenie nie jest może mega duże, ale jazda z takim żółwim tempem frustruje. Niby chce się szybciej, ale wszelkie próby wrzucenia na mniejszą koronkę kasety, szybko kończą się brakiem oddechu. Efekt taki, że znów redukujemy i jedziemy "swoje". Na przełęcz wdrapuje się zmulony. Za duża ilość na stacji niestety skutkuje. W połowie podjazdu robi mi się niedobrze. Czuje jakbym miał w żołądku tonę waty. Jest duszno. W lesie wiatr stoi. Do tego wysiłek podjazdu powoduje, że nie dość, że jadę w miejscu to mam wrażenie jakbym pływał w zupie.
Szczyt i zaliczenie PK2 jest upragnione. Wysyłam sms-` z WC. O dziwo w kibelku jest zasięg polski, a na zewnątrz restauracji jest czeski. Telefon z deczka wariuje, bo nie wie czy ma łapać roaming, czy "polsking". Kupuję herbatę i staram się ją wypić. Jest gorąca, a napój do zimnych nie należy. Gdy ją wypijam, kładę się na kanapie w knajpie, aby odetchnąć nieco. Zwleka mnie z niej Piotr, który chcę jechać dalej i odradza mi zbyt długie popasanie. W sumie słuszna uwaga, pomaga nam potem w dalszej części maratonu nadrobić straty do innych zawodników.
Zjazd w dół to piękna szybka trasa, z mnóstwem zakrętów i prędkościami powyżej 45km/h. Nie jestem mistrzem zjeżdżania, bo nie ufam tym cienkim oponom. Muszę więc wyhamowywać przed ostrymi łukami, nawet gdy wydaje się, że jakoś bym je przeleciał na pełnej prędkości. Wolę nie ryzykować utraty kontroli i lotu w dół.
Odcinek przez Czechy do Lubawki jest albo płaski, albo z górki. Przed samą granicą pojawiają się niewielkie zmarszczki, ale powitanie z Polską następuje w radosnym uśmiechu. Średnia z tego odcinka pewnie sporo przekroczyła 25km/h.
Dystans zaczyna odciskać piętno. Kolejne godziny w siodełku, to sztywne plecy, obolałe od podhamowywania nadgarstki i wreszcie obrzmiałe z wysiłku nogi. Jedzie mi się ok, ale z niecierpliwością wypatruje punktu żywieniowego, który ma być niebawem. Nie wiem czemu ubzdurałem sobie, że będzie on zaraz za Lubawką, gdy okazało się, że jego lokalizacja jest na prawie 195 kilometrze. O zgrozo zapał dojechania do punktu topnieje z każdym kolejnym kilometrem. Gdy już tracę nadzieje i siły witalne, pojawia się ON
Punkt Żywieniowy.
Gdzie nie spojrzeć leżą rowery. Jak mówi powiedzenie: "taki rower i bez nóżki!". Od karbonów po alusy do pięknych stalowych szos i graveli. Przekrój osprzętu jest ogromny. Pod wiatą siedzą ludzie i posilają się. Marzena (kot) Mama Emesa i jeszcze jedna dziewczyna (nie zapamiętałem imienia, ale miała ładne oczy) wszyscy nadskakują nowo przybyłym. Jestem onieśmielony, bo ledwie spojrzę na makaron ląduje on w miseczce i polewany jest gulaszem. Marzena chce mi w tym czasie napełnić bidony i je opłukać, ale odmawiam. Niech zatrzyma siły dla osób bardziej wycieńczonych.
Lokalizacja punktu żywieniowego jest taka, że spotykają się tu dwie trasy z dystansu 300 oraz 500. To super sprawa, bo można pogawędzić przy kluskach o trudach trasy konkurencji i współczuć im naprawdę z całego serca. Pięćsetki mogą też poczuć rześkość co poniektórych trzysetkowiczów i pozazdrościć nam z całego serca mądrej decyji jechania mniejszego Cipkowego Dystansu.
Jedna wielka rodzina, każdy sobie pomaga, jedni leżą wyciągnięci na karimacie inni starają się odnaleźć w sobie resztki sił i mobilizacji, aby jechać dalej. Niestety ten punkt to połowa dystansu zarówno dla 300 jak i 500km. Padają decyzje o wycofaniach. Ekpa punktu motywuje, aby się nie poddawać, dopingują, jednak co poważniejsze kontuzje wykluczają zawodników. Upał i grom przewyższeń, przerzedzają szeregi obu grup.
Na trasie jak ta, bardzo ważna jest psychika oraz znajomość własnego ciała. Jeśli dasz się oszukać i wciągnąć w zabójcze gry, przegrasz. Nawet jadąc na trasie, gdy wyprzedzają mnie zawodnicy, czuje niedosyt, aby za nimi polecieć. Czasem człowiek ma ochotę pocisnąć mocniej, bo grupa... bo ucieknie. Wszystko jednak rozgrywa się sporo później. Dobrze zaplanowana równa jazda, czasem samotnie, czasem w mniejszych ekipach procentuje. Wiele osób na tym maratonie, dało się "nabrać" na Expresy po 35km/h i gdy zaczęły się góry, nie było już zapasów. Na podjazdach, często mijały mnie osoby. Wtedy człowiek zastanawia się: "Kurcze co ja mazowiecki żuczek tu robię? Jak ja góry to na zdjęciach widuje" Ma się ochotę czasem płakać, że im tak lekko wchodzi, że im tak idzie. Niejednokrotnie jednak, mijające mnie osoby płaciły wysoką cenę, za przeforsowanie zbyt szybkie podjazdu, czy pójście Va Banque zbyt wcześnie.
Z punktu kontrolnego ruszamy z Piotrem chyba po około 45 minutach. Bazyl zregenerował się i odżył. Zabiera się z nami jeszcze parę osób i tworzy się grupa około 6-7 osób. Na zjazdach nie folguje, po gumie na luźnych kamieniach wole uważać na to jak wpadam w zakręty. Przebicie koła przy 60km/h to wesoła zabawa aż do śmierci:)
60 km/h? Ktoś pyta - kurcze ale szybko... Szybko? Wystarczy puścić hamulce na dłużej i 70 samo wpada. Na górskich zjazdach dobrze jest mieć pewność, co czeka za rogiem, lub przynajmniej jak ostry zakręt będzie. Jeśli dodamy do tego dziurawe i połatane drogi, to mamy naprawdę męczącą drogę w dół. Po maratonie niejednokrotnie bolały mnie bardziej ramiona i przedramiona od ściskania hamulca niż nogi od podjazdów.
Z Punktu żywieniowego jedzie się prawie cały czas w dół. Przez Czechy tworzy się grupa coraz większej ilość osób. Prędkość w zasadzie waha się pomiędzy 25-30km.h. Jest lekko w dół. Trzeba jednak uważać, bo słońce już zaszło i w ruch wchodzą lampki. Nie tylko mała ilość światła utrudnia jazdę, ale i rażące mrugające czerwone diody kompanów. Jechałem wpatrzony w asfalt i tylne koła ludzi. Oślepiany "laserami" czerwieni miałem wrażenie, że mieni mi się w oczach. Nocą jazda na kole nabiera innejgo wymiaru. Gdy droga znana, to jeszcze jakoś da radę, jednak tu odcinek był dośc kręty. W całym tym ambarasie jedyne co było dobre na odcinku do Polski, to dobry asfalt. Sporo lepsza nawierzchnia była u Czechów niż u nas na ostatnich kilometrach.
Pociąg pędzi dynamicznie i wspólnie wpadamy przez Granicę. Kudowa zdrój to miejscowość pełna imprezujących ludzi. Żegnamy się z chłopakami i lecimy z Piotrem szukać jakiejś stacji. Udaje się znaleźć 1km od trasy stację paliw jeszcze otwartą. Oczywiście spotykamy tam pijanych imprezowiczów i prowadzimy z nimi dziwne rozmowy. Chłopaki sa w stanie tak wielkiego upojenia, że jeszcze trudniej jest im pojąć jaki dystans już mamy za sobą ile jeszcze mamy do przejechania. Jest śmiesznie, alewolimy odjechać, bo poziom rozmowy jest niski a komunikacja "soholwieh" trudna.
Droga Stu Zakrętów.
Tylko noc, lampki i my... Ja. Piotr jedzie sprawniej, ja niestety odczuwam kryzys związany z dynamiczną jazda przez Czechy. Do tego noc ma się już w pełni, i im dalej w ciemność, tym bardziej chce mi się spać. Nigdy nie miałem problemów z jazdą 24h bez spania a tu kryzys senny jest cholernie duży. Nogi odmawiają posłuszeństwa, a oczy dosłownie się zamykają. Nawet czasem jadę z zamkniętymi oczami - może tak będzie łatwiej. Pedałuje, noga za nogą. Zamykam swoją skorupę, szeptami do siebie, rozmawiam do swojego ja i poganiam Shannon, by niosła mnie jak najlepiej umie. Długo szukam rozwiązana na moje spanie, wreszcie sposobem okazuje się szczypanie się w nogi, ramiona, szyje i co jeszcze się da. Ukłucia bólu pomagają. Kilka szczypnięć paznokciami i już mnie tak nie niesie do snu. Nie jest top może super metoda i wymaga nutki masochizmu, ale pomaga przezwyciężyć problemy ze spaniem.
W końcu Karłów i wypłaszczenie. Chwila oddechu jakiś baton, popitka i w dół. Jeszcze kawał drogi przed nami, a noc już późna.
Jest sporo zakrętów, wiec prowadzę Piotra jak zawodowy pilot.
"zaraz lewo 90"
" długa prosta i ostre 180 do prawej"
"do hamuj średni w lewo"
" uwaga dwie ciasne agrafki lewa i prawa"
Mija nas na zjeździe ktoś z astronomiczną prędkością, której n ie jestem w stanie ogarnąć. Nie wiem kto, bo lampka tylko mi śmignęła obok. Ja miałem dobre 45 na liczniku, na tej prostej to tamten pewnie grzał pod 60 spokojnie.
Pod koniec zjazdów czuje już ramiona. Nie wiem jak trzymać klamki, aby to hamowało. Dłonie mi drętwieją a prawa klamka nie odbija. Hamulec jest sztywny i walczę z nim, ale do hamowywanie jest non stop, wiec nie mam czasu aby zatrzymać się i sprawdzić o co biega. Czuje jedynie, że coś nie gra, bo hamulec łapie sporo później, i musze użyć dwa razy większej siły by zwolnić.
Z ostatniej prostej z wiatrem we włosach nurkujemy w lodowatą dolinę do Radkowa. Temperatura spada tam chyba do 5 stopni, a prędkość pod 65 rozwijam. Puszczam obie klamki i jadę ile grawitacja dała. Staję jednak aby sprawdzić hamulec. Moje podejrzenia się potwierdziły. W zacisku jest coś nie tak. Śruba mocująca klocki hamulcowe, wysunęła się i dostała pod cięgno dźwigni hamulca. Blokowało tym samym możliwość powrotu do położenia "0". Szybka analiza, naprawa i po poprawieniu hamulca ruszamy z Piotrem w dalszą trasę!
W Wambierzycach dopędzamy grupkę 300tek i znów tworzy się pociąg pospieszny. Niestety, swoje robi już zmęczenie i nie mogę za nimi utrzymać się. Decyduje się aby się odłączyć. Piotr również zostaje ze mną. Jedziemy wolniej ale systematycznie. DO końca nocy spotkamy ich jeszcze kilka razy i nawet wyprzedzimy, gdy będą pauzować na nocnym Orlenie.
Ostatnie kilometry idą nieźle, ale kryzys spania pojawia się po raz kolejny. Nie pomaga już szczypanie. Wydaje mi się że pojawia się efekt uboczny rodzicielstwa i chroniczne niewysypianie się od wielu miesięcy. Wcześniej maratony 24h jechałem z marszu i spanie nie było problemem. Po prostu jechałem i już. Teraz sen dopada mnie nagle. Kilka razy zatrzymuje się na poboczu, opieram głowe na rękach i zamykam oczy, aby pozbierać myśli i wezwać swoje wewnętrzne ego do działania.
"Księgowy dawaj, ludzie na ciebie liczą, zrób to dla syna, zrób to dla siebie"
oczy mi się zamykają a migrenowy ból pulsuje w tyle głowy. Sen? Brak snu? Za ciasny kask? Może udar?
Jeden ... dwa.... trzy... cztery....
Lekkie zawroty głowy czuje gdy zamykam oczy. A gdyby tak się położyć? A gdyby tak poleżeć? Nie nie mogę do mety 50 kilometrów. Do domu już blisko...
Zbieram się w sobie i jadę. Przełęcz Jugowska morduje mnie z premedytacją.
Do przełęczy docieram w towarzystwie dwóch innych osób. Oni idą pod koniec, ja też maszeruje, ale na sam szczyt już siadam na siodle. Tak bardzo mam dość tej góry, że zapominam wysłać sms-a potwierdzającego punkt kontrolny PK 5 i puszczam się pędem w dół. Dopiero gdy wypłaszacza się, przypominam sobie, że zawaliłem sprawę. Na samą myśl, że musiałbym wracać na górę aż mnie mdli. Całe szczęście można wysłać SMS-a z opóźnieniem. Z godziną o której zaliczyliśmy punkt. Tak też robię.
Gdy już jestem w domu, gdy witam się z gąską kolejna zmarszczka. Na samo pożegnanie trasy organizatorzy fundują nam mikro podjazd przełęcz Tąpadła. W sumie niewielkie "to to" ale muszę iść momentami, bo ledwo jadę. Z Tąpadła już nieomal non stop do mety mamy z górki.
Na Bazę Wjeżdżam po 21 godzinach jazdy. To - bagatela - 3h przed limitem czasu!!! Sam jestem zaskoczmy, że nie jestem na końcu, a nawet uplasowałem się w połowie stawki. Odbieram medal od Kahy, po wysłaniu ostatniego SMS-a "META". Jestem na mecie! Łezka kręci mi się w oku, bo tą trasę dedykowałem swojemu synkowi i to on był dla mnie motywacją w tych trudnych momentach. To jego zdjęcia oglądałem jak głupi, gdy w nocy umierałem na podjazdach. Żałuje, że go nie ma obok bo bym go wyściskał mocno za bycie najlepszym środkiem dopingowym jaki kiedykolwiek mi się przytrafił!
Postaram się w oddzielnym opisie zebrać wnioski i nauczki jakie wyciągnąłem z trasy.
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew