Tour De Pomorze || 720.00km
Do Śwonouścia docieram po prawie 10h w pociągach. Łącznie z przesiadkami, promami i es ka em kami dojazd był masakryczne długi. W Bazie jest już Mariobiker, którey zaznajamia mnie z ty co gdzie i jak. Ide do biura biorę przepaki i pakiet startowy.
Pakowanie i szykowanie roweru na start trwa do 22 z kawałkiem. Zanim się ogarniam i kładę jest już 23 a może nawet wita nas północ. Nie powiem dokładnie - zaczął lecieć spiderman na Polsacie - to sobie sprawdzicie :)
Rano pobudka o 6. Mario śpi, a ja wstaje i zaczynam szykowanie. Potem już obaj krzątamy się po pokoju. Decydujemy się jechać wcześniej na prom, bo w tv nic nie ma ciekawego, a na promie przynajmniej oklaszczemy sie za wszystkie czasy. Pomysł w zasadzie super - bo na BIeliku spotykamy forumowiczów i forumowiczki. Jest Eranis, Starsza, Miki Piki, Yoshko, Memorek no Mario I JA. Chyba o kimś zapomniałem? A tak Elizjuma też widziałem i Rapsika.
Pogoda jest słaba. Pochmurno, nawet zaczyna kropić. Niby prognozy nie są złe, ale niebo mówi co innego w sumie nie wiadomo było jak się ubrać. niby 16-17 stopni z nadzieją na "lepiej" ale w sumie jak wiatr wiał to było chłodno. A miał wiać...
W końcu startuje i ja. Gwizd z trabki organizatora i pojechalimy. Grupa się rozpędza, ale jakoś nie mogę się z nimi zgrać. Szybko, oddzielają się 2-3 osoby na przedzie. Potem muszę stanąć na zdjęcie kurtki i... jadę solo. Grupa przede mną jedzie jakieś 20-30 metrów potem 50m potem 100. Nie gonię! Jeszcze jest czas. Do Wolina Jadę spokojnie, choć jak to się mówi - bez polotu. W zasadzie mam odczucie "ee jakoś nie chce mi się".
Gdy skręcam na Kamień Pomorski - zaczyna się średni/zły asfalt. Telepie jak na tarce. Wali tłucze, wszystko mi podskakuje i wybija z rytmu. Kolejne grupy startujące po mnie mnie dochodzą i biorą jak narkoman amfę. No jednym słowem wciągają mnie nosem. Raz, drugi i trzeci łapie się na ogonku i dociągam kawałek, ale suma summarum odpuszcza i jadę swoje.
Niszczy to morale, bo myślisz sobie - kurde ledwie 50km a ja już zostałem wyprzedzony przez 15 osób. Nie poddaje się i metodycznie prę na przód.
PK1 - 11:57 62,5 km
Południe i pkt 1. O dziwo spora grupa ludzi tam poczywa. Ja nie zamierzam. Szybki stempelek, puszka napoju wypita duszkiem. jakiś baton w rękę i ruszam dalej. Jedzie się ok, choć znów dochodzą mnie osoby kolejne. Nie gonię, pozwalam im się wystrzelać.
Odcinek do Kołobrzegu bardzo przyjemny. Droga nawet w miarę równa. Jedzie mi się naprawdę dobrze, a morale podnosi się z kolan.
Okolice ustroni Morskich, jak i sam Kołobrzeg to jeden wielki deptak i piknik. Pełno dzieci, balonów jakieś melodyjki - istny jarmark. Ludzie oklaskują nas ( tak mnie tez oklaskują) i dopingują. Dzieciaki coś piszczą, nawet jakieś nastolatki do mnie piszczały i machały balonikami. Kurka wodna - no taki doping to nie ma wyjścia trzeba jechać.
PK 2 14:45 125,5 km
Nie bawię długo na punkcie tylko dalej ruszam. Bez sensu jest się rozsiadać, jak to zaledwie 125 kilometr. Szybko załatwiam formalności i ruszam dalej.
Wreszcie dogania mnie grupa. Nie wciąga mnie jak odkurzacz tylko wolno dochodzi i w efekcie dołączam do nich. Jedzie tam chyba z osiem osób. Tempo mamy podobne i decyduje się utrzymać tym razem w ekipie.
Jest o wiele raźniej. Poznajemy się, rozmawiamy, żartujemy. Jednym słowem zaczyna się prawdziwe clue programu. Partnerstwo w cierpieniu. Wiatr przeszkadza, ale wieje z boku i jazda na kole nie jest niezbędna.
PK3 BOBOLIN 17:30 186 km
Wspólnie wpadamy na punkt w Bobolinie. Jest ciepły makaron, jest WC. Jest chwila oddechu. Na takich imprezach jak ta, punkty kontrolne robią mega robotę. DO tej pory jeździłem w Maratonach Podróżnika, czy Innych imprezach, gdzie przerwy trzeba sobie organizować samemu. Wymagana jest od zawodnika większa logistyka. Tu zaś "wystarczy tylko jechać i co 60-70km cię nakarmią i napoją". Niby łatwo jest powiedzieć, ale im więcej kilometrów, tym trudniej te odcinki przeskakiwoać.
PK4 - Polanów 20:40 243km
Z Bobolina ruszamy znów wspólnie. Zbliża się koniec dnia. Przed nami jeszcze postój w Polanowie, ale tego punktu, specjalnie nie kojarzę. Jedzie mi sie dobrze, kilometry mijają, a dzień ma się ku końcowi. Gdy zapada zmrok, zbliżamy się do już do Szczecinka. Znajduje się tam pierwszy duży punkt kontrolny z możliwością spania. Grupa rozmawia i dywaguje, czy nie przespać kilku godzin na punkcie. Ja odradzam ale zażarte analizy trwają. Do Szczecinka wjeżdżamy o północy
Pk5 -23:59 Szczecinek 300km
Na liczniku jest już lekko ponad 300km. Co jade mi całkiem niezły - jak na moje założenia - czas. Tu pojawiają się pierwsze problemy. Planowany odjazd umawiamy na 1:00 w nocy. Każdy bez trudu ma czas zjeść, ogarnąć się i nawet zdrzemnąć chwilę. Efekt jednak jest tragiczny. Bo dłuższy postój to spore lenistwo. Udaje mi się jednak w końcu zebrać ale ku mojemu zaskoczeniu grupa nadal się grzebie. 3/4 osób stoi już na starcie, ale jeszcze jedna czy dwie latają, bo ten poszedł jeszcze siku, tamten brał prysznic i się ubiera. Denerwuje się i nie podoba mi się takie zwlekanie. W końcu ruszamy o 1:15, choć i tak przy nie zadowoleniu kilku osób, że tak poganiałem.
Nocą jazda nabiera innego sensu. Dobrze jest miec akompaniament innych osób. Nie chciałem rezygnować z dość dużej grupy na noc, bo jechać mieliśmy przez Borne Sulinowo, a słyszałem, że nocą nie jest tam super bezpiecznie. Była noc z soboty na niedzielę, a wiadomo, że w wioskach trwają wakacje.
Borne Sulinowo z tego wyścigu zapamiętam tylko jako lasy i płyty betonowe. W ciemnościach słychać było szelesty zwierząt biegających przy ulicy a kilka razy przebiegały przed nami sarny. Jedziemy jednak tak długo i monotonnie, że mam wrażenie że noc nigdy sie nie skończy. Rytm wybijany przez płyty betonowe przyprawia mnie o senność i przeżywam mega kryzys "niechęci do jazdy". Koszmarnie ciągnie mi się ten odcinek.
Na PK6 wpadamy dopiero o 5:27 a to "zaledwie" 75 km od poprzedniego. Zanim tam docieramy grupa zaczyna znowu "szwankować". Jedzie nas w sumie z osiem osób, a gdy proszę o zmianę, jakoś tak nie ma chętnych. Zwalniam do 18 km/h, ale jakoś nikt nie wychodzi na czoło i nikomu nie chce się mnie wyprzedzić, czy dojechać do mnie jako "dwójka" (jedziemy dwójkami w podwójnym peletonie). Po raz kolejny postanawiam jechać szybciej 23-24km/h i czekam aż ktoś powie że za szybko. Dociskam do 25 km/h i gdy się odwracam uświadamiam sobie, że grupa została jakieś 15 m za mną. Jade równo kilka minut w nadziei , że ludzie zmotywują się i mnie dojdą, ale grupa jest coraz dalej i dalej. Decyduje się więc na oderwanie. Trzymając prędkość w dolnym chwycie pedałuje sobie równo i zbliżam się do Mirosławca. Jest tam jeszcze dziesięć kilometrów, i strasznie zależy mi aby już tam być. Nie odwracam się długo, bo nie czuje potrzeby, ale wreszcie ktoś mnie dogania i jedzie nas już 3 osoby. Kilka "elektronów" widząc, że odjechałem z grupy odrywa sie i goni mnie.
We trójkę jedziemy do PK6.
Na punkcie ku mojemu zaskoczeniu, dogania nas reszta ekipy z nocy. W sumie nie mija z 5 minut i docierają zaraz po naszej trójce. Czyli jednak można było szybciej. Stałem się takim impulsem do działania. Wymieniam opinie z ludźmi że troszkę wolno, i że trzeba jechać i że duży pkt kontrolny będzie po 500 i tam będą łóżka i że warto się tam doczłapać. Wszyscy się zgadzają, ale wykrzesanie sił o tej godzinie, to już trudna sprawa. Przełom dnia i nocy jest trudny. Zaczyna słońce doskwierać i pojawia się wiatr. Nie wiało nocą, ale za pk 06 już nie można bagatelizować wiatru - to on na zmianę z upałem będą dużą niedogodnością przez kolejne setki kilometrów.
Za Mirosławcem, droga faluje. Są długie podjazdy łagodne i zjazdy. Niby nie jakieś straszne te wspinaczki, ale czuje jak pulsuje mi całe ciało. Nogi w butach pieką z gorąca, a dłonie i ramiona targane słońcem, wysychają na wiór.
W zamęcinie, moje ciało woła o pomoc. Mam wrażenie, że głowa mi eksploduje od słońca, nogi spuchły, a w ustach wiór. Woda z bidonów smakuje jak pomyje i morale mega spada. Szybkie jedzenie, które wcale nie smakuje. Nie dlatego, że jest niesmaczne, tylko ze względu na upał. Popijam bułkę z wędliną, wodą z bidonu. Nie jestem wstanie przełykać suchego pieczywa. W WC refresh. Obmywa glowę kark, uda nawet nogi polewam wodą. Oczy pieką od soli, usta spierzchły, ale po 15-20 minutach doprowadzam się do ładu.
Start z punktu znów jakiś rozwleczony. Nie patyczkuje się - oznajmiam, że jadę i już! Szybko są chętni aby pojechać za mną. Nie mam siły na zapierdzielanie, ale wole się toczyć 15km/h niż leżeć a potem zasuwać 25 aby nadrobić. Stempel jest, zjedzone, woda w bidonach to wio!
Cel jest jasny Myślibórz i duży punkt kontrolny gdzie mam nowe ciuchy i chce się wykapać. Droga do przepaku drugiego jest usłana cierpieniem i samoumartwieniem. Długo by tu opisywać, jak mi źle było, i jak mi było źle... Ten odcinek zaliczam do najgorszych. Od Lipiany do samego punktu wiatr niszczy mnie do końca. Jedziemy pod taki wicher, że klękajcie narody. Prędkość 15 km/h szarpie, dmucha a do tego pali słońce. Jedzie ze mną zawodniczka "JANA" nawet nie wiem czy ja jej jadę na kole, czy ona mnie, słabo pamiętam co po kolei działo się na tym odcinku.
PK 8 - 12:00 W samo południe;)
Na punkt docieram w samo południe czyli 12h po wizycie w punkcie 5. Czy to szybko? Nie wiem - nareszcie jestem i padam! Jem zupę pomidorową, jem obiad z ziemniakami. Kąpie się przebieram w drugie ciuchy. Wreszcie leżę i odpoczywam. Nie mam pojęcia ile spędziłem czasu na tym punkcie. Może za dużo , może powinienem szybciej się zebrać. Wiedziałem jednak, że muszę dobrze się zregenerować, bo kolejne ponad 200 kilometrów to nie będzie łatwy kawałek chleba.
PK9 16:51 Moryń
Do Morynia jedzie mi się ok. Mimo, że ruszamy z punktu w miarę wspólnie to grupy jako takiej już nie ma. Czasem się zjeżdżamy razem, czasem chwilę jedziemy wspólnie, ale generalnie raczej są poszarpane elektrony niż zbity atom. Jest ok jakoś to gra. Nikt nikogo na siłe nie spowalnia, ani nie blokuje. Po prostu jedziemy w zasięgu wzroku. Mam tu kryzys i na PKT w Moryniu dojeżdżam po wielu osobach z mojej nocnej ekipy. Nie martwię się tym, bo z punktu w Moryniu ruszam już jako pierwszy - przed nimi. Nie mam po co stawać na dłużej. Wciągam 3 arbuzy pije colę, myje szyję, ręce i kark, a na koniec wchodzę nogami do fontanny i ruszam na Chojnę. Efekt? Osób ze swojej grupy już do końca wyścigu nie spotykam na trasie - dopiero na mecie kilka z nich dojedzie za mną na pk 12.
Do Szczecina i punktu kontrolnego wjeżdżam sam. Mam moc, energię, upał zelżał, nawet zdarxzyłą się ulewa. Organizm się regeneruje duzo lepiej z mniejszej spiekocie a rower jakoś sam jedzie. To już koniec, prawie sam koniec. Jeszcze stówka! Głowa ma się ok.
PK 10 Szczecin 610 kilometr
W Szczecinie, na PK10 - mam kłopoty żołądkowe i przedłuża mi się postój. Nie jest to problem, który by zagrażał mojej dalszej jeździe, ale wolałem spędzić tam 15 minut więcej niż cierpieć na trasie. Zjadam i piję, a gdy żołądek się uspokaja ruszam na ostatni punkt przed metą!
Idzie noc. Lampki działają a drogi psują się. Szczecin zapamiętam jako miasto widmo. Pełno łat, dziur, woda w kałużach to zdradziecka suka. Nigdy nie wiesz czy pod kałużą jest tylko asfalt, czy 10 cm wyrwa! SZOK takie duże miasto, a ulice zmasakrowane jak po bombardowaniu.
W nocy doganiam dwoje zawodników. Jedziemy chwile wspólnie. Przeżywam katusze, bo po dziurawym Szczecinie, wysiadała mi prawa ręka. Jakiś przeszywający ból wszedł mi w mięsień ramienia. Jest źle. Jadę z nimi, ale nie mogę się utrzymać, bo jak dotykam dłonią kierownicy od łokcia, do obojczyka czuje straszny ból. Jakby mi ktoś mięsień rwał. Jadę więc z jedną ręką na kierownicy, ale to powoduje, że jechać muszę wolniej no i trudniej jest omijać dziury.
Nowo poznani kolega i koleżanka ratują mnie altacetem w sprey`u i silnym przeciwbólopwym lekiem. Udaje się wyleczyć kontuzję i już po kilkunastu minutach jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Głowa jednak już nie tak pracuje, jak trzeba. W okolicach goleniowa odłączam się od nich, bo błądzimy. Jakoś w sumie ciężko powiedzieć, to tam się stało. Ja na GPS miałem ślad jakoś źle zaznaczony, oni chyba mieli tylko traseo trasę wgraną.
Mieliśmy jechać X pojechaliśmy Y, potem wróciliśmy znów do Z, aby jechać X, a ja w końcu pojechałem na Goleniów, w nadziei że sam rozwikłam zagadkę i jak sie pozbierałem psychicznie, spostrzegłem że nie ma ich. Potem wmówiłem sobie, że są przede mną i goniłem duchy jak głupi. Potem chwile czekałem, mając nadzieje że są za mną, ale nic. Logiczne myślenie to był trudny aspekt w tej chwili. Zmęczenie i druga noc... totalnie się rozsypałem. Gdyby nie gps, to bym jechał chyba na NIemcy i był święcie przekonany, że to polskie nazwy miejscowości.
Stępnica 23:47 - 659kilometr trasy.
Na pkt w Stępnicy dojeżdżam 23:47. Zaskoczony jestem tym, że dwójka znajomych jest nadal za mną. Nie czekam na nich, pewnie przyjadą sporo po mnie. Wypijam coś, zjadam kanapkę i ruszam w noc. Czas walczyć o metę!
Na trasie do Wolina spotykam kolejne dwie osoby. W sumie w tym trzyosobowym składzie wjedziemy już na metę.
Jedziemy wolno, ale systematycznie. Wtaczamy się pod górki i pędzimy w dół. Na metę docieramy o 2:50
META 2:50
Kawał porządnie, zorganizowanego wyścigu. Wszystko tak jak być powinno. Nowe doświadczenia zdobyte. Klasyfikacja na BBT za rok jest! Czy zdecyduje się na BBT - nie wiem. Nie sądzę, niezmiennie jednak mam satysfakcję z jeżdżenia takich tras.
Sporo osób poznałem i miło spędziłem czas.
Zdjęcia wrzucę w tekst później - jeśli mimo braku zdjęć doczytaliście opis do końca - należy wam się chrupek szczęścia w nagrodę. Starałem się wychwycić literówki, ale korektę jeszcze raz będę robił. Teraz czas spać!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew