Tak blisko celu, a jednak tak daleko.... || 519.00km
Cierpienie uszlachetnia, tak mówią porzekadła, gdy jednak cierpienie zadajemy sobie sami staje się ono masochizmem i traktowane przez innych jak odchyły. Wszystko co odmienne od naszego uogólnionego kręgosłupa moralnego społeczeństwo trakuje jak złe, dziwne... nieznane. Jazda rowerem od wielu lat już nie jest tylko i wyłącznie przywilejem biedoty. Jeszcze kilkanaśćie lat temu gdy mówiłeś, że jedziesz do pracy na rowerze, w duchu wyobrażano sobie suche grzanki z masłem na śniadanie, bo nie stać cię na auto, czy na bilet. Współczuli ci.
Maraton
Podróżnika 2018.
Przez
ciemność przebija się szum, szelest. Z każdą chwilą dźwięki stają
się coraz wyraźniejsze. To melodie, pookładane szelesty... to
Ptaki! Nie otwieram oczu jeszcze długo. Nasłuchuje, jak do siebie
śpiewają. Na zmianę układają z małych gardełek sonaty ku czci
lasu. Ich melodia mnie uspokaja. Zawinięty szczelnie w przecierało
kulę się na wersalce. Wieczorem było strasznie gorąco i nie
miałem ochoty ścielić łóżka. Noc jednak przyniosła nową
niższą temperaturę i nad ranem musiałem szukać osłony od
chłodu.
Zwinięty
w pomiętym materialę trwam bezruchu. Łóżko z każdym ruchem potwornie skrzypi. W ptasie trele wkradają się
kolejne . Ciche szepty, z czasem rozmowy i kroki. Jest ich
więcej i więcej. Wreszcie tłumią całkowicie piekną serenadę i
zmuszony jestem otworzyć oczy.
W
małym domku dookoła mnie poustawiane są rowery. W zasadzie jedynym
miejscem gdzie nie ma roweru jest moje łóżko. Poranna krzątanina
przed maratonem już się zaczełą. Coraz więcej stóp, coraz
więcej spraw do ogarnięcia.
Start
zaplanowany mam na ósmą. Zegar wskazuje piętnaście po szóstej.
-Wcześnie
– myślę w duchu, choć w sumie jestem już wyspany. Rower
przygotowałem dzień wcześniej, więc samego organizowania sprzętu
będę miał stosunkowo mało.
W
domku nie za bardzo jest miejsce, więc gdy tylko wstaje z łózka
udaje się na spacer. Jest ciepły poranek, za ciepły. Nie zabrałem
klapek, więc ruszam w świat boso. Lekko chropowaty chodnik muska
moje stopy. Idę przez kemping i spotykam po drodze ludzi. Jedni coś
dłubią przyr owerach inni krzątają się dookoła namiotów.
Kemping dawno już nie śpi. Prawie setka osób zawitała do
Krzemienia k. Ińska w ten czerwcowy weekend.
Gdy
docieram do baru, jest już otwarty, ale śniadania nie serwują
jeszcze. Pani kierowniczka krząta się w lekkim podenerwowaniu i
dostawia kolejne talerze. Udaje mi się zamówić kawę z ekspresu
przed podaniem głównego śniadania. Jest pyszna, z pianką,
brązowym cukrem – smakuje przepysznie.
Śniadanie
mija w ekspresowym tempie. Szwedzki stół szybko znajduje chętnych.
Jajecznica znika niczym kamfora, a chleb i bułki niczym błyskawica
rozpływają się w czeluściach kolarzy.
Start
o ósmej pozwala mi na ukojenie nerwów. Nie muszę czekać długo,
nie muszę się stresować. Po śniadaniu, w zasadzie mam czas aby
się ubrać i dojść na linię z której będziemy ruszali na trasę.
Szybkie odczytanie listy obecności i ruszamy.
Jako
pierwsi przecieramy szlaki. Nie sądziłem, że będzie co
przecierać... a jednak. Początek trasy, jak zapowiadano, jest
bardzo zaskakujący. Sporo refleksu wymaga omijanie lejów na drodze.
Grupa jedzie równo, choć słońce szybko daje się we znaki. Po
prostu PALI. Mimo, że ledwo godzina dziewiąta, a już na termomerze
wskazanie 30 stopni.
W Drawsku Pomorskim ruch się wzmaga, więc trzymamy się wspólnie. Na kilku skrzyżowaniach udaje mi się złapać ogon. Szybko jednak grupa się przetasowuje i ponownie jadę sam. Nie jest to całkowicie bez sensu. Nie gonie nikogo, nie szarpie nikt tempa. Zakładam sobie mp3 i ciułam swoje. Raz po raz dochodzi mnie jakaś grupka z tych startujących po mnie. Chwilę jedziemy wspólnie z Grupą Elizjum, ale oni też jakoś mi się zrywają.
Miejscami, gdy jedziemy ulicą, szosówki zatapiają się w smoliste podłoże. Pierwszy raz coś takiego mi się zdarza, że na zjeździe rower nurkuje w asfalcie tworząc rynnę od opony i wyraźnie hamując. Czyli poza upałem, dziurami – mamy jeszcze w zanadrzu pakietu utrudnień – klejący i topiący się asfalt – rzecz jasna o ile występuje w ilościach możliwych do topienia.
Mielno to miasto, którego dnia chciałbym chyba ominąć. Tłumy aut, ludzie chodzący samopas, to typowa definicja miasta „wypoczynkowego” w szczycie sezonu. Upał co prawda chłodził lodowaty wiatr od morza i suma summarum, odcinek za Mielnem można było nawet zmarznąć (17 stopni). Mi udało się wyłowić tam przepyszne jedzenie za śmieszne pieniądze i nie był to kebab na cienkim...
Mielno
opuszczam mimo wszystko zniesmaczony. Klimat takich jarmarcznych
miast totalnie mnie nie jara. Zastanawiam się jak można w takim
zgiełku odpoczywać? Wszędzie, dosłownie wszędzie stragany, budki
z jedzeniem, piwem i balonikami. Aha zapomniałbym. Na każdym kroku
wiaderka i łopatki. Można było kupić tu łopatki dla całego
szwardonu kopiących metro Warszawskie.
Do
Polanowa i punktu żywieniowego mam niby 60 kilometrów, ale odcinek
ten wcale nie jest tylko usiany różami. Upał od wielu godzin
poczynił zniszczenia w mojej świadomości i nie do końca momentami
wiem co się dzieje. Jadę pół na pół na autopilocie. Twarz
oblepia mi sół, pot i pył. Powietrze ma wilgoność ujemną, takie
mam wrażenie. Dosłownie wysysa z mojej twarzy resztki wilgoci.
Kilka pagórsków robię z automatu, ale tak naprawdę trzyma mnie w
pionie tylko świadomość, że zbliża się miejsce, gdzie uda się
zregenerować i obmyć. Odliczam godziny do nocy. W nocy jest
chłodno, tak przynajmniej mam nadzieje.
Do
Polanowa chyba jest z górki, lub siła woli robi cuda w obliczu
zbliżającego się odpoczynku. PK w Polanowie gości już parenaście
zwłok. Ludzie siedzą zahipnotyzowani. Widać na twarzach piętno
jakie odciskał na nas upał. Policzki czerwone a oczy spuchnięte i
obrzmiałe. Padają pierwsze wycofy. Na Punkcie kontrolnym, mijamy
się z Karetką pogotowia. Pająka pokonał upał i zasłabł. Jest
naprawdę ciężko. Ostatnio tak upalny maraton jechałem w Krakowie
dwa lata temu. Wtedy też wiele osób pokonało słońce.
Siadam
i od razu pomoc oferują mi dziewczyny. Złotka nasze! Największe!
Odmawiam jedzenia. Muszę chwilę dojść do siebie. W głowie mi
huczy, mp3 już nie mogę słuchać. Po prostu jest mi niedobrze.
Nawet nie ma jak odpocząć bo w cieniu nadal czuć żar rozgrzanego
miasta. Idę do WC obmywam twarz. Pieką oczy. Ręce również
obmywam wodą. Temperatura ciała wolno się stabilizuje. Czuje, że
mi lepiej. Zjadam Makaron z sosem, i popijam kilkoma litrami płynów.
Zjadam ze cztery kawałki pomarańczy i dwa arbuzy. Po chwili dociera
Piotr. Jechał za mną. Myślałem, że te pół godziny od mojejgo
startu udało mu się zlikwidować już dawno. To zaskakujące, że
mimo mojego postoju obiadowego w mielnie i ociągania się (tak mi
się zdawało) na trasie, udaje mi się nadal być przed nim.
Sumarycznie
z Polanowa ruszamy razem, ale Piotra grupa jeszcze się ociąga więc
ruszam wolno przodem. Od tego mmomentu przez całą noc będziemy się
z Piotrem i jego kompanami mijać wielokrotnie.
Zbliża
się noc. W kieszeniach koszulki mam trzy banany, a w sakiewce
ciastka na czarną godzinę. Jest też jakiś batonik proteinowy i
dwa żele. Noc daje ukojenie, choć pod kołami zdarza się kilka
tragicznych odcinków dróg. Nie pamiętam gdzie były pamiętam
tylko, że pojazd robiłem 12km/h slalomując po asfatlo-szutrze.
Ciężko to było nazwać drogą. Grupa Piotra jedzie to ze mną, to
się oddala. Oni mają inny styl jazdy. Ja jadę nieustannie, oni
gnają nieco szybciej, aby potem przerwy robić. I tak się tasujemy
raz ja ich raz oni mnie. Czasem jedziemy kawałek wspólnie, ale
potem często się dzielimy. Noc spędzam sam. W sumie to pierwszy
ultramaraton, gdzie noc jadę praktycznie samotnie. Tylko ja noc i
książka w uszach. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, czy to
motywuje, czy demotywuje, ale jadę sobie i zwiedzam. Za mną i
przede mną przez kilka godzin nie spotykam nikogo. Ta noc jest
naprawdę krótka. Ledwie do końca zrobiło się ciemno, a już z
oddali czai się świt. Podczas zbliżającego się BBT w sierpniu
pewnie będzie sporo więcej ciemności niż teraz.
Świt
spędzamy wspólnie z grupą na stacji benzynowej. Jednocześnie
posilamy się kanapkami zakupionymi przez „okienko”. Jest to
wersja premium bo kanapki podgrzano na opiekaczu! Czyli mimo że
okienkowa sprzedaż to jednak nie jemy zimnego.
Sam
świt przecieramy już na siodłąch. Po wizycie na stacji znów
jakoś nasze grupki się dzielą. Długie odcinki w okolicach Bornego
sulinowa są po lasach. Zmęczenie daję się we znaki i gubię
grupę. Jedzie mi się średnio. Droga niby równa ale asfalt wygląa
jak tarka. Przepis na tę nawierzchnie jest prosty. Zalej otoczaki z
rzeki smołą i uklep to jakoś. Trzyma? No to jazda z autami! Reszte
samochody wyrównają. Szosowe opony podskakują rower terkocze, a ja
się telepie jakieś 25km/h.
Od godziny ósmej robi się bardzo szybko upalnie. Chmury, które lekko krążyły, zaczynają się rozstępować i słońce wkracza na scenę. Drogi też się pogarszają. Momentami robi mi się słabo. Odcinki leśne osłaniają od wiatru i od słońca, jednak żar wciska się wszędzie. Powietrze stoi. Są momenty, kiedy muszę stanąć w cieniu aby złapać oddech. Pole widzenia lekko mi się zwęża i zasłania je czarna poświata po bokach. Mrugam, ale ona nie znika. Czuje, jakbym za chwilę miał zemdleć. Mam dość wszystkiego, a rower podskakuje na tarce i dołkach. Postanawiam, że od miejscowośći Szwecja jadę już drogą nieco bardziej „ludzką”. Mam dość bocznych urypanych dołkami dróżek, które tuż przed metą krążą jak pijany królik po polu marchewki. Tu mam do organizatorów mały żal, że na siłę szukali dodatkowego dystansu. W takich warunkach spokojnie 500-510kilometrów byłoby w zupełności odpowiednim dystansem, a te ostatnie wywijasy, nie dodwawały nic do trasy. Czułem, że spokojnie odcinek końcowy mógłby być już krajówką. Droga o tej porze jest pusta, a podjazdów wcale jej nie brakuje. Od Wałcza jedzie się to w dół to w górę. Mimo iż już nie jadę trasą maratonu, do mety nadal prawie 50km. W dobie zamykam dystans 485 kilometrów, co jest dość obiecującym. Wynikiem biorąc pod uwagę ilość przerw i upały.
Do
miasta Recz dojeżdżam półprzytomny a to co za chwilę czekało
mnie na trasie do mety, przeszło moje marzenia. Szedłem chyba z pół
kilometra bo dziury i doły były wszędzie. Pocieszające było to,
że zalany odicnek drogi jeszcze nie wysechł bo umoczyłem się w
nim w całości. Słońce wysuszyło mnie zanim dotarłem na metę.
Wjeżdżam
do bazy z dystansem 519 kilometrów na liczniku. Tuż za mną dociera
grupa Piotra, któe jechała wytyczoną trasą. Skłądam gratulacje
kolegom i pełznę do domku aby dokonać żywota. Nie ma powietrza.
Ktoś mi jej zabrał! Wszystkie! Ono płonie – moje płuca płoną,
twarz oklejona solą, brudem i lepką cytrynową solanką.
Prysznic daje mi ukojenie. Moczę się z 40 minut nabierając sił. Ten maraton był dla mnie wyzwaniem. I choć nie udało mi się go ukończyć, czuje że wygrałem kilka swoich wewnętrznych walk. Było naprawdę ciężko... choć na swoje usprawiedliwienie nie mam nic więcej.
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew