Bałtyk Bieszczady - Niepełne | Księgowy

Bałtyk Bieszczady - Niepełne || 530.00km

Wtorek, 28 sierpnia 2018 · Komcie(8)
Długo podchodziłem do tego wpisu. Naprawdę długo. Dawno tak mnie nie męczyło opisywanie tego co się stało. Dawno tak długo szukałem odpowiedzi i przyczyn. A co się stało? Poległem. Poległem, nie fizycznie, nie wydolnościowo, a psychicznie. Kolejny raz w tym sezonie zawiodła moja głowa. Gdy motywacja jest ujemna, a sama myśl o tym by jechać dalej przyprawia cię o zawroty głowy i odruchy wymiotne, gdy siedząc na poboczu wpatrujesz się w migającą lampkę roweru i otacza cię pustka.
Ten wyścig zaczął się naprawdę nieźle. Dojechałem pociągiem w fajnej ekipie. Czas spędziłem w podróży bardzo przyjemnie i byłem pełen optymizmu. Nawet spałem na podłodze w wagonie rowerowym co sprawiło, że naprawde szybko minęła droga. Dawno tak krótko nie jechało mi się do Świnoujścia.

Na peronie wita nas zachmurzone niebo. Jest byle jak. Nie zapowiadali deszczu, ale kropi. Jedziemy w ośmioosobowej grupie do hotelu interfere-coś-tam.
Na miejscu jesteśmy jeszcze przed otwarciem punktu. Zaczyna lać. Chowamy się pod parasolami przed chotelem i czekamy na otwarcie. Wreszcie rusza biuro i odbieramy pakiety oraz wpisujemy się na listę startową.
Jadę szukać chłopaków z Rowerowego Lublina bo mieli być w Bryzie - okazuje się, że Ośrodek rozebrano i na jego miejscu coś się buduje. Numer od Mariobikera milczy, Rado poza zasięgiem sieci. No cóż. Jadę coś zjeść. Do baru kopytko docieram w nadziei na pyszne domowe żarcie. Stojaka nie ma więc opieram rower o donicę przed wejściem. Jeszcze dobrze nie poprawiłem roweru, a pani ze środka wyskakuje i mnie miesza z błotem.

"że to już szczyt chamstwa, że ona te kwiaty, że tam-o jest stojak, że tamto i siamto"
Nie wiele myśląc odjeżdżam, bo jeszcze by mi napluła do kotleta, a tego bym nie zaakceptował.
Jem w Maku, piję małą, białą i ruszam na poszukiwanie RL. Udaje się uzyskać kontakt do drugiej persony RL. Okazuje się, że ośrodek jest tuż obok i byłem tam nieomal jak szukałem Hotelu Bryza.

Pokój jest ciasny, ale ekipa RL, bajka. Wesoło nam czas mija na rozmowach i żartach. Nawet udaje mi się zdrzemnąć jeszcze gdy cześć chłopaków rusza na zakupy. Kefir po wieczornej integracji z dnia poprzedniego napewno pomoże im ukoić ból... głowy.
Na odprawie technicznej w sumie wiele się ciekawego nie dowiaduje, ale fajnie jest się spotkać z ludźmi i wspólnie idziemy nad Bałtyk. Sanatorium się trochę spóźnia, ale w tym wieku to i z pamięcią u nich może być słabo.

Wracam do pokoju z ludźmi z RL i ogarniamy się do startu. Na prom ruszam przedostatni z pokoju, a ostatni któy jedzie na noc. Jest ładnie, nie pada, a na niebie księżyc. Nawet w sumie nie jest tak strasznie zimno. Ot noc, jak każda inna noc.
Na promie mcoowanie GPS i ruszam. Na samym początku okazuje się, że mój patent na lampki zawiódł i spalił się koszyk z ogniwami. Całe szczęście sędzia mnie puśćił z lini startu, bo miałęm mniejsze mrugaczki. 500m za promem zjeźdżam i wyrywam kable z lampek zastępując je klasycznymi paluszkami. Nie wiem co poszło nie tak. Dzień wcześniej działały, teraz już nie. Co zrobić.
Doganiam Watahę i z ich grupą jadę dość dynamicznie aż za wyspę. Dalej jakoś nasze grupki się rozrywają potem dzielą na mniejsze i jadę już w dwu-trzy osobowej ekipie. Jedzie się spoko, choć chyba za ciepło jestem ubrany.

Pierwszy punkt w Płotach zaliczam zlany potem. Duszno, ciepło, jakoś tak nijak. Namiot i oświetlenie i pan który za wszelką cene chce mi potrzymać rower.No powiedizałbym nawet za bardzo za wszelką cene. tROSZKĘ się znim szarpie, bo ciągnie w swoją a ja w swoją stronę. Jakoś nie chodzi tu o to, że nie był miły, ale nie potrzebowałem aby mi ktoś z pod tyłka po zejściu z siodełka rower wyrywał. Udało się go przekonać, że jednak sam sobie poradzę i podbijam wszystkie stępelki.
Z Płot ruszam sam, w sumie sporą część tego wyścigu będe jechał sam. W grupce będę tylko momentami, czasem będę kogoś widział, czasem ktoś będie lśniącym punktem z tyłu.

Noc robi się chłodna. Zakłądam kurtkę i turlam się dalej. Nie jedzie się najgorzej. Łączę się w grupę z "Prezesem", z któym jechałem TDP. Miła odmiana, od samotnośći.
Nad ranem pojawia się senność. Spora senność. Miotą mną od miejsca do miejsca po całym pasie ruchu. Nie mogę utrzymać toru jazdy. Decydujemy się z kolegą na 30 minutową drzemkę na przystanku i ruszamy dalej. Jest już widno, jednak nadal zimno. Pierwsza noc okazuje sie być trudna. To zaskakujące bo w tym roku po raz pierwszy na maratonach zarówno Podróżnika, jak i BBT musze złapać drzemkę w ciągu pierwszych 24h. O ile nogi jeszcze jakoś jadą, to głowa śpi, zasypia, muli.

W Pile( 10:11) liczę na ciepłe miejsce aby chwilę poleżeć. Okazuje się że jest tam ciepłe jedzenie ale to nic innego jak tylko namiot pod stadionem żużlowym. Kładę się chwilę na ławce przy stoliku i rozciągam placy. Po zjedzeniu ciepłego makaronu dostaje nowych sił. Wychdozi słońce. Jest super. Ciepło, jadę na krótkie spodenki. Mam tę moc. Od Piły do Nakłą jechało mi się super. Wszystko mogłem. Nawet grupę zgubiłem, bo noga szła. W cale nie pędziłem, po prostu pojechałem. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.

Nakło nad Notecią, tu jestem 13:17, ale jakiś chochlik podpowiada mi aby chwilę się położyć. Nie zasypiam, ale rozprostowuje plecy i kończyny.
Okolice obwodnicy Bydgoszczy jadę jakoś tak bez sił. Noga nie podaje, mimo, że najedzony i wyspany. Nie mogę tego zrozumieć. Na liczniku nawet 500km jeszcze nie ma, a ja cuzje jakbym już 700 zrobił.
Do Solca Kujawskiego przyjeżdżam 16:26 jest jakoś tak nijak. Jem obiad i się kładę. Niestety śpię za długo bo budzik mnie nie obudził. Tracę bardzo wiele, bo aż 3h. Zrywam się i jadę dalej. Od tego momentu zaczynają się moje kłopoty.
Jestem w niedoczasie, spałem sporo, ale nie czuje się wyspany. Sporo analizuje i podświadomoe próbuje jechać ponad siły. Grupa, która wyprzedziłem za Piłą jest już sporo przede mną. Zaczynam się łamać. Wkłądam MP3, ale jakoś tak mi nie pomaga. Zaczyna Kropić. Nie mogę wspiąć się powyżej 23km/h. Analizuje, przeanalizowywuje. Wszystko jakieś takie byle jakie.
W Wagancie 22:35 spotyka mnie czołówka. Ludzie w Restauracji leżą jak zwkłoki. POpadali jak muchy, jedni wygladają tragicznie inni koszmarnie, tylko Hipka rzuca do mnie "O cześć, jak tam... no mi to też w sumie się już nie chce" po czym ucieka". Jem dwie porcie naleśników i piję mocną kawę. Ruszam. Nie mam czasu na regenerację, bo przecież jestem w dupie z czasem. Jadę z punktu jak tylko najszybciej mogę i... znów atak spawacza. Spawa mi powieki, spawa wszystko. Droga wiruje, lampy się zlewają. Nie jadę, ja unoszę się w toni senności. Jest ciemno, wilgotno, a ja płynę. Wstaje na korby dwa obroty siadam, potem znów, dwa obroty i siadam.

Do Gąbina chyba coś około 80 kilometrów, a mi się nie chce. Jest mi niedobrze, odbijaja się naleśniki, po kawie mnie mdli i odbija kwasem. Atakuje mnie jakiś pies, ale nawet nie chce mi się uciekać. Jest mi wszystko jedno. Okulary zgubiłem na jakimś punkcie i oczy mi łzawią. Do tego zaczyna się dopiero noc...
Po skręcie na Gąbin droga się psuje i wpadam w dziurę. Jest ciemny gęsty las, a w słuchawkach słucham opopwieści kryminalnej o zaginięciu jakiejś Katlin Louder, laska uroiła coś sobie że ludzie u niej w domu są. Generalnie jakieś krzywe akcje. No i dodająć do tego moje zmęczenie - jestem zesrany ze strachu jak mam stanąć i gumę zmienić.
W końcu się w sobie zbieram i zmieniam. Auto techniczne jakiegoś zawodnika dojeżdża i pyta czy wszystko ok. Dętkę mam już zmienioną, ale pompuje własnie koło małą pompeczką. No może to nie zgodne z zasadami, ale użyczają mi stacjonarnej pompki i podpompowuje sobie koło ich pompką.

Awaria mnie nieco budzi i jadę już mniej zasapny. Niestety, znów straciłem ze 30 minut nad dętkę.
W Gąbinie jestem 4:14. Od 22:35 do 4:14 mija aż 5h39'!!!
Strasznie słaby czas. Zjadam conieco i ruszam. Na punkcie jest Radek, namawia mnie abym się wziął w garsść. Ruszam w punktu, ale po niecałych kilku kilometrach muszę zatrzymać się na drzemkę na stacji. Śpię 15 minut. Nie wiem kiedy to mija. Jadę więc dalej. Nie ma co lekko nie jest tyle śpie, a nie czuje efektu. NIC nie pomaga. Nie mogę zregenerować. Na postoju drzemkowym kupuje też jakiegoś energetyka i nic. Nie mam już czego odreagować.
Do Łowicza dojeżdżam o 7:00. Tu mam przepak, cgcę się wykoimpać. Źle się czuje. boli mnie głowa, niedobrze mi a jednocześnie chce mi się spać. Spotykam tam również Wilka. Motywuje mnie do jazdy, ale ja już mam problem z kojarzeniem faktów. DO tego końcówkę do PK w Łowiczu, kropi. Zaczyna się dzień deszczu. Głowa umarła. Jem i padam na materac. Jestem zły i masakrycznie zmęczony. Nie tak sobie zmęczony, że odpocznę chwilkę i pojadę. Po prostu nie mam siły. Jedzenie wmuszam w siebie, a prysznic nie daje nic prócz przypływu senności.

Mimo, że spędzam na punkcie sporo to o dziewiątej wiem już że dla mnie impreza się zakończyła. 525 kilometrów zmasakrowało mnie jak mało kiedy. Nie jest to mój pierwszy taki dystans, a umarłem. Umarła głowa, nogi - wszystko umarło. Im dłużej odpoczywam tym gorzej się czuje. Dostaje dreszczy, wszędzie w Łowiczu pootwierane drzwi. Zimno mi, a ludzie dookoła chodzą w krótkim rękawku.

Przegrałem. Przyczyna jest czysto mentalna, ale i sił zabrakło. Mam w tym roku mało sukcesów, od Kaszubskiej wprawki, gdzie wraz ze Starszą Panią wróciliśmy autem, przez Maraton podróżnika, gdzie 20 kilometrów przed metą skróciłem, po BBT, gdzie 530 kilometrów okazało się max moich możliwości.  

Na pewno za mało jeździłem, na pewno mało spałem, na pewno za dużo miałem ostatnio spraw prywatnych i mało głowy do trenowania. Na pewno muszę sobie przebudować coś w sezonie. Chyba rok 2019 będzie pod znakiem dystansów 300km. 500 to moje max. Myślę, że jakiś czas muszę odstawić ultramaratony i poszukać motywacji do nich. 300 tki to pojadę sobie towarzysko na mp 2019 i może Kurniku ( w końcu) . Coś się stało w tym sezonie, coś we mnie się zacięło. Czy zabrało motywacji? Chęci?

Czas jesiennego roztrenowania być może odpowie na te pytania. Będzie okazja wyleczyć ego i wyciągnąć wnioski...

Przepraszam wszystkich, którzy pokładali nadzieje we mnie. Przepraszam bo zawiodłem tylko i wyłącznie JA



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (8)

Co nas nie zabije to nas wzmocni. szacunek.

jarmik 07:26 czwartek, 30 sierpnia 2018

Świetny opis. Byłem coraz bardziej zmęczony czytając, tak sugestywnie to oddałeś. Wycof trudna rzecz, nie teraz to za 2 lata się uda. O ile będziesz chciał próbować.

michuss 08:45 środa, 29 sierpnia 2018

Pewnie Ciebie to nie pocieszy, ale Twoja "porażka" to dwa razy więcej niż ja zrobiłem na raz, więc... :)

Chłopie, zrobiłeś mega dystans, jak sam piszesz - nie mając okazji do treningów, co chyba (i chyba na pewno) jest podstawą.

Ja tam jestem z Ciebie dumny :)

A do Kórnika zapraszam, może uda mi się w końcu i Tobie przez jakieś tam 10 czy 15 kilosów potowarzyszyć :)

Trollking 20:21 wtorek, 28 sierpnia 2018

Nie bardzo wiem co napisać, więc powtórzę swój komentarz z fb. Przeprowadź się do Ustrzyk, wtedy będzie najlepsza motywacja do dojechania do mety. :)
PS. Głowa do góry!

yurek55 18:16 wtorek, 28 sierpnia 2018

Nie łamać się tylko do Kórnika na 500 ze mną jechać za rok :)

Bitels 17:49 wtorek, 28 sierpnia 2018

I coś musi być na rzeczy skoro brzuch boli po tym jedzeniu w punktach ....

Katana1978 14:49 wtorek, 28 sierpnia 2018

Bez przesady....jesteś tylko człowiekiem, a nie maszyną....Ja się nie gniewam :P.

Wg mnie, to że wystartowałeś w nocy mogło mieć duży wpływ na cały przebieg tej trasy.
Nie jesteś raczej "nocnym markiem"
Ile godzin spałeś w noc poprzedzający maraton i do której godziny ? czy byleś przed startem wypoczęty w pełni sił ...czy już trochę "wypluty" Pogoda pewnie też miała jakiś wpływ....


ja tam mogę się mądralińskować szczególnie że na nigdy nie jeździłam na ultra - ale mogłam się wczuć w twoją sytuację i takie wnioski wyciągnęłam ....


nie martw się. To tylko zabawa....:)

Katana1978 14:45 wtorek, 28 sierpnia 2018

Trzymaj się W nowym sezonie powodzenia

Gość 14:35 wtorek, 28 sierpnia 2018
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa zyzyc

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]