Pomorska 500 - relacja || 50.00km
Sprzęt.
Rower z pełnym zawieszeniem to było coś czego nie oddałbym za nic. Kiedyś myślałem że Full to przerost formy nad treścią, ale odkąd sam takiego posiadam, ta opinia zmieniła się tylko na lepszą. Pomógł mi w tak wielu momentach ma trasie, że nie zliczę. Umiejętne pracownie manetką blokady było dopracowane do perfekcji. To ja decydowałem czy i kiedy robić kanapę i kiedy sztywne zawieszenie. Na końcu kiedy wszystko mnie już bolało, tył wybierał nierówności i oszczędzał moje plecy i tyłek. Na stromych pojazdach też szło piękne. A napęd nawet w mega błocie i bez kropli smaru pracował precyzyjnie. Byłem w szoku, bo łańcuch po deszczu i błocie totalnie się zatarł i wydawał dźwięki jak mielone aluminium. Jak na mecie go naoliwiłem to w zasadzie wszystko pracuje już płynnie i bez problemu, ale na dokładną ocenę zniszczeń przyjdzie czas. Klocki hamulcowe przednie starłem do zera i rzeczywiście zniknęły bardzo szybko, jednak totalnie mnie bawią opinie że te hamulce w rockrider są słabej jakości. Kilka razy na trasie przypiekłem tarcze, że aż leciał dym i musiałem je lać wodą, a mimo to dalej hamowanie było dobre. Jestem miło zaskoczony jak fajnie to działało.
Maraton
Po ośmiu godzinach w pociągu do Szczecina okazało się, że trafi mam się dogodna przesiadka i do punktu startu mogliśmy jechać kolejnym pociągiem. Niestety okazało się, że ilość rowerów w tym składzie już przekraczała jego limit pojemności i musieliśmy mimo wszystko jechać w siodełku. Dojazd na start to głównie asfalty i przyjemny wiatr w twarz 《śmiech》Do biura zawodów było coś pod 50 kilometrów. Na miejscu kolejka po pakiety startowe i podpisywanie oświadczeń o koronavirusie:)) Nikogo nie znam na starcie w zasadzie same nowe twarze. Ze znajomych mam tylko Dorotę z którą trzymamy się razem. Tu też pojawia się bardzo osobliwa historia, którą wam zdradzę. Dorota wiedziała o moim starcie już od dawna i planowała jechać turystycznie razem ze mną dla towarzystwa. Dzień przed przyjazdem napisała maila czy może się załapać na pakiet startowy, bo może ktoś nie zrezygnował w ostatniej chwili i udało się. W środę wieczorem jak ja odbierałem pakiet, zapłaciła i była już na liście. To się nazywa czarny koń wyścigu!
Wieczór jest ciepły, a nam przypadają namioty. Totalnie nie przemyślałem tego, że do namiotu warto zabrać coś do leżenia czy przykrycia się:)) Wszyscy inni maja swoje karimaty i śpiwory, a my? My nic;) Ratuje nas ośrodek Frajda który dla „cieląt” dostarcza poduszki i koce. Jesteśmy uratowani! Wieczór spędzamy w budynku jedząc orzeszki i rozmawiając o strategii przejazdu. Nikt z nas dwojga nie wie co go czeka następnego dnia na trasie i ta niewiedza jest chyba zbawienna. Rozmyślamy co i jak warto zrobić, jak długo jechać i ile spać – WCALE. Jakieś doświadczenie w ultra mam, więc sprzedaje jakieś rady Dorocie
Poranek
Budzi nas dźwięk dzwonka telefonu. Powieki nadal dość ciężkie, bo jest przed szóstą. Wstajemy. Poranna toaleta i idziemy na śniadanie. Ostatnie, doładowanie urządzeń i jesteśmy gotowi. No prawie... Tak jakoś się grzebiemy z pakowaniem, że wchodzimy na linię startu 2 minuty przed odjazdem.
Nie stresuje się, po prostu czuje takie lekkie podniecenie i ciekawość, jak to będzie i co nas czeka. Pogoda nie zapowiada się urocza. Na niebie pochmurno, a w powietrzu czuć wilgoć. Będzie padać, w zasadzie już pada! Kropi trzy po trzy, ale kropi. Mam jakieś betonowe nastawienie, że nic nie jest wstanie mnie wytrącić z równowagi.
Ruszamy niespiesznie. Grupa się rozrywa dość szybko. Hamuje Dorotę, która chce gonić uciekinierów. Nie pozwalam. Mówię jedźmy swoje. Trasa długa. Pogoń na starcie nie ma sensu. Odpuszcza.
Deszcz szybko się nasila a nas dochodzi kolejna grupa. Łączymy się w pociąg jadący z podobną prędkością i turlamy się 20-25km/h po asfaltach. Deszcz wzmaga się i spod kół lecą pióropusze wody. Wiele osób, które nas wyprzedzały zatrzymuje się po kurtki, inni liczą na przeczekanie, chowają się pod wiaty. Deszcz nie przestaje, jest raz silniejszy raz słabszy, ale kropi jednostajnie. Jest ciepło, więc nawet nie staje na ubranie kurtki. Pozwalam ciału zjednoczyć się z naturą i poczuć wodę na swoim ciele.
Lasy łapią oddech i parują. My przejeżdżamy przez osiedla wojskowe i mijamy ukryte poligony w lesie. Droga pod kołami to na zmianę asfalt i piaszczyste odcinki.
Trasa mija spokojnie i jednostajnie – nagle nie wiadomo skąd i gdzie zaczynają pojawiać się odcinki specjalne jeden po drugim. Pierwsze lekko błotniste etapy da radę jechać, kilka kolejnych kałuż troszkę szarpie stawkę. Na tym etapie jeszcze sporo ludzi jedzie w zbitej grupie. Im dalej i więcej błota, tym stawka się rozciąga. Kompendium błota błot jest na bagnach gdzie po prostu jedziemy czasem na tyłku z góry. Koleiny kuszą nas wypełnione breją czarnego szlamu, a po bokach trawy po pas. Wiele osób tutaj zalicza upadki i groźne awarię. Pękają łańcuchy i haki przerzutek. Zaczyna się weryfikacja przygotowania psychicznego i fizycznego. Szybki gravelowy rajd zmienia się w techniczną przeprawę po bezdrożach off roadu. Woda jest wszędzie, upadki coraz częstsze, a ludzie coraz bardziej zdemotywowani.
Taki maraton jedzie się głową. Tu widać, że choć masz super rower, milion sił, to trudy trasy odciskają piętno w morale. Piąta, szósta siódma godzina w mokrych butach. Potem kolejne powalone drzewa, znów trawy po pas i znów śliskie łąki z masą „kępek” zbitej trawy co wytrzęsie chyba wszystkich do cna. Gravele miarkują, że są do tego stworzone. Jednak koła 35 mm i sztywny rower w tych momentach nie działa. Bierze wolne od zajebistości. Pozwala panu odbierać cięgi z pełną mocą. Kopie pana w zad i wyrzuca z siodła na śliskich singlach.
W czołówce zwycięzców są gravele, ale te cyborgi to dla mnie inna liga ludzi, tak świetnie przygotowanych, że to jak pisanie o kosmosie z punktu widzenia śmiertelnika. Skupiam się więc na obserwacji sytuacji LIVE ze środka stawki. Dziewczyny kolejne udaje nam się minąć, i opracowujemy plan, że Dorota załapie się w pierwszej trójce tego maratonu. Realizacja w założeniach jest prosta – jechać bez snu ile się da, byle do przodu. Nie koniecznie szybko, tylko systematycznie bez popełniania błędów i strat sprzętowych.
Dzień wolno dobiega końca. Warunki potęgowane przez bezmiar niczego dookoła sprawiają, że zapasy wody i jedzenia się kończą. Każde skupisko ludzkie, jest przemierzane oczami wnikliwie w poszukuwaniu sklepu, lub choćby duszy dobrej lokalnej, co wleje coś do bidonu.
Zapada zmierzch. Mgły się nasilają. Jest ciepło, ale wilgotno. Czy lekko? Trudno powiedzieć. Jazda po nocy jest spotęgowana wysiłkiem już przebytym i skupieniem, jakie trzeba wkładać w to co się robi. To całkiem inna bajka niż na szosie, gdzie odpowiednio wprawiony kolarz może jechać na „auto pilocie” przez godziny utrzymując minium świadomośći.
TU w lesie jest inaczej. Skręty w lesie nocą nie tak łatwo wypatrzeć, a chwilowa strata orientacji może skutkować zgubieniem śladu i wracaniem się pod nie lada górkę. Sam kilkukrotnie tracę kontakt i zawsze kończy się to źle. Raz ląduje przez kierownicę w śliskim odcinku błot w lesie, innym znów razem, puszczam się zjazdem w dół aby później zorientować się, że jednak trzeba wracać pod górę, bo skręt był „koło tego patyka”.
Jedziemy razem z Dorotą we dwoje. Obiecałem że ją przeprowadzę przez noc i nie zostanie sama. Planujemy zrobić wyścig jakoś poniżej 40h. Jest spora szansa, bo idzie sprawnie. Dużo osób śpi po kwaterach my się turlamy. W lasach jest ciemno, a zjazdy trudne. Klocki hamulcowe przestają istnieć. Rower hamuje wydając z siebie mnóstwo przeraźliwych dźwięków. Mijamy się z kilkoma osobami po nocy. W trakcie nocy umacnia się strategia, aby Dorota zdobyła podium wyścigu. Im dalej jednak od startu i od zapadnięcia zmroku tym bardziej czuć zmęczenie. Ja je czuje, bo mam wrażenie, że Dorota jest niezniszczalna. Nie odpuszcza mi i jest świetną motywacją do jazdy. Dwuosobowa maszyna trybi doskonale. Jedziemy dwójką w zasięgu wzroku. Co jakiś czas na siebie czekamy i znów „pół solo”. Nie szukamy na silę swojego towarzystwa. Trudniejsze odcinki jadę przodem i komunikuje grupce za mną co ich czeka.
„Duża woda na lewo”
„Błotko”
„UWAGA po prawej pieniek”
„dwie małę po bokach - środkiem”
W lesie w grupie dużo łatwiej zareagować, na to co wyłoni się z ciemności.
Nie jest lekko, bo każdy z nas "przyziemia" pewnie kilka razy w nocy obijając siebie i sprzęt mocniej lub słabiej. Za dnia widać straty. Nogi ociekające krwią od krzaków gałęzi, czy rozcięte ramie od upadku w krzaki. No i błoto. Wszędzie na nas i na rowerach jest błoto. Na twarzach włosach i nogach. W zasadzie od pasa w dół wygladamy jakby nas ktoś ochlapał farbą szaro-czarną.
Świt jest trudny. Noc dobiega końca i szybko robi się widno. Ja opadam z sił. Potrzebuje snu. 15 minut na wiacie przystankowej nie pomaga na długo. Nad ranem około szóstej decyduje się puścić Dorotę przodem. Ona nie chce się oddzielić, ale mam psychicznego dola, że ją hamuje, a ma szanse na ukończenie na wysokim miejscu. W końcu zgadza się i rusza sama dalej. Jest nowy dzień. Jestem spokojny, że dogoni grupę przeleci jakoś do wieczora. Ja kładę się do spania na placu zabaw . Budzik ustawiam na 2h snu.
Budzę się jak nowy bóg. Szybko się zbieram i jadę. Jest już ciepło. Noga podaje, ale tyłek już porządnie zatarty od wilgoci. Ta kontuzja będzie się pogłębiała i przysporzy mi sporo cierpienia w ciągu reszty wyścigu. Dzień mija przyjemnie. Jadę solo, mimo że wiele osób mnie mija to nie gonię. Nie staram się nic na siłę. Po prostu pedałuje swoje. Ta strategia cholernie dobrze mi się opłaciła już nie raz i nie daje się ponieść euforii „dobrego” nastroju o poranku.
Pogoda lekko się chwieje. Chmurzy się – nie wiem kiedy zaczyna padać. Pogoda się dynamizuje. Na podjeździe puszcza się ulewa tak mocna, że nic nie widzę. Okulary mam zdjęte, ale błoto i pot zalewają oczy. Szczypie. Szutrową ścianą, którą podjeżdżam płynie woda. Zanim dotrę na szczyt przestaje padać.
Oddalam się od frontu, który za plecami zmienia się w komórkę burzową o ciemno-sinym kolorze, na którą trafią ludzie jadący za nami. Uratowany! Już nie będzie lało!
Dzień znów staje się upalny i duszny. Pali słońce, wypijam bidony jeden po drugim i warunki znów od słońca robią się trudniejsze. Największe wrażenie robi na mnie przejazd przez obszar nawałnicy, która przeszłą przez lasy pod Gdańskiem. Wielkie połacia półpustynne, które zamiast zielenią, świecą pustkami, gdzieniegdzie odsłaniając konary pni wyrywanych po wycince.
Tam upał masakruje. Znalezienia cienia staje się kluczowe. O 16 z kawałkiem łapie mnie drugi kryzys spania. Jedno drzewo jakie spotykam w okolicy daje cień i to tam się kładę. Jest to skrzyżowane dróg leśnych które teraz jest totalnie odsłonięte i pali na nim słońce. Drzewo rzuca cień na kawałek bocznej drogi, a w zasadzie na jej środek. Kładę rower na ziemi, a sam padam na gołej chłodnej ziemi obok niego - budzik za 1h. Śpię!
Pobudka i dalej w drogę. Dzień się kończy. Upal maleje, a drogi są szybsze. Więcej asfaltów i szutrów mniej błota i powalonych przełajowych odcinków. Zjadam trzecią tabletkę przeciwbólową, bo otarcia masakrują moje morale. Do tego dochodzi ból ramion i skurcze w plecach. Trochę się sypię morale i o zmierzchu dnia drugiego większość ścianek idę z buta. Stwierdzam, że lepiej iść 5km/h i dać odpocząć zadkowi, niż katować podjazd 6-7km/h i tracić energię, która się przyda. Zasada numer 1 – Postoje minimum. Tylko na wejście i zejście z roweru. Najdłuższy marsz to chyba ze 3km z buta.
Strategia się opłaca bo przesuwam się na przód. Na koniec dostaje super info, że Dorota finiszowała i ma trzecie miejsce. Ciesze się. Gratuluje jej i chwilę potem planuje przespać pełną ciemność nocy numer dwa. Kładę się 23:30 a wstaje zanim dzwoni budzik 2:30 (miałem na 3 nastawiony :)). Śpie na łące skoszonej przykryty czym się da i obrany w kurtkę, a mimo to wstając czuje drgawki na całym ciele. Mam problem z zarolowaniem sakwy i wsiadaniem na rower. Całe ciało wstrząsają konwulsje. Wiem, że to organizm budzi się ze snu i szuka energii drżąc mięśniami, ale początkowe 3 kilometry są straszne.
Robi się widno i szybko wstaje słońce. Ostatnie 40 kilometrów jadę sprawnie, dalej stosując strategię - idź pod górę, a grawitacji pozwól jechać w dół.
Na metę docieram 6:05. Radość niesamowita. Gratulacje i medal.
Przygoda życia? Tak myślę, bo to mój pierwszy mtb ultra był i trafił się w nie lada trudnych warunkach.
Nie zszedłem poniżej 40 godzin, ale udało się poniżej dwóch dób, co jest chyba dobrym wynikiem. Wszystko co chciałem działało. Głowa pracowała idealnie. Nie miałem załamania. Psychika przepracowana zimą dała spore efekty. Fizyczne przygotowanie uważam za dobre jak na to co było wiosną(kontuzja, koronavirus) więc tu też odznaczam sukces. Czy coś zawiodło? Hmm nie wiem – smar mogłem zabrać do łańcucha bo by mi się „ciszej” jechało i nie budził bym stada psów jadąc cichymi wsiami spokojnymi nad ranem:D
Polecam!
Księgowy
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew