Dzisiaj budząc się rano i patrząc za okno, miałem poczucie, że powinienem zostać pod kołdrą, bo to jedyne dla społeczeństwa działanie, które nie przyniesie strat w ludziach. Niestety, życie nie bajka i wstać trzeba było, wszak dziecię samo nie wsiądzie w auto i się nie odprzedszkoluje, a zakupy się nie zrobią takoż samo - same.
Listopad. Tak to miesiąc, który wydarłbym z kalendarza. I nie chodzi tu wcale o te cmentarze i świeczki, bo w sumie to mi rybka, tylko o pogodę. To jak z zupą do której wszystko zostało wrzucone przez kucharza, bo nie mógł się on zdecydować, czy ma być kalafiorowa, grzybowa, a może krupnik. Listopadowa pogoda też ma w sobie wszystko. I wychodzi z tego niejednokrotnie niezłe gówno. Szkoda, że nie mogę być jak Magda Gessler i rzucić talerzem i po prostu to zmienić.
W samym listopadzie, nie było by być może nic strasznego gdyby nie fakt, że ostatnimi latami nasz listopadowy tygiel smaków trwa kur-wa całą zimę. My nie mamy już pięknych białych zim, z przymrozkami. My mamy do lutego przesoloną zupę z najbardziej trywialnym zestawem mrożonych i zgniłych warzyw, jakie widział rynek spożywczy.
Jeśli ktoś nadal nie pogubił się w mojej pokręconej narracji - to zapraszam dalej.
Udało się dzisiaj bezpiecznie dowieźć syna do przedszkola i nawet powstrzymałem się od zrugania pan,i co na pasy wlazła mi pod same koła samochodu. ONA na pasach jest niezniszczalna! Nie ma na nią mocnych. Dziedzic siedział z tyłu, więc ugryzłem się w język. Odetchnąłem i pojechałem dalej.
Drugim polem do powalenia mnie na kolana przez piątek trzynastego, był bank. Tam to była jazda... W skrócie - warto mieć dowód, jak chce się coś w banku załątwiać - serio!
Frustracja narastała, więc musiałem się jakoś uporać z emocjami i pojechałem na rower. Do lasu! I już myślałem, że uda się pojechać po prostu, tak zwyczajnie i, że naprawdę wszystko jest już spoko, gdyby nie to, że zaczęło padać! Najpierw delikatnie, a potem już przelotny, zmienił się w pospieszny do poznania i lało regularnie na mnie. Było mi ciepło, bo miałem na dupce zimowe gacie, ale przyjemność z jazdy, jakby zmalałą - nie wiem czemu :D:D:D
Głupio było z podwiniętym ogonem wracać, więc jechałem dalej i dalej... i dalej... i wyszło 40km, z czego prawie 35 w deszczu a całość okolicznymi lasami.
Dowód zawsze przy sobie należy mieć, to akurat nic dziwnego :)
Ale fakt - listopady i lute czy tam marce należałoby skasować. W sumie śniegi też, ale to już inna sprawa :) Samobójców za to na pasach i drogach kasować nie należy, bo się oponki brudzą, a czasem i maska :)
Znacie mnie z bikeloga jako Księgowy, ale tak naprawdę nazywam się Adam. Jestem grzesznikiem i grzeszę "cyklicznie" od 2007 roku. Nigdy nie wygrałem, żadnego maratonu, ani nie zdobylem podium w niczym co mogłoby sie kwalifikować, choćby do medialnego szumu ale mam kilka rzeczy, które uważam za swoje małe "zwycięstwa"
Moje skromne osiągnięcia.
Najwięcej kilometrów po górach: 300km i 4000m przewyższeń w 24h.
Najwięcej km z sakwami: 255km w 24h 2007r. Szwecja
Najwięcej km w 24h: 503km czerwiec 2014
Najwięcej km "na raz": 528km w 25h25minuth 2014 r.
Najniższa temperatura w jakiej jechałem: -22stopnie
Najwięcej km w silnym mrozie: 100km przy -18stopniach
Łączny przebieg od 2007 - 101 tysięcy kilometrów.