Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu… || 75.37km
Niedziela, 24 kwietnia 2011
· Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”
Ryszard Kapuściński
No i my jesteśmy wróceni, cali zdrowi choć nie obeszło się bez przygód! O tym co nas goniło i co zionęło ogniem piekielnym i co gryzło w czasie tych kilku dni naszej rowerowej eskapady z sakwami w opisie poniżej.
Zapraszam!
Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu…
Na Dworzec Wschodni w Warszawie nie sposób dostać się ostatnimi czasy bez przeszkód, jednak te – widać czując respekt – jakoś nas ominęły. Mimo, że wszystko tam rozkopane a informacja marna, udało nam się trafić na pociąg o właściwej porze i wsiąść do niego bez kłopotów.
Był 24 kwietnia Niedziela a więc czas kiedy to 2/3 ludzi miało zebrać się przy stolach i jeść duże ilości jaj. Ostatni wagon opanowaliśmy sprawnie. Inwazja nastąpiła przez zmasowany atak ostatnimi drzwiami. Jakie było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że jedziemy jako jedyni w całym wagonie, nie tylko przedziale! Rowery spięliśmy więc w rowerowym kąciku koło toalety – płatnym 9zł z góry. Wagon klasy drugiej, pociągu TLK, zaskoczył nas swoją „pierwszo klasowością”. Nie 8 a 6 miejsc siedzących. Wszędzie emblematy Inter City a na boku wielkie „2” utwierdzało nas w przekonaniu, że jednak nie pomyliliśmy klas! Nad wejściem panel pozwalał ustawić oświetlenie i temperaturę a wytłumione resory wagonu sprawiały, że jazda była tylko lekkim szumem gdzieś z poza obszarów naszego umysłu.
Skarżysko Kamienną przywitaliśmy po około 2,5h podziwiania widoczków z za okna pociągu. Gdy tylko nasze koła dotknęły ziemi, serca napełniła nowa, lepsza energia. Słońce dopiero wychodziło z za porannych mgiełek gdzieś nad nami a my zwarci i gotowi ruszyliśmy na pierwszy etap naszej podróży.
Trasa na Parszów wiodła urokliwymi małomiejskimi asfaltami, które jak na złość ktoś zbudował przez największe wzniesienia. Jadąc w Tatry wykończy cię 12km podjazd o kilku procentowym nachyleniu, w górach Świętokrzyskich padniesz na 400m pojazdu na nachyleniu 12%. To faktycznie rzucało się w oczy, i szło w łydki.
Pierwsze podjazdy z bagażem dosłownie zwalały z nóg. Nikt nie stawia tu znaków „uwaga stromy pojazd”, bo przecież jest on zaledwie na kilkusetmetrowym odcinku i pojawia się co chwila.
Gdy porządnie rozgrzani, dotarliśmy do Parszowa, skręciliśmy na Mostki. Tam udajemy się w boczną drogę przez Sieradowicki Park Krajobrazowy. Malowniczy las, zapach świeżo ściętych beli drewna i wiosenne wonie kwiatów sprawiały, że jechało się niesamowicie. Jednak pod kołami zagościł nie szuter a bruk z grubych otoczaków.
Początkowo potraktowaliśmy to jako ciekawy objaw folkloru i mieliśmy nadzieję ,że brukowany jest tylko pewien odcinek potrzebny dla leśników do wycinki, jednak im dalej w głąb lasu tym kamienie były mniej równe a jazda coraz bardziej dawała się we znaki.
Staraliśmy się nie przejmować tym co pod kołami. Dookoła rozciągały się widoki nieomal baśniowe. Las budził się do życia po zimie, delikatna jasna zieleń pojawiała się w gąszczu jeszcze suchego runa leśnego, gdzieniegdzie małe białe kwiatuszki pstrzyły się nisko jakby dodając lukru tym słodkim kolorom zieleni. Kilkukrotnie na naszej drodze stawały sarny obserwując z oddali nowych przybyszów.
Jadąc pośród wysokich na kilkanaście metrów świerków i jodeł czuliśmy się tacy malutcy. Kiedy patrzyło się w niebo człowiek czuł ogrom natury jaka go otaczała.
To my byliśmy tu gośćmi i na każdym kroku dało się odczuć tą dominację lasu.
Błękitne niebo dość szybko zasłoniły chmury a na rozgrzane kamienie spadły pierwsze krople deszczu. Za nimi kolejne i kolejne, aż w końcu zaczęło padać dość regularnie, choć początkowo nie intensywnie. Nieopisana paleta zapachów eksplodowała z parującego drzewostanu lasu. Odurzeni wonią i zachwyceni okolicą telepaliśmy się pokornie po bruku mając wciąż cichą nadzieję, że wreszcie się skończy ta piekielna droga. Mijały kilometry, końca nie było widać. Deszcz padał coraz intensywniej a my wspinaliśmy się na podjazdy po grubych otoczakach w deszczu…
Poezja i bajka się skończyły, zaczęła się proza podróży. Las już mniej nas interesował, człowiek chciał aby przestało padać a każdy metr wytrząsał z nas resztki energii. Po drodze u kresu swych sił i jakby na potwierdzenie naszych przypuszczeń znajdujemy kamień na którym widniała wymowna tablica:
Las wreszcie kończy się a my ze sporą stratą nie tylko sił, ale i czasu jesteśmy wciąż daleko od miejsca docelowego noclegu. Przez Bodzentyn kierujemy się na Nową Słupię, gdzie deszcz się wzmaga. Nie pada już regularnie a rzęsiście. Krople spadają nam z daszków czapek – przecież miało być słonecznie – a z pod kół leją się strumienie wody. Na Świętokrzyskich drogach po deszczu trzeba być bardzo ostrożnym, kałuże lubią kryć niespodzianki w postaci dziur których zaliczenie rowerem z sakwami może skończyć się źle nie tylko dla sprzętu. Podczas próby ominięcia takiej „utajonej” dziury, nieomal ląduje w rowie bo obładowany rower na „smołowym” asfalcie polanym wodą tańczy jak łyżwiarz!
Do Łagowa docieramy zmoknięci i zmarnowani. 75km z czego ¾ w deszczu, ochrzciło nas w bardzo dosadny sposób tego pierwszego dnia podróży.
Właściciele noclegu w którym mięliśmy mieszkać biadolili nad nami sporą chwilę i wreszcie po dziwnym przywitaniu dostajemy klucze od pokoju. 15zł za nocleg, to wręcz wyśmienicie, zdawało się cisnąć na usta kiedy znaleźliśmy go w Internecie. Jednak Pokój w jakim mieszkaliśmy mimo iż urządzony ładnie był piekielnie zimny a część domu zamieszkana przez nas była totalnie nie ogrzewana co niestety dawało się odczuć i to bardzo zwłaszcza w mokrym ubraniu.
Zrezygnowani i mokrzy przebieramy się w „lodówce”(tak określaliśmy nasz pokoik). Oddajemy rzeczy do wyschnięcia nad kaflowym piecem i bez uprzedzenia zostajemy porwani w wir rodzinnego spotkania przy jajeczku.
Rodzina przyjechała do właścicieli niespodziewanie. Skonsternowani zostajemy na siłę wciśnięci za stół i siadamy pośród obcych ludzi ( łącznie z 10 osób) przed nami lądują kieliszki i herbata. Nie dało rady odmówić trzeba było wypić po „kielonku" z gospodarzami i ich rodzinką. Ale żeby wódkę zapijać ciepłą herbatą z cytryną, to był już niezły popis. Oczywiście było przepytywanie „ a skąd a dokąd”. Były „łojezusmarie i Chrystusy-Jezuzy” jakbyśmy zostali co najmniej zmuszeni do katorżniczej pracy za darmo. Z czasem, gdy temat naszych jakże „bidnych” osób został wyczerpany, rozgorzała dyskusja o kupowaniu na allegro i jedni przez drugich licytowali się – robiąc to dość głośno i wszyscy na raz - kto jaką kuchenkę za ile złotych kupił w Internecie i że: „była łona takoż samo dobra jak ta sklepowa a nawet lepsiejsza”(cytat w oryginale)
Wreszcie gdy dyskusja nieco ucichła a my mięliśmy już kilka kielonków za sobą udało się nam podziękować i wrócić do pokoju. Przy stole z gośćmi było o wiele cieplej, jednak grupka przekrzykujących się osób i kilka głębszych sprawiły, że nie tylko mnie rozbolała głowa.
Niecałą godzinę później kiedy rodzinka na dolę odjechała, znów zeszliśmy aby donieść kolejne ubrania do suszenia. Nie ukrywam, że zwyczajnie szczekaliśmy zębami w swoim zimnym pokoju, więc perspektywa choć pół – godzinnego posiedzenia przy piecu kaflowym była zbawienna. Na stole ponownie wylądowały ciasta serniczki, lecz tym razem do słodyczy podano piwo! Tak siedząc w cieple i przy lekko wirującej głowie objadając się wypiekami gospodyni spędziliśmy wieczór i około 21 wróciliśmy na górę lekko zakręceni nie tylko od drogi jaką przejechaliśmy.
DST: 75,37
AVS: 18,48
pełna galeria
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Ryszard Kapuściński
No i my jesteśmy wróceni, cali zdrowi choć nie obeszło się bez przygód! O tym co nas goniło i co zionęło ogniem piekielnym i co gryzło w czasie tych kilku dni naszej rowerowej eskapady z sakwami w opisie poniżej.
Zapraszam!
Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu…
Na Dworzec Wschodni w Warszawie nie sposób dostać się ostatnimi czasy bez przeszkód, jednak te – widać czując respekt – jakoś nas ominęły. Mimo, że wszystko tam rozkopane a informacja marna, udało nam się trafić na pociąg o właściwej porze i wsiąść do niego bez kłopotów.
Był 24 kwietnia Niedziela a więc czas kiedy to 2/3 ludzi miało zebrać się przy stolach i jeść duże ilości jaj. Ostatni wagon opanowaliśmy sprawnie. Inwazja nastąpiła przez zmasowany atak ostatnimi drzwiami. Jakie było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że jedziemy jako jedyni w całym wagonie, nie tylko przedziale! Rowery spięliśmy więc w rowerowym kąciku koło toalety – płatnym 9zł z góry. Wagon klasy drugiej, pociągu TLK, zaskoczył nas swoją „pierwszo klasowością”. Nie 8 a 6 miejsc siedzących. Wszędzie emblematy Inter City a na boku wielkie „2” utwierdzało nas w przekonaniu, że jednak nie pomyliliśmy klas! Nad wejściem panel pozwalał ustawić oświetlenie i temperaturę a wytłumione resory wagonu sprawiały, że jazda była tylko lekkim szumem gdzieś z poza obszarów naszego umysłu.
Skarżysko Kamienną przywitaliśmy po około 2,5h podziwiania widoczków z za okna pociągu. Gdy tylko nasze koła dotknęły ziemi, serca napełniła nowa, lepsza energia. Słońce dopiero wychodziło z za porannych mgiełek gdzieś nad nami a my zwarci i gotowi ruszyliśmy na pierwszy etap naszej podróży.
Trasa na Parszów wiodła urokliwymi małomiejskimi asfaltami, które jak na złość ktoś zbudował przez największe wzniesienia. Jadąc w Tatry wykończy cię 12km podjazd o kilku procentowym nachyleniu, w górach Świętokrzyskich padniesz na 400m pojazdu na nachyleniu 12%. To faktycznie rzucało się w oczy, i szło w łydki.
Pierwsze podjazdy z bagażem dosłownie zwalały z nóg. Nikt nie stawia tu znaków „uwaga stromy pojazd”, bo przecież jest on zaledwie na kilkusetmetrowym odcinku i pojawia się co chwila.
Gdy porządnie rozgrzani, dotarliśmy do Parszowa, skręciliśmy na Mostki. Tam udajemy się w boczną drogę przez Sieradowicki Park Krajobrazowy. Malowniczy las, zapach świeżo ściętych beli drewna i wiosenne wonie kwiatów sprawiały, że jechało się niesamowicie. Jednak pod kołami zagościł nie szuter a bruk z grubych otoczaków.
Początkowo potraktowaliśmy to jako ciekawy objaw folkloru i mieliśmy nadzieję ,że brukowany jest tylko pewien odcinek potrzebny dla leśników do wycinki, jednak im dalej w głąb lasu tym kamienie były mniej równe a jazda coraz bardziej dawała się we znaki.
Staraliśmy się nie przejmować tym co pod kołami. Dookoła rozciągały się widoki nieomal baśniowe. Las budził się do życia po zimie, delikatna jasna zieleń pojawiała się w gąszczu jeszcze suchego runa leśnego, gdzieniegdzie małe białe kwiatuszki pstrzyły się nisko jakby dodając lukru tym słodkim kolorom zieleni. Kilkukrotnie na naszej drodze stawały sarny obserwując z oddali nowych przybyszów.
Jadąc pośród wysokich na kilkanaście metrów świerków i jodeł czuliśmy się tacy malutcy. Kiedy patrzyło się w niebo człowiek czuł ogrom natury jaka go otaczała.
To my byliśmy tu gośćmi i na każdym kroku dało się odczuć tą dominację lasu.
Błękitne niebo dość szybko zasłoniły chmury a na rozgrzane kamienie spadły pierwsze krople deszczu. Za nimi kolejne i kolejne, aż w końcu zaczęło padać dość regularnie, choć początkowo nie intensywnie. Nieopisana paleta zapachów eksplodowała z parującego drzewostanu lasu. Odurzeni wonią i zachwyceni okolicą telepaliśmy się pokornie po bruku mając wciąż cichą nadzieję, że wreszcie się skończy ta piekielna droga. Mijały kilometry, końca nie było widać. Deszcz padał coraz intensywniej a my wspinaliśmy się na podjazdy po grubych otoczakach w deszczu…
Poezja i bajka się skończyły, zaczęła się proza podróży. Las już mniej nas interesował, człowiek chciał aby przestało padać a każdy metr wytrząsał z nas resztki energii. Po drodze u kresu swych sił i jakby na potwierdzenie naszych przypuszczeń znajdujemy kamień na którym widniała wymowna tablica:
Las wreszcie kończy się a my ze sporą stratą nie tylko sił, ale i czasu jesteśmy wciąż daleko od miejsca docelowego noclegu. Przez Bodzentyn kierujemy się na Nową Słupię, gdzie deszcz się wzmaga. Nie pada już regularnie a rzęsiście. Krople spadają nam z daszków czapek – przecież miało być słonecznie – a z pod kół leją się strumienie wody. Na Świętokrzyskich drogach po deszczu trzeba być bardzo ostrożnym, kałuże lubią kryć niespodzianki w postaci dziur których zaliczenie rowerem z sakwami może skończyć się źle nie tylko dla sprzętu. Podczas próby ominięcia takiej „utajonej” dziury, nieomal ląduje w rowie bo obładowany rower na „smołowym” asfalcie polanym wodą tańczy jak łyżwiarz!
Do Łagowa docieramy zmoknięci i zmarnowani. 75km z czego ¾ w deszczu, ochrzciło nas w bardzo dosadny sposób tego pierwszego dnia podróży.
Właściciele noclegu w którym mięliśmy mieszkać biadolili nad nami sporą chwilę i wreszcie po dziwnym przywitaniu dostajemy klucze od pokoju. 15zł za nocleg, to wręcz wyśmienicie, zdawało się cisnąć na usta kiedy znaleźliśmy go w Internecie. Jednak Pokój w jakim mieszkaliśmy mimo iż urządzony ładnie był piekielnie zimny a część domu zamieszkana przez nas była totalnie nie ogrzewana co niestety dawało się odczuć i to bardzo zwłaszcza w mokrym ubraniu.
Zrezygnowani i mokrzy przebieramy się w „lodówce”(tak określaliśmy nasz pokoik). Oddajemy rzeczy do wyschnięcia nad kaflowym piecem i bez uprzedzenia zostajemy porwani w wir rodzinnego spotkania przy jajeczku.
Rodzina przyjechała do właścicieli niespodziewanie. Skonsternowani zostajemy na siłę wciśnięci za stół i siadamy pośród obcych ludzi ( łącznie z 10 osób) przed nami lądują kieliszki i herbata. Nie dało rady odmówić trzeba było wypić po „kielonku" z gospodarzami i ich rodzinką. Ale żeby wódkę zapijać ciepłą herbatą z cytryną, to był już niezły popis. Oczywiście było przepytywanie „ a skąd a dokąd”. Były „łojezusmarie i Chrystusy-Jezuzy” jakbyśmy zostali co najmniej zmuszeni do katorżniczej pracy za darmo. Z czasem, gdy temat naszych jakże „bidnych” osób został wyczerpany, rozgorzała dyskusja o kupowaniu na allegro i jedni przez drugich licytowali się – robiąc to dość głośno i wszyscy na raz - kto jaką kuchenkę za ile złotych kupił w Internecie i że: „była łona takoż samo dobra jak ta sklepowa a nawet lepsiejsza”(cytat w oryginale)
Wreszcie gdy dyskusja nieco ucichła a my mięliśmy już kilka kielonków za sobą udało się nam podziękować i wrócić do pokoju. Przy stole z gośćmi było o wiele cieplej, jednak grupka przekrzykujących się osób i kilka głębszych sprawiły, że nie tylko mnie rozbolała głowa.
Niecałą godzinę później kiedy rodzinka na dolę odjechała, znów zeszliśmy aby donieść kolejne ubrania do suszenia. Nie ukrywam, że zwyczajnie szczekaliśmy zębami w swoim zimnym pokoju, więc perspektywa choć pół – godzinnego posiedzenia przy piecu kaflowym była zbawienna. Na stole ponownie wylądowały ciasta serniczki, lecz tym razem do słodyczy podano piwo! Tak siedząc w cieple i przy lekko wirującej głowie objadając się wypiekami gospodyni spędziliśmy wieczór i około 21 wróciliśmy na górę lekko zakręceni nie tylko od drogi jaką przejechaliśmy.
DST: 75,37
AVS: 18,48
pełna galeria
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew