Na uczelnie - w wersji Opowiadania || 50.60km
Środa, 4 maja 2011
· Komcie(2)
Kategoria Na uczelnie
z dedykacją, dla nie zmotywowanej Che!
Słońce było na niebie wysoko a po deszczu z poprzedniej nocy pozostał w powietrzu jedynie wilgotny zapach rozgrzanego asfaltu. Jak co dzień poranny kurs po bułki do osiedlowego nie należał tego dnia do przyjemnych.
- Co do cholery z tą pogodą! – Zaklął Adam wbiegając przez próg z kajzerkami w siatce i rozcierając ręce z zimna. – To maj czy luty. Wczoraj śnieg dziś mróz a wszystko to popierd…
Śniadanie zjedli wyjątkowo szybko. Nie chłód poranka ciągnął ich tak z lóżka tego dnia a perspektywa jazdy na rowerze. Sprawy codzienne z niekłamaną satysfakcja lubiły zawsze wyjątkowo drastycznie kończyć dni lenistwa i urlopu po majówce. Jak nic innego na świecie specjalizowały się w tej materii Uczelnia i Praca! Jakby robiły to z premedytacją i pełną świadomością.
- DO licha znów do roboty. – Agnieszka odstawiła do zmywarki kubek po kawie i zrolowała sakwę – Szlak by to trafił znów tyle godzin nudów.
- Co poradzisz, odpoczniesz sobie od siodełka a przez ten czas zaplanujesz kolejną wyprawkę!!
Klucz w zamku zachrobotał i zniknęli na schodach. Za oknem było pięknie, słońce i błękitne niebo nie wskazywało na temperaturę jaka panowała na zewnątrz. Sąsiad skrobiący szron z swojego fiata uśmiechnął się krzywo.
- macie wy zdrowie, cholera – rzucił z oddali
- zdrowie i Rowery panie Marku! – Dodał Adam i oboje z Agą wsiedli na siodełka.
Wiatr zadmuchał złowrogo a na policzkach poczuli mroźne powietrze. Koło sklepu pożegnali się i każde ruszyło w swoim kierunku. Kiedy Adam patrzył jak odjeżdża poczuł miłe ciepło w sercu. Agnieszka zawsze motywowała go i był z nią przeogromnie szczęśliwy, dziś jednak po kilku dniach wyprawy w górach, każde pedałowało w innym kierunku. Czuł lekkie przygnębienie, że czas wolny się skończył już i przez najbliższe dni znów zaleją go obowiązki Studenta.
Mimo chłodnego poranka rower jechał nazwyczaj sprawnie. Wiatr faktycznie przeszywał na wskroś, jednak dobra książka w słuchawkach sprawiała, że ignorował to co działo się dookoła. Podczas dojazdów na uczelnie jego świadomość bujała pomiędzy trybem hibernacji a pół-snu. Nogi i reszta ciała wiedziała co robić i gdzie jechać, jakby po wyjściu z domu ktoś włączał autopilota. Modlińska już opustoszała z porannych zatorów, samochody mknęły grzecznie i zdawało się być ich znacznie mniej. Pewnie wielu warszawiaków przedłożyło sobie weekend do Soboty. Większość jednak wróciła a dało się to odczuć już na pierwszych światłach w okolicach Białołęki. Wpatrzony w nicośc przed sobą i zasłuchany w powieść Harlana Cobena Adam stał jak posąg. Tuz obok jakiś facet siedział w czarnej toyocie hilux i paląc papierosa gapił się na niego. Robił to tak bezceremonialnie, jakby Adam był czymś tak niecodziennym jak śnieg padający poprzedniego dnia. Kierowcy zdawali się być równie zmęczeni powrotem do pracy jak on sam. Na ich twarzach widniało nieme: „znowu k-wa do roboty”. Tuż obok na chodniku jakaś matka pchała dziecięcą spacerówkę a mały brzdąc telepany na dołkach podskakiwał w niej jak piłka z niewyraźną miną. Głuche ŁUP i wózek z panią sprawnie pokonał krawężnik na przejściu dla pieszych.
Poranne dojazdy do Szkoły, okrzepły w taki schemat, że tylko czasem, gdy Adam jechał z kimś, włączał wyższy bieg swojej świadomości. Stojąc tego ranka na pasie do skrętu zignorował warczenie i przygazówke jakiegoś „szumahera” za nim. Przepisy prawdopodobnie już zezwalały mu na stanie na pasie do skrętu i stanie przed samochodami na środku pasa. Nie rozmyślał nad tym, bo nawet zanim je wprowadzili na skrzyżowaniu w prawo, puszczał głównie skręcające autobusy miejskie.
Fabuła powieści audiobooka toczyła się leniwie a słońce ogrzewało go na plecach. Spojrzał zrezygnowany na sygnalizator i ziewnął. Gdzieś w oddali spostrzegł innego rowerzystę który mknął po chodniku. Nie wiedział co w kraju tak naprawdę motywowało władze do takiej opieszałości w budowie porządnych dróg rowerowych. Jegomość w kasku skakał po dołkach i krawężnikach aż wreszcie znikł w jakiejś bocznej uliczce.
Silniki warknęły i pierwsze pojazdy ruszyły, światło z żółtego zrobiło się zielone i znów monotonia opanowała jego umysł. Ulica modlińska odkąd pamiętał zawsze była średnio ciekawa, jednak odkąd wprowadzili bus pas zdawała się być niejednokrotnie bardzo nudna. W godzinach po szczycie porannym ludzie jechali grzecznie nikt nie trąbił a ekscesy zdarzały się tylko sporadycznie na skrzyżowaniach. 10km jazdy w trzypasmowym ruchu wśród zdesperowanych kierowców pełnych brawury i porannych frustracji, nauczyło go, że jedyne co może tak naprawdę to robić swoje. Dawno wyrósł już z pokazywania palca i pukania się w głowę, wiedział, że i tak to nic nie da. Poza tym, tego roku godziny w których docierał do Stolicy rowerem były późniejsze i los oszczędzał mu klienteli porannej najbardziej zdenerwowanej i niedospanej. Jadąc przed siebie spotykał tylko tych którzy mieli na późniejsze godziny a więc byli bardziej weseli mimo, że mknęli do pracy.
Jednym z ciekawszych miejsc na trasie tego porannego odcinka była budowa mostu północnego. Zwężona i połatana na wszystkie strony droga sprawiała mniej radości, jednak obserwacja rosnącego wiaduktu i zarysy rowerowej ścieżki asfaltowej po boku nowego nasypu mostu, dawały nadzieje, że kiedyś w przyszłości ominie go wątpliwa przyjemność przeciskania się przez Most Grota.
Przez Wisłę od strony wschodniej można się dostać pierwszym mostem. Most grota to legenda wśród porannych dojazdowiczów, przewężony chodnik i latarnie na nim sprawiają kłopot w ruchu nie tylko rowerowym, ale i pieszym. Oczywiście istniała opcja jazdy dalszej do mostu Gdańskiego, jednak droga po betonowych płytach na odcinku kolejnych 3km nie była zachęcająca. Adam od czterech lat wybierał więc pierwszą, choć nie najłatwiejsza przeprawę Wiślaną.
Droga rowerowa wzdłuż rzeki zwana dawniej „rowerostradą Wiślaną” była szczytem osiągnięcia władz poprzedniego systemu. Jej stan z każdym rokiem zmieniał się ku gorszemu aby dojść do momentu w którym człowiek, jadąc nią zastanawiał się czy nie wybrać roweru wodnego.
Asfaltowa, co nie częste, droga rowerowa wiodła na południe. Powypaczana była w wielu miejscach przez wypierające się ku górze korzenie, a masy ludzi spacerujących po deptaku nie raz potrafiło doprowadzić do sytuacji co najmniej niebezpiecznej, wyłaniając się z za nieprzycinanych krzaków wprost pod koła.
Plusem jednak tego szlaku było to, że dało radę ominąć całą masę skrzyżowań i dosłownie „przelecieć” przez większość stolicy z dala od centrum.
Adam znał dobrze ten szlak i wiedział gdzie i jak omijać na nim nierówności. Jednak każdej wiosny ogromne krzewy rozrastały się tak bujnie, że widoczność spadała prawie do zera na łukach. Tu trzeba było trzymać ręce w pogotowiu, aby w odpowiedniej chwili nacisnąć klamki, gdy z naprzeciwka błogo nieświadomy wiosenny rowerzysta zetnie łuk drogi wprost na spotkanie czołowe. Nieraz zdarzało się, że lądował w krzakach lub boleśnie się o nie ocierał, gdy nowi pozimowi uczestnicy szlaku urozmaicali mu dojazd.
Z nadwiślańskiej rowerowej drogi odbił dopiero na wysokości Alei Stanów Zjednoczonych. Wybrał tego dnia ten odcinek bo wiatr sprzyjał mu aż do samego skrętu. Nic nie było jednak w pełni idealne, czekała go spora górka o łagodnym wzniesieniu. Droga rowerowa to nie była a chodnik. Wiócł wzdłuż estakady w kierunku Placu na Rozdrożu. Łączenia mostu przykryte blachą w niektórych miejscach już powypadały i były dość niebezpiecznymi przeszkodami w drodze. Najbardziej jednak, obawiać trzeba było się ich jadąc szaleńczym zjazdem w dół. Przy mozolnej wspinaczce, zdecydowanie dało się je zignorować.
Pola mokotowskie to raj dla każdej dobrze lansującej się pani z psem czy pary chcącej oznajmić całemu światu swoją miłość. Adam znużony był już tymi widokami obściskujących się i namiętnie całujących na ławkach. Nie raz także karkołomnie omijał „pimpki” i „funie” na wyciąganych smyczach. Przecież każdy szanujący się człowiek wie, że na spacer idzie tylko pies a pan może w tym czasie siedzieć na ławce. Ileż to razy jadąc zamyślony, z piskiem hamował bo okazywało się, że pies na trawniku po lewej z jego panem na ławce po prawej łączy nie tylko więź emocjonalna.
Uczelnie przywitał nikłym uśmiechem. Przypiął rower do bramy i pobiegł po notatki. Zostawił je już ładne 2 tyg temu podczas jednego z dojazdów. Mocno czymś zamyślony zapomniał zabrać teczki z półki koło szatni. Gdy pojawił się na korytarzu kilka osób potraktowało go spojrzeniem do którego przyzwyczaił się już dawno. Było to cos pomiędzy grymasem obrzydzenia/zdziwienia/zaskoczenia i naukowej ciekawości. Owa zjawiskowość jaka powodował czasem porządnie go nużyła, jednak cieszył się, że tym razem portierka zastępowana przez szatniarkę nie zadała mu tego samego polecenia „pan z paczką proszę do mnie”.
W szatni czuwała, ku jego niezadowoleniu pani, która na jego widok reagowała o wiele drastyczniej niż inni ludzie na uczelni. Uśmiech u niej był czymś jeszcze bardziej niecodziennym, niż rowerzysta wchodzący na uczelnie w rowerowych ciuchach. Zrezygnowany i spodziewając się przeprawy z rozmówczynią przełknął ślinę i wyjąwszy słuchawki z uszu podszedł do niej.
- Dzień dobry pani – zdawało mu się, że może nic nie mówić, bo szatniarka wstała już sięgając po przygotowany numerek na jego kurtkę – Dzień dobry, ja przed świętami mogłem zostawić tu teczkę z notatkami, jak się przebierałem. Czy nie przyniósł tu nikt jakichś notatek znalezionych na wydziale? – Szatnia była miejscem wymiany handlowej miedzy rocznikami. Duże przeszklone szyby pozwalały na zostawianie przy nich opisanych teczek dla znajomych a sama szatnia w sesji pękała od przesyłek „dla Kaśki” „dla Pafcia” itp. Tego dnia po długim weekendzie jednak nie wiele osób zostawiło tam rzeczy a szatniarka wyraźnie poirytowana odparła:
- niech Se pan sam szuka, to wszystko co to tu jest!
- Mogłaby mi pani podać tamten stosik chyba widzę teczkę swoją
- Pff. Chyba? To nie wie pan jak wygląda? – żachnęła się
- Mówię, że zostawiłem ją przed świętami nie wiem czy ktoś ją tu przyniósł – Adam starał się mówić wolno i wyraźnie jednocześnie nie nazbyt natarczywie. Nie jeden raz miał utarczki z panią z za szyby i zwyczajnie tego dnia, w tak słoneczny dzień, nie chciał psuć sobie humoru.
- Ja nie będę tu przewracała nic. Do jasnej Cholery to nie sklepik – wybuchła kobieta – Naznoszą tu tyle tego gówna leży to to, i ja mam tego pilnować.
Adam nie słuchał, chwycił rzucone mu niechlujnie teczki przed sobą. Chciał skomentować sposób w jaki podała mu je, jednak ugryzł się w język. Szybko odnalazł to czego szukał. Oddał stosik i z wklejonym uśmiechem numer pięć wycedził:
- „Dziękuje do widzenia”.
Kilka kroków dalej pod nosem dodał „ ty stara kur-o” uśmiechając się szyderczo w jej kierunku. Idąc korytarzem słyszał jeszcze jakieś słowa szatniarki jednak gdy wpiął w ucho druga słuchawkę mp3 świat przeniósł się znów w inny wymiar powieści sensacyjnej Harlana Cobena…
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Słońce było na niebie wysoko a po deszczu z poprzedniej nocy pozostał w powietrzu jedynie wilgotny zapach rozgrzanego asfaltu. Jak co dzień poranny kurs po bułki do osiedlowego nie należał tego dnia do przyjemnych.
- Co do cholery z tą pogodą! – Zaklął Adam wbiegając przez próg z kajzerkami w siatce i rozcierając ręce z zimna. – To maj czy luty. Wczoraj śnieg dziś mróz a wszystko to popierd…
Śniadanie zjedli wyjątkowo szybko. Nie chłód poranka ciągnął ich tak z lóżka tego dnia a perspektywa jazdy na rowerze. Sprawy codzienne z niekłamaną satysfakcja lubiły zawsze wyjątkowo drastycznie kończyć dni lenistwa i urlopu po majówce. Jak nic innego na świecie specjalizowały się w tej materii Uczelnia i Praca! Jakby robiły to z premedytacją i pełną świadomością.
- DO licha znów do roboty. – Agnieszka odstawiła do zmywarki kubek po kawie i zrolowała sakwę – Szlak by to trafił znów tyle godzin nudów.
- Co poradzisz, odpoczniesz sobie od siodełka a przez ten czas zaplanujesz kolejną wyprawkę!!
Klucz w zamku zachrobotał i zniknęli na schodach. Za oknem było pięknie, słońce i błękitne niebo nie wskazywało na temperaturę jaka panowała na zewnątrz. Sąsiad skrobiący szron z swojego fiata uśmiechnął się krzywo.
- macie wy zdrowie, cholera – rzucił z oddali
- zdrowie i Rowery panie Marku! – Dodał Adam i oboje z Agą wsiedli na siodełka.
Wiatr zadmuchał złowrogo a na policzkach poczuli mroźne powietrze. Koło sklepu pożegnali się i każde ruszyło w swoim kierunku. Kiedy Adam patrzył jak odjeżdża poczuł miłe ciepło w sercu. Agnieszka zawsze motywowała go i był z nią przeogromnie szczęśliwy, dziś jednak po kilku dniach wyprawy w górach, każde pedałowało w innym kierunku. Czuł lekkie przygnębienie, że czas wolny się skończył już i przez najbliższe dni znów zaleją go obowiązki Studenta.
Mimo chłodnego poranka rower jechał nazwyczaj sprawnie. Wiatr faktycznie przeszywał na wskroś, jednak dobra książka w słuchawkach sprawiała, że ignorował to co działo się dookoła. Podczas dojazdów na uczelnie jego świadomość bujała pomiędzy trybem hibernacji a pół-snu. Nogi i reszta ciała wiedziała co robić i gdzie jechać, jakby po wyjściu z domu ktoś włączał autopilota. Modlińska już opustoszała z porannych zatorów, samochody mknęły grzecznie i zdawało się być ich znacznie mniej. Pewnie wielu warszawiaków przedłożyło sobie weekend do Soboty. Większość jednak wróciła a dało się to odczuć już na pierwszych światłach w okolicach Białołęki. Wpatrzony w nicośc przed sobą i zasłuchany w powieść Harlana Cobena Adam stał jak posąg. Tuz obok jakiś facet siedział w czarnej toyocie hilux i paląc papierosa gapił się na niego. Robił to tak bezceremonialnie, jakby Adam był czymś tak niecodziennym jak śnieg padający poprzedniego dnia. Kierowcy zdawali się być równie zmęczeni powrotem do pracy jak on sam. Na ich twarzach widniało nieme: „znowu k-wa do roboty”. Tuż obok na chodniku jakaś matka pchała dziecięcą spacerówkę a mały brzdąc telepany na dołkach podskakiwał w niej jak piłka z niewyraźną miną. Głuche ŁUP i wózek z panią sprawnie pokonał krawężnik na przejściu dla pieszych.
Poranne dojazdy do Szkoły, okrzepły w taki schemat, że tylko czasem, gdy Adam jechał z kimś, włączał wyższy bieg swojej świadomości. Stojąc tego ranka na pasie do skrętu zignorował warczenie i przygazówke jakiegoś „szumahera” za nim. Przepisy prawdopodobnie już zezwalały mu na stanie na pasie do skrętu i stanie przed samochodami na środku pasa. Nie rozmyślał nad tym, bo nawet zanim je wprowadzili na skrzyżowaniu w prawo, puszczał głównie skręcające autobusy miejskie.
Fabuła powieści audiobooka toczyła się leniwie a słońce ogrzewało go na plecach. Spojrzał zrezygnowany na sygnalizator i ziewnął. Gdzieś w oddali spostrzegł innego rowerzystę który mknął po chodniku. Nie wiedział co w kraju tak naprawdę motywowało władze do takiej opieszałości w budowie porządnych dróg rowerowych. Jegomość w kasku skakał po dołkach i krawężnikach aż wreszcie znikł w jakiejś bocznej uliczce.
Silniki warknęły i pierwsze pojazdy ruszyły, światło z żółtego zrobiło się zielone i znów monotonia opanowała jego umysł. Ulica modlińska odkąd pamiętał zawsze była średnio ciekawa, jednak odkąd wprowadzili bus pas zdawała się być niejednokrotnie bardzo nudna. W godzinach po szczycie porannym ludzie jechali grzecznie nikt nie trąbił a ekscesy zdarzały się tylko sporadycznie na skrzyżowaniach. 10km jazdy w trzypasmowym ruchu wśród zdesperowanych kierowców pełnych brawury i porannych frustracji, nauczyło go, że jedyne co może tak naprawdę to robić swoje. Dawno wyrósł już z pokazywania palca i pukania się w głowę, wiedział, że i tak to nic nie da. Poza tym, tego roku godziny w których docierał do Stolicy rowerem były późniejsze i los oszczędzał mu klienteli porannej najbardziej zdenerwowanej i niedospanej. Jadąc przed siebie spotykał tylko tych którzy mieli na późniejsze godziny a więc byli bardziej weseli mimo, że mknęli do pracy.
Jednym z ciekawszych miejsc na trasie tego porannego odcinka była budowa mostu północnego. Zwężona i połatana na wszystkie strony droga sprawiała mniej radości, jednak obserwacja rosnącego wiaduktu i zarysy rowerowej ścieżki asfaltowej po boku nowego nasypu mostu, dawały nadzieje, że kiedyś w przyszłości ominie go wątpliwa przyjemność przeciskania się przez Most Grota.
Przez Wisłę od strony wschodniej można się dostać pierwszym mostem. Most grota to legenda wśród porannych dojazdowiczów, przewężony chodnik i latarnie na nim sprawiają kłopot w ruchu nie tylko rowerowym, ale i pieszym. Oczywiście istniała opcja jazdy dalszej do mostu Gdańskiego, jednak droga po betonowych płytach na odcinku kolejnych 3km nie była zachęcająca. Adam od czterech lat wybierał więc pierwszą, choć nie najłatwiejsza przeprawę Wiślaną.
Droga rowerowa wzdłuż rzeki zwana dawniej „rowerostradą Wiślaną” była szczytem osiągnięcia władz poprzedniego systemu. Jej stan z każdym rokiem zmieniał się ku gorszemu aby dojść do momentu w którym człowiek, jadąc nią zastanawiał się czy nie wybrać roweru wodnego.
Asfaltowa, co nie częste, droga rowerowa wiodła na południe. Powypaczana była w wielu miejscach przez wypierające się ku górze korzenie, a masy ludzi spacerujących po deptaku nie raz potrafiło doprowadzić do sytuacji co najmniej niebezpiecznej, wyłaniając się z za nieprzycinanych krzaków wprost pod koła.
Plusem jednak tego szlaku było to, że dało radę ominąć całą masę skrzyżowań i dosłownie „przelecieć” przez większość stolicy z dala od centrum.
Adam znał dobrze ten szlak i wiedział gdzie i jak omijać na nim nierówności. Jednak każdej wiosny ogromne krzewy rozrastały się tak bujnie, że widoczność spadała prawie do zera na łukach. Tu trzeba było trzymać ręce w pogotowiu, aby w odpowiedniej chwili nacisnąć klamki, gdy z naprzeciwka błogo nieświadomy wiosenny rowerzysta zetnie łuk drogi wprost na spotkanie czołowe. Nieraz zdarzało się, że lądował w krzakach lub boleśnie się o nie ocierał, gdy nowi pozimowi uczestnicy szlaku urozmaicali mu dojazd.
Z nadwiślańskiej rowerowej drogi odbił dopiero na wysokości Alei Stanów Zjednoczonych. Wybrał tego dnia ten odcinek bo wiatr sprzyjał mu aż do samego skrętu. Nic nie było jednak w pełni idealne, czekała go spora górka o łagodnym wzniesieniu. Droga rowerowa to nie była a chodnik. Wiócł wzdłuż estakady w kierunku Placu na Rozdrożu. Łączenia mostu przykryte blachą w niektórych miejscach już powypadały i były dość niebezpiecznymi przeszkodami w drodze. Najbardziej jednak, obawiać trzeba było się ich jadąc szaleńczym zjazdem w dół. Przy mozolnej wspinaczce, zdecydowanie dało się je zignorować.
Pola mokotowskie to raj dla każdej dobrze lansującej się pani z psem czy pary chcącej oznajmić całemu światu swoją miłość. Adam znużony był już tymi widokami obściskujących się i namiętnie całujących na ławkach. Nie raz także karkołomnie omijał „pimpki” i „funie” na wyciąganych smyczach. Przecież każdy szanujący się człowiek wie, że na spacer idzie tylko pies a pan może w tym czasie siedzieć na ławce. Ileż to razy jadąc zamyślony, z piskiem hamował bo okazywało się, że pies na trawniku po lewej z jego panem na ławce po prawej łączy nie tylko więź emocjonalna.
Uczelnie przywitał nikłym uśmiechem. Przypiął rower do bramy i pobiegł po notatki. Zostawił je już ładne 2 tyg temu podczas jednego z dojazdów. Mocno czymś zamyślony zapomniał zabrać teczki z półki koło szatni. Gdy pojawił się na korytarzu kilka osób potraktowało go spojrzeniem do którego przyzwyczaił się już dawno. Było to cos pomiędzy grymasem obrzydzenia/zdziwienia/zaskoczenia i naukowej ciekawości. Owa zjawiskowość jaka powodował czasem porządnie go nużyła, jednak cieszył się, że tym razem portierka zastępowana przez szatniarkę nie zadała mu tego samego polecenia „pan z paczką proszę do mnie”.
W szatni czuwała, ku jego niezadowoleniu pani, która na jego widok reagowała o wiele drastyczniej niż inni ludzie na uczelni. Uśmiech u niej był czymś jeszcze bardziej niecodziennym, niż rowerzysta wchodzący na uczelnie w rowerowych ciuchach. Zrezygnowany i spodziewając się przeprawy z rozmówczynią przełknął ślinę i wyjąwszy słuchawki z uszu podszedł do niej.
- Dzień dobry pani – zdawało mu się, że może nic nie mówić, bo szatniarka wstała już sięgając po przygotowany numerek na jego kurtkę – Dzień dobry, ja przed świętami mogłem zostawić tu teczkę z notatkami, jak się przebierałem. Czy nie przyniósł tu nikt jakichś notatek znalezionych na wydziale? – Szatnia była miejscem wymiany handlowej miedzy rocznikami. Duże przeszklone szyby pozwalały na zostawianie przy nich opisanych teczek dla znajomych a sama szatnia w sesji pękała od przesyłek „dla Kaśki” „dla Pafcia” itp. Tego dnia po długim weekendzie jednak nie wiele osób zostawiło tam rzeczy a szatniarka wyraźnie poirytowana odparła:
- niech Se pan sam szuka, to wszystko co to tu jest!
- Mogłaby mi pani podać tamten stosik chyba widzę teczkę swoją
- Pff. Chyba? To nie wie pan jak wygląda? – żachnęła się
- Mówię, że zostawiłem ją przed świętami nie wiem czy ktoś ją tu przyniósł – Adam starał się mówić wolno i wyraźnie jednocześnie nie nazbyt natarczywie. Nie jeden raz miał utarczki z panią z za szyby i zwyczajnie tego dnia, w tak słoneczny dzień, nie chciał psuć sobie humoru.
- Ja nie będę tu przewracała nic. Do jasnej Cholery to nie sklepik – wybuchła kobieta – Naznoszą tu tyle tego gówna leży to to, i ja mam tego pilnować.
Adam nie słuchał, chwycił rzucone mu niechlujnie teczki przed sobą. Chciał skomentować sposób w jaki podała mu je, jednak ugryzł się w język. Szybko odnalazł to czego szukał. Oddał stosik i z wklejonym uśmiechem numer pięć wycedził:
- „Dziękuje do widzenia”.
Kilka kroków dalej pod nosem dodał „ ty stara kur-o” uśmiechając się szyderczo w jej kierunku. Idąc korytarzem słyszał jeszcze jakieś słowa szatniarki jednak gdy wpiął w ucho druga słuchawkę mp3 świat przeniósł się znów w inny wymiar powieści sensacyjnej Harlana Cobena…
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew