Alpy Dzień 10 || 168.00km
Niedziela, 10 lipca 2011
· Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 10 Czyli Giro di Italia
Poranki na wyprawie wyglądają po kilku dniach bardzo podobnie, ale żeby nie było, że zaczynam od środka napisze wszystko jak było i choć w jednym z dni opisze jak wyglądał poranek naszej dwójki przez ¾ wyprawy.
Najpierw budzi się Aga. Obudzenie polega na tym, że kręci się w śpiworze, to na lewo, to na prawo z zamkniętymi oczami. Ja „budzę” się podobnie i po względnym przyzwyczajeniu źrenioc do światła staram się je otworzyć.
Uff działa udalo się – WIDZĘ! Agnieszka słysząc mój wysiłek przy otwieraniu oczu sama także podejmuje wyzwanie takie i chwile później już widzimy się nawzajem. Krótka pogawędka w namiocie szybkie przejrzenie mapy i zaczyna się sprzątanie.
„Aga gdzie są moje okulary?”
„w nogach”
„A moja sakwa?”
„tutaj. Adaś podaj mi wodę…”
„masz. A dasz mi sakwę?”
Od pierwszego porannego rozruchu, jakim jest rozpięcie suwaka od śpiwora, do złożenia obozu mija zawsze max 25 minut. Potem już tylko ogarniamy miejsce noclegu. Zbieramy śmieci do torebki foliowej i sprawdzamy czy rowery nie mają kapci.
Procedura powtarzana bez końca przez 16 dni wnika w krew na tyle, że w ostatni dzień cały proces zaszedł w 12minut łącznie z wyprowadzeniem roweru na drogę utwardzoną, zwana potocznie „asfaltówką”.
Tego dnia w planie jest opuścić Aply. Szkoda się człowiekowi na sercu robi, ale ciągnie do nowych jeszcze nieznanych krain. Poranek w siodełku wita nas już typowo włoskimi temperaturami. Ledwie dziesiąta a na termometrze już 23 stopnie.
Tego dnia także wieje, tym razem w plecy. Wiatry w tak wysokich górach nijak się mają do głównych frontów pogodowych i tendencji europejskich. Tu działa ten cały proces jak naczynia połączone. W jednej dolince się nagrzeje i uniesie w górę to zasysa z drugiej wiaterek. Potem pod wieczór, albo popada, albo proces się odwróci. Wszystko zależy od układu dolin, ich rozmiarów, oraz tego czy na przykład dolina to gołe skały czy leśne wzgórza a także - co najważniejsze - od wysokości przełęczy łączących owe dolinne zapadliska.
My mamy z wiatrem choć niestety pod górę. W cieniu wielkich szczytów, górujących w tych okolicach jemy śniadanie. Serowa zupa z makaronem a do tego MAKARON.
Po porannym obiado-śniadaniu udajemy się na zdobywanie pierwszej przełęczy. Niestety czas spędzony na jedzenie, góry wykorzystały na podkręcenie temperatury. Przyznać muszę jednak, że jedzie się sprawnie. Biegi idą cięższe w użycie a i nogi nie mdleją tak na podjazdach jak na początku. Czuć poprawę kondycji i nawet sam się dziwie że jadę z tzw „dwójki” na korbie.
Galiberg zdobywamy a potem szaleńczym pędem w dół gnamy w dolinę. Zjazd piękny malowniczy i masa serpentyn, z góry widać dolinę w całej okazałości. Przy tej okazji wspomnę coś nieco o swoich technicznych obserwacjach z wyprawy.
Trzeba uważać na hamulce bo w temperaturze powyżej 30 stopni hamowanie działa w ciekawy sposób. Z moich obserwacji wynika, że obręcz najpierw ślizga się niby bez specjalnego tarcia a potem w miarę rozgrzewania się klocka i mięknięcia gumy zaczyna się skokowy wzrost tarcia. Przy nieumiejętnym hamowaniu klocek zaczyna się podtapiać(co potraja jego zużycie) i nagle łapie ostro w najmniej oczekiwanym momencie. Hamowanie a`la ABS jadąc w dół z bagażem, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Ja stosowałem technikę naprzemiennego hamowanie przednim i tylnym hamulcem. Warto tak robić, bo przegrzanie obręczy aluminiowej nie jest wcale trudne a gdy weżmiemy pod uwagę rotację koła, jego minimalne odchylenia oraz bagaż a na koniec dodamy np. niespodziewane łączenie na drodze, może koło nie wytrzymać. Mi zdarzyło się na tym wyjeździe poczuć zapach swoich klocków hamulcowych i usłyszeć syk jak polałem obręcz. Przestrzegam także przed rozpędzaniem się w ciemno, przy 45km/h gdy z za łuku wyjdzie nowy „zakręt 270” ciężko opanować rower z bagażem a już nie wspomnę o wyhamowaniu maszyny!
Niemniej jednak jestem fanem zjazdów alpejskich i uwielbiam prędkości jakie tam się rozwija. Wszystko jednak z umiarem moi mili zdrowie jest najważniejsze.
Za Mathuen zaczynamy decydujące wspinanie się na ostatnią, wg mapy, najwyższą przełęcz tego wyjazdu. Jest ciężko, bo w powietrzu w cieniu jest 33-34 stopnia. Jedziemy mozolnie. Podjazd jest sporo większy procentowo. Mimo mnogości serpentyn w górę za każdym łukiem wjeżdżamy o wiele stromiej niż na poprzednim tego dnia.
W pewnym momencie mija nas kolumna 3 samochodów z żółtymi światłami. Które jada środkiem i flagą pomarańczową zatrzymują i zwalniają samochody z naprzeciwka. Zdziwieni tym zachowaniem przystajemy, gdy nagle z za pleców wyskakuje nam 7 kolarzy w grupce i pędzi pod górę. Pędzi, to znaczy dynamicznie podjeżdża.
Wyścig up-hill rozgrywa się z naszym udziałem. Jadąc dalej wielokrotnie spotykamy rowerzystów. Machają do nas zmordowani niemiłosiernie i zagadują. Mimo tak wielkiego wysiłku ich nastawienie jest bardzo pozytywne. Niektórzy pokazują kciuk w górę Agnieszce i pokazują na bagaż.
W górę pniemy się raz pieszo raz rowerami. Nie ukrywam, że bywały momenty kiedy ciemno się w oczach robiło a w gardle rosła gula z wyczerpania. Przystawaliśmy w tedy w cieniu i chłodziliśmy się nieco. Kiedy wreszcie udaje się zdobyć szczyt budzimy wielkie zainteresowanie ekipy bufetowej rozdającej napoje i banany zawodnikom.
Znak Italia odciska nie lada piętno na naszej kondycji.
Upał jest duży, jednak na szczycie czuć powiew wiatru. Po odpoczynku zjeżdżamy w dół. Serpentyny są jeszcze stromsze i ułożone schodkowo tak, że widzę po 3-4 stopnie w dół. Jedziemy ostrożnie a w miarę jak zakrętów jest coraz mnie, przyspieszamy.
Do Tollmenzo mamy w dół, następnie po odbiciu na Udine, kierujemy się na Portoguaro, gdzie jesteśmy po 168km. Nocleg tym razem poraz kolejny wypada na polu. Ze wszystkich stron osłonięci od świata rozbijamy namiot na polu gdzie kukurydza nie urosła.
Namiot i my jesteśmy totalnie schowani, tam kukurydza ma prawie 2m wysokości.
galeria
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Poranki na wyprawie wyglądają po kilku dniach bardzo podobnie, ale żeby nie było, że zaczynam od środka napisze wszystko jak było i choć w jednym z dni opisze jak wyglądał poranek naszej dwójki przez ¾ wyprawy.
Najpierw budzi się Aga. Obudzenie polega na tym, że kręci się w śpiworze, to na lewo, to na prawo z zamkniętymi oczami. Ja „budzę” się podobnie i po względnym przyzwyczajeniu źrenioc do światła staram się je otworzyć.
Uff działa udalo się – WIDZĘ! Agnieszka słysząc mój wysiłek przy otwieraniu oczu sama także podejmuje wyzwanie takie i chwile później już widzimy się nawzajem. Krótka pogawędka w namiocie szybkie przejrzenie mapy i zaczyna się sprzątanie.
„Aga gdzie są moje okulary?”
„w nogach”
„A moja sakwa?”
„tutaj. Adaś podaj mi wodę…”
„masz. A dasz mi sakwę?”
Od pierwszego porannego rozruchu, jakim jest rozpięcie suwaka od śpiwora, do złożenia obozu mija zawsze max 25 minut. Potem już tylko ogarniamy miejsce noclegu. Zbieramy śmieci do torebki foliowej i sprawdzamy czy rowery nie mają kapci.
Procedura powtarzana bez końca przez 16 dni wnika w krew na tyle, że w ostatni dzień cały proces zaszedł w 12minut łącznie z wyprowadzeniem roweru na drogę utwardzoną, zwana potocznie „asfaltówką”.
Tego dnia w planie jest opuścić Aply. Szkoda się człowiekowi na sercu robi, ale ciągnie do nowych jeszcze nieznanych krain. Poranek w siodełku wita nas już typowo włoskimi temperaturami. Ledwie dziesiąta a na termometrze już 23 stopnie.
Tego dnia także wieje, tym razem w plecy. Wiatry w tak wysokich górach nijak się mają do głównych frontów pogodowych i tendencji europejskich. Tu działa ten cały proces jak naczynia połączone. W jednej dolince się nagrzeje i uniesie w górę to zasysa z drugiej wiaterek. Potem pod wieczór, albo popada, albo proces się odwróci. Wszystko zależy od układu dolin, ich rozmiarów, oraz tego czy na przykład dolina to gołe skały czy leśne wzgórza a także - co najważniejsze - od wysokości przełęczy łączących owe dolinne zapadliska.
My mamy z wiatrem choć niestety pod górę. W cieniu wielkich szczytów, górujących w tych okolicach jemy śniadanie. Serowa zupa z makaronem a do tego MAKARON.
Po porannym obiado-śniadaniu udajemy się na zdobywanie pierwszej przełęczy. Niestety czas spędzony na jedzenie, góry wykorzystały na podkręcenie temperatury. Przyznać muszę jednak, że jedzie się sprawnie. Biegi idą cięższe w użycie a i nogi nie mdleją tak na podjazdach jak na początku. Czuć poprawę kondycji i nawet sam się dziwie że jadę z tzw „dwójki” na korbie.
Galiberg zdobywamy a potem szaleńczym pędem w dół gnamy w dolinę. Zjazd piękny malowniczy i masa serpentyn, z góry widać dolinę w całej okazałości. Przy tej okazji wspomnę coś nieco o swoich technicznych obserwacjach z wyprawy.
Trzeba uważać na hamulce bo w temperaturze powyżej 30 stopni hamowanie działa w ciekawy sposób. Z moich obserwacji wynika, że obręcz najpierw ślizga się niby bez specjalnego tarcia a potem w miarę rozgrzewania się klocka i mięknięcia gumy zaczyna się skokowy wzrost tarcia. Przy nieumiejętnym hamowaniu klocek zaczyna się podtapiać(co potraja jego zużycie) i nagle łapie ostro w najmniej oczekiwanym momencie. Hamowanie a`la ABS jadąc w dół z bagażem, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Ja stosowałem technikę naprzemiennego hamowanie przednim i tylnym hamulcem. Warto tak robić, bo przegrzanie obręczy aluminiowej nie jest wcale trudne a gdy weżmiemy pod uwagę rotację koła, jego minimalne odchylenia oraz bagaż a na koniec dodamy np. niespodziewane łączenie na drodze, może koło nie wytrzymać. Mi zdarzyło się na tym wyjeździe poczuć zapach swoich klocków hamulcowych i usłyszeć syk jak polałem obręcz. Przestrzegam także przed rozpędzaniem się w ciemno, przy 45km/h gdy z za łuku wyjdzie nowy „zakręt 270” ciężko opanować rower z bagażem a już nie wspomnę o wyhamowaniu maszyny!
Niemniej jednak jestem fanem zjazdów alpejskich i uwielbiam prędkości jakie tam się rozwija. Wszystko jednak z umiarem moi mili zdrowie jest najważniejsze.
Za Mathuen zaczynamy decydujące wspinanie się na ostatnią, wg mapy, najwyższą przełęcz tego wyjazdu. Jest ciężko, bo w powietrzu w cieniu jest 33-34 stopnia. Jedziemy mozolnie. Podjazd jest sporo większy procentowo. Mimo mnogości serpentyn w górę za każdym łukiem wjeżdżamy o wiele stromiej niż na poprzednim tego dnia.
W pewnym momencie mija nas kolumna 3 samochodów z żółtymi światłami. Które jada środkiem i flagą pomarańczową zatrzymują i zwalniają samochody z naprzeciwka. Zdziwieni tym zachowaniem przystajemy, gdy nagle z za pleców wyskakuje nam 7 kolarzy w grupce i pędzi pod górę. Pędzi, to znaczy dynamicznie podjeżdża.
Wyścig up-hill rozgrywa się z naszym udziałem. Jadąc dalej wielokrotnie spotykamy rowerzystów. Machają do nas zmordowani niemiłosiernie i zagadują. Mimo tak wielkiego wysiłku ich nastawienie jest bardzo pozytywne. Niektórzy pokazują kciuk w górę Agnieszce i pokazują na bagaż.
W górę pniemy się raz pieszo raz rowerami. Nie ukrywam, że bywały momenty kiedy ciemno się w oczach robiło a w gardle rosła gula z wyczerpania. Przystawaliśmy w tedy w cieniu i chłodziliśmy się nieco. Kiedy wreszcie udaje się zdobyć szczyt budzimy wielkie zainteresowanie ekipy bufetowej rozdającej napoje i banany zawodnikom.
Znak Italia odciska nie lada piętno na naszej kondycji.
Upał jest duży, jednak na szczycie czuć powiew wiatru. Po odpoczynku zjeżdżamy w dół. Serpentyny są jeszcze stromsze i ułożone schodkowo tak, że widzę po 3-4 stopnie w dół. Jedziemy ostrożnie a w miarę jak zakrętów jest coraz mnie, przyspieszamy.
Do Tollmenzo mamy w dół, następnie po odbiciu na Udine, kierujemy się na Portoguaro, gdzie jesteśmy po 168km. Nocleg tym razem poraz kolejny wypada na polu. Ze wszystkich stron osłonięci od świata rozbijamy namiot na polu gdzie kukurydza nie urosła.
Namiot i my jesteśmy totalnie schowani, tam kukurydza ma prawie 2m wysokości.
galeria
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew