BIKE TO THE HELL - 347km w 26h rowerem. | Księgowy

BIKE TO THE HELL - 347km w 26h rowerem. || 347.28km

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · Komcie(9)
Część pierwsza – Nocne Mary i kulawy kolarz.

Plany na pobicie rekordu życiowego miałem już pod koniec wyprawy w lipcu. Wiedziałem, że po 1600km i pokonaniu dużych gór moje nogi i płuca będą zdolne do tak dużego wysiłku. Powrót do Polski i irlandzka pogoda totalnie popsuły moje plany. I tak z dnia na dzień patrzyłem za okno i odechciewało się czegokolwiek a już na pewno nie pokonania 300km w siodełku. Nie spodziewałem się jednak, że wszystko co planowałem potoczy się tak pokracznie.

Wreszcie przyszedł dzień kiedy pogoda się ogarnęła. Zdecydowałem się podjąć wyzwanie! Pierwszy plan zakładał wyjazd dwuetapowy. Pierwsza część miała być od godziny 18:00 do północy następnie, sen 4h i etap drugi od 4 do 18:00. Wpadłem jednak na pomysł aby zapytać Cimana czy nie pojedzie ze mną. W toku dyskusji wynikło, że pojedziemy razem, ale dystans będzie robiony „na raz”.

O 18:00 opuszczam dom i kieruje się do Agnieszki do pracy. Ona na noc jedzie do rodziców pogadać. Odprowadzam ją więc do zapory w Dębe.

Słoneczna pogoda towarzyszy jednak wiatr jest w twarz. Niby to tylko 13kilometrów, jednak czuje się go i to bardzo. Jedziemy plotkujemy i tak nie wiedzieć kiedy już musze się z nią pożegnać. Jest 18:50 kiedy zaczynam powrót i kieruje się na stolicę.

Od zapory udaje się wałem nad Zalewem Zegrzyńskim, aby uniknąć totalnie zmasakrowanej drogi z Nasielska, jadę szuterkiem.

Przypomina mi się rok 2007 kiedy wystartowałem w maratonie Mazovia 24h. Trasa tamtego maratonu wiodła właśnie pewnym odcinku tego wału. Przejeżdżałem go wtedy kilkadziesiąt razy w dzień i w nocy. W obecnej sytuacji, kiedy szykowałem się na pobicie rekordu życiowego, znów czułem się jak na maratonie.

Słońce było już słabsze bo dzień wolno się kończył. Przez Legionowo przeskakuje „na autopilocie” rejestruje dopiero ul. Modlińska gdzie dzwoni Marcin. Szybka informacja co gdzie i jak. Jadę dalej. Umówieni jesteśmy z dwoma znajomymi pod Mostem Śląsko – Dąbrowskim. Dziewczyny poznaliśmy w Sandomierzu rok temu.

Jazda ulicą Modlińska w Warszawie to także pewnego rodzaju codzienność dla mnie.. Pokonywałem ten odcinek dobre kilkadziesiąt, a może i setki razy w drodze na czulenie.
Za mostem Grota wybieram trasę przy samej Wiśle i w ten sposób omijam, zatłoczoną jeszcze, ulicę Jagiellońską.

Szuterkiem jedzie się dość przyjemnie, jest pusto ( w ciągu dnia czy weekendu maszerują tu całe wycieczki z dziećmi czy z psami) . Kiedy tak pędzę sobie 30km/h i delektuje się pięknym wieczorem z niewyjaśnionych przyczyn zjeżdżam na bok i koło przednie mojego welocypedu zsuwa się z lekkiego nasypu, jaki stanowi usypana droga. Mijają ułamki sekund. Najpierw szybka próba powrotu „na” szuter, potem koło blokuje się bokiem w grząskim żwirku a następnie rower przechyla się na bok a ja lecę przez kierownicę. Kolanami z siłą pocisku walę o kierownicę a barkiem, żebrami i głową (był kask) ryje o szuter.

Przez chwilę próbuje dojść do siebie. Siadam powoli, ale nie mogę nabrać powietrza. Uderzenie bokiem o kierownice i twarde podłoże troszkę mnie zatkało. Ogarniam się wreszcie i powoli zbieram się z ziemi. Sakwa przednia pofrunęła kawałek dalej a kierownica i róg są przekrzywione. Kolano boli a głęboki wdech powoduje lekkie kłucie. Macam się czy żebra całe i ogarniam maszynę.

Na szlak wracam około 15 minut później. Jedzie się sporo gorzej. Nie 30 a 18km/h. Kolano boli podczas pedałowania a obity bok i nadgarstek trochę pobolewają.
Pod umówione miejsce docieram z lekkim opóźnieniem. Całe szczęście nie jestem ostatni. Małgosia już jest, potem dociera druga koleżanka a na końcu Marcin.

Jazda po Warszawie na początku jest bez celu, ale później sprawniej idzie. Snujemy się nocnymi ścieżkami rowerowymi i rozmawiamy. Tępo jest emeryckie, bo tak zakładały wcześniejsze ustalenia, ale i dlatego że nie bardzo mogę szybko pedałować. Kolana daje o sobie znać i o wstawaniu na pedały mogę tylko pomarzyć. Nie wiedzieć kiedy zrobiliśmy 25kilometrów w nocnej stolicy. Odprowadzamy się po kolei. Najpierw, żegnamy Marcina. Decydujemy wspólnie, że rezygnuje z wyjazdu na 300kilometrów. Kolano zdecydowanie uległo jakiejś kontuzji i nie chcę utknąć w nocy w lesie 100km od domu.
Później odprowadzamy Sigmę a na końcu z Małgosią odprowadzamy się nawzajem tzn ja odprowadzam ją a dalej jadę sam.

Dziekuję serdecznie z tego miejsca wszystkim, którzy tego wieczoru byli na rowerze

Cimanowi, Śliwce, Sigmie

Jest późny wieczór zbliża się północ i robi się chłodno. Na drogach pustki a mi jedzie się koszmarnie. Nie dość, że noga boli to jeszcze jest mi zimno a prędkość snuje się jak pijany królik po polu truskawek. Nie przekraczam 18km/h.

Na domiar złego przed Fortem Piątek zatrzymuje mnie policja. Oczywiście, jechałem trzy pasmową ulicą Modlińską i nie miałem przedniego oświetlenia. Negocjacje z władzami sprawiają, że mogę „odejść” wolny i bez mandatu. Dosłownie każą mi iść. No jak cię mogę jechać to jeszcze, ale z tym kolanem idzie się fatalnie. Kuśtykam więc i wyjmuje lampkę w której kończą się baterie. Montuje ją na sakwę i włączam mruganie. Następnie, gdy policja przesłuchuje już jakiegoś kierowcę zatrzymanego na ulicy, wsiadam na rower i odjeżdżam. W domu jestem około pierwszej w nocy. Pije ciepłą herbatkę z cytryną i zmordowany kładę się spać.

Na liczniku mam 98.94km



Część druga – Nieprzewidziane rzeczy są najciekawsze.

Ze snu wyrywa mnie dziwny dźwięk. Na pół przytomny nie wiem czy mi się śni czy nie. Podchodzę do zmywarki, potem do piekarnika szukam co tak piszczy. Zazwyczaj to oba te sprzęty AGD, sygnalizują w podobny sposób koniec swojej służalczej pracy. Z każdą chwilą dochodzę do siebie i okazuje się że to budzik w komórce. Jest trzecia nad ranem. Z całego tego planowania zapomniałem, że pierwszy plan zakładał właśnie dwuetapowy wyjazd i zapomniałem wieczorem kładąc się wyłączyć budzik. Zrezygnowany i do końca obudzony siadam i robie sobie kawę. Jem kanapkę i wciągam lek przeciwbólowy.

Dostałem jakieś mocne na zęba, kiedy wyrywali mi ósemkę i jeszcze mi zostały.
Zbieram do kupy myśli i szybko zauważam, że chemiczny środek od bólu zaczął działać i czuje się nadzwyczaj dobrze. Nie wiem na ile takie tabletki mają wpływ na samopoczucie, ale poza kolanem, które już nie boli, czuje się wyśmienicie.

Pakuje się i ruszam z domu o 4:43. Co ma być to będzie. Świta a za miastem unoszą się jeszcze wilgotne i piekielnie zimne mgły.

W lesie, przez który jeżdżę zawsze po Agnieszke do pracy, znajduję lampkę rowerową. Świeciła leżąc na ziemi. Pewnie odpadła jakiemuś człekowi od roweru gdy jechał tędy wcześniej.
Przemykam przez Legionowo i ruszam na Nieporęt, tam przerwa obowiązkowo nad Zalewem. Piękne, nisko świecące słońce jeszcze nie ogrzewa, ale swoim widokiem napełnia mnie takim spokojem i motywuje do dalszej jazdy.

Do Radzymina przez Beniaminów droga jest do kitu. Moją jedyna motywacją na tym odcinku jest jakiś facet w pomarańczowej kamizelce, który wiezie wielki worek na bagażniku. Skubany ma rower na 28 cali kołach i nieźle ciśnie (25km/h).

Radzymin opuszczam jak w letargu. Nogi kręcą ale cała moja świadomość pochłonięta jest przez fascynującą książkę Paulo Coelho „Demon i panna Prym”. Audiobooki na takich trasach to prawdziwe zbawienie. Nie jeden odcinek już jechałem z książką „w uszach” i naprawdę to odpręża. Potrafię totalnie wyłączyć się z rejestrowania obrazów przed sobą. Widzę tylko świat książki, której słucham a jednocześnie zachowuje pełna motoryczność i czujność na drodze. Cóż jednak jest do roboty kiedy masz 50kilometrowy odcinek przez lasy wsie o 5 rano?

Nie wiedzieć kiedy docieram do Jadowa. Jest około dziewiątej rano. Na liczbę kilometrów nawet nie spoglądam. Czas na śniadanie. W mieście panuje spory zamęt, bo odbywa się targ. Ludzie jeżdża traktorami, kupują warzywa a jeden z panów w wielko-oczkowym worku niesie nawet 6 piszczących kurczaków. Piękne malutkie, żółciutkie, puchate kuleczki upchnięte w worek ćwierkają a z wielkich otworów worka wystają im łepki skrzydełka i nóżki.
W sklepie kupuje prowiant. Cztery kajzerki i 3 pętka kiełbaski swojskiej. Bulkę i pierwszą kiełbasę zjadam pod sklepem. Kolejne będę konsumował podczas dalszej drogi.
Po skromnym, aczkolwiek pożywnym śniadaniu, ruszam dalej. Przez Wójty kieruje się na Myszadła i przez małe wioski, pełne pięknych asfaltów świeżo wybudowanych za unijne pieniądze, mknę na Wyszków. Trasa jest mi doskonale znana. W tym roku kilkukrotnie zdobywałem Siedlce właśnie na tym odcinku. Jadę więc zasłuchany w książkę a nogi pedałują same.

Węgrów zaskakuje mnie najbardziej od marca, gdy byłem tu ostatnim razem, jeszcze nie skończyli remontu głównego rynku.

W zasadzie nie widziałem, aby cokolwiek ruszyło się w tej materii. Nadal rozkopane i nadal nie zrobione. Rezygnuje więc z dłuższego odpoczynku i kieruje się na Siedlce. Słońce jest wysoko, zbliża się jedenasta a we mnie wstępuja nowe siły. Mimo tylu godzin jazdy i braku dłuższego postoju a także mimo pagórkowatego terenu, jaki zaczyna się przed Siedlcami, jadę nadwyraz sprawnie. Prędkość przekracza grubo ponad 25km/.h.

Odcinek z Wyszkowa do Siedlec to prawie 35kilometrów. Niestety siły opadają a im bardziej na poludnie tym więcej górek i falistego terenu. O 11:30 rezygnuje z zdobycia Siedlec „na raz”. Decyduje się wreszcie zrobić dłuższy postój.

Po raz pierwszy na tym długim etapie, siadam na ziemi a nie na siodełko. Postój trwa 30 minut. W tym czasie jem w cieniu 2 bułki i kiełbaskę, odpisuje na sms-y i robie sobie masaż łydek i ud. Mięśnie lekko obolałe szybko relaksują się po masażu. Później seria gimnastyki. Rozciąganie ud, łydek, grzbietu i barków. Na sam koniec, czyli ostatnie 5 minut, zostawiam sobie czas na leżenie „plackiem”.

Postój bardzo mnie zregenerował i gdy w południe, ruszam na szlak, jedzie mi się dobrze. Nie jest upalnie a słonecznie. Pogoda jest nadwyraz optymalna i bez zbędnych strat czasowych kieruje się na drgoę nr. 2 w kierunku stolicy. Znak „Warszawa 78km” lekko zmiata moją pewność siebie, jednak nie poddaje się i jadę spokojnie. Droga ma szerokie pobocze a asfalt jest idealny nawet dla szosówki. Prędkość nie zachwyca bo ledwie 23km/h, jednak nie przejmuje się tym.

Na całym odcinku do Stolicy robie postój na stacji benzynowej gdzie kupuje 2 tigery w puszcze i wypijam je na raz. Sen zaczynał się bowiem, przebijać przez całą barierę obronną mego organizmu.
Na trasie łapie także podwójnie kapcia.

Pierwszy w przednim kole, okazuje się być zwykłym spadkiem ciśnienia, drugi w tylnym, spowodowany szkłem. Pierwszej gumy nie zmieniam bo zrozumiałem co jest przyczyną awarii. Pompując kilka godzin wcześniej na stacji paliw kompresorem owe feralne przednie koło, wentyl zwracał nadmiar powietrza. Widać 5 atm jakie starałem się wcisnąć tam, było dla niego za dużo.
Drugą gumę łapie przez szkło, widzę je wbite na „sztorc” jak tylko zdejmuje kolo z roweru. Cała naprawa nie trwa więcej niż 10 minut.

Z wielką radością witam Mińsk Mazowiecki, jednak roboty drogowe za miastem nieco spowalniają moje tempo. Zależy mi na dojechaniu jak najwięcej kilometrów do 18:00. Swoje planowane 300 przekroczyłem.

Godzina 18:00 wybija gdzieś za Sulejówkiem, totalnie się wtedy pogubiłem i zamiast jechać piękną drogą wzdłuż Wisły zdecydowałem się skracać sobie przez te podmiejskie dziury. Droga makabra, wąska dziurawa i 3 razy lądowałem na poboczu bo z przeciwka jechała rozpędzona BMW, czy inna fura, wyprzedzając na trzeciego. Koszmar!!!

Chcąc nie chcąc do domu musze dojechać. Przez Rembertów leśną drogą w korku i po dziurach jadę do Marek, gdzie szybko uciekam z tej drogi męki.

Ostatnie 14km do Legionowa, jadę już po znanej i równej drodze przez Kąty Węgierskie. Mimo wielu zakrętów i wiraży, jadę 27-30km/h. Wpadam do miasta, jak wygłodniały wilk. Ścięgna Achillesa czuje, kolano także się przypominało już od Kałuszyna. No, ale to już dom. Czuje smak jedzenia, czuje zapach herbaty. Oczami wyobraźni już biore prysznic…
Wreszcie jest! Legionowo, potem jeszcze tylko ostatnie 6km do Jablonny. Wstawanie na pedały daje ulgę czterem literom, ale Ahillesy dostają w kość.

O 19:48 jestem w domu! Zmęczony koślawo wlokę się na schody.
333,67km przejechałem w ciągu 24h Natomiast cały ten dwuetapowy wyjazd zakończyłem w 26 godzin z rezultatem 347kilometrów.




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (9)

Gratuluję, Księgowy. Rośniesz w siłę! ;)

aard 21:27 piątek, 5 sierpnia 2011

Suuuper, że się udało :) Gratulacje!

KOCURIADA 05:19 piątek, 5 sierpnia 2011

Gratulacje :)

flash 18:15 czwartek, 4 sierpnia 2011

Moja gratulacje. Też ostatnio zrobiłem życiówkę, więc wiem ile to kosztuje :)

Isgenaroth 18:00 czwartek, 4 sierpnia 2011

Gratulacje!

Misiacz 17:48 czwartek, 4 sierpnia 2011

No piękna wycieczka, winszuję.

donremigio 16:16 czwartek, 4 sierpnia 2011

Dziękuje i Tobie też za wyjazd:D

Ksiegowy 11:32 czwartek, 4 sierpnia 2011

Pięknie!! Brawo!!!

sliwka 10:33 czwartek, 4 sierpnia 2011
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa afree

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]