W tnących szponach mrozu i na siodełku! || 100.16km
Ten wyczyn planowałem, od kiedy tylko wyszedłem z ostatniego egzaminu w tym roku. Nie sądziłem jednak, że pogoda zaserwuje mi takie wysokie wymagania. Najpierw -6, -8, -10 żeby wczoraj osiągnąć -15 wieczorem.
Kiedy dziś rano wstawałem, na termometrze widniała przerażająca liczba -18 stopni. Gdzieś przez głowę, przemknęło lekkie zawahanie. „ A może jednak dać za wygraną, poczekać az mróz zmaleje?” Jednak było jeszcze przed wschodem i liczyłem na ocieplenie gdy pojawi się słońce.
Zjadłem 2 kanapki z serem popiłem ciepłą herbatą i zapakowałem sakwę. Buty trekingowe, owinąłem dodatkowo folią spożywczą, aby mroźny wiatr nie dostawał się żadną szczeliną, nawet najmniejszą. Zwarty i gotowy, wyposażyłem swoją sakwę na kierownicy w termometr elektroniczny i ruszyłem na dół. Agnieszka tylko się podśmiewała: „a jedź niech ci ta dupka zmarznie, może ci się odechce i wrócisz szybko…”
Kiedy ruszyłem było około 8:45. Słońce było jeszcze nisko a pierwsze podmuchy zimnego powietrza stłumiły ostatnie moje rozleniwienie poranne. Tu nie było miejsca na sielskie kręcenie i rozglądanie się dookoła. Tu była zasada, im żwawiej kręcisz tym jest ci cieplej i mniej parują ci okulary.
Trasa do Nowego Dworu Mazowieckiego to -18 stopni w cieniu i -16,8 na „słońcu”. Paradoksalnie nie odczuwałem tego -18 tak jakoś mocniej. Po prostu było zimno i tyle, zdawałem sobie sprawę jednak, że temperatura da się we znaki dopiero po dłuższym dystansie. Czułem respekt dla warunków jakie przede mną występowały i starałem się wewnętrznie motywować jak najlepiej umiałem. Streszczałem się więc aby pierwszy etap mieć za sobą w miarę jak najszybciej i aby chęć powrotu zmalała.
Nowy Dwór, przelatuje na autopilocie. Na moście przez Wisłę spotykam się twarzą w twarz z nieprzyjemnym wiatrem. Wiało ze Wschodu i to dosyć znacznie. a kawałek do Modlina, musiałem pojechać pod wiatr. Aura wtedy naprawdę pokazała swoje szpony. Jechałem wiaduktem, pod górkę i pod silny wiatr a na termometrze za nic nie chciało być cieplej niż -18. Nie wiem ile odczuwały moje policzki, ale te 1.5km czułem się tak, jakby mi ktoś pazurami szarpał po twarzy. Wreszcie udało mi się dotrzeć do twierdzy Modlin, schowałem się nieco za blokami i drzewami a wiatr zmienił się na boczny.
Od Wyjazdu z Modlina nareszcie zapowiadał się wiatr w plecy. Kolo cmentarza modlińskiego, zrobiłem postój na chwilę oddechu. Odkąd ruszyłem z Jabłonny, nie było okazji na postoje. Nawet na światłach w mieście udawało mi się przelecieć na zielonym.
Trasa nareszcie zrobiła się przepiękna. Mróz przestał dokuczać, słońce iskrzyło się milionami kryształków na niebie. Na jezdni czaił się podstępny lód, odbijając promienie czasem naprawdę niefortunnie, prosto w oczy! Jechało się jednak naprawdę dobrze. Było zimno a z ust leciała gęsta para. Dymiłem niczym jakiś parowóz, a z licznika nie schodziło 23km/h. Dookoła na kurtce gromadziły się kwiaty z mrozu a czapkę pokrywała warstwa kilkumilimetrowego szronu.
Przez Zakroczym udałem się do Henrysina. Niestety z powodu zimna nie zatrzymywałem się na skontrolowanie trasy z mapą. Oczywiście pobłądziłem i skręciłem za wcześnie co zaskutkowało tym, że wróciłem na okropną drogę nr 62, której jak ognia starałem się unikać. Aby się nie cofać, pojechałem więc kawałek 62jką i na tyle na ile było to możliwie bezpieczne skręciłem na Smoszewo. Trzeba wam wiedzieć, że trasa 62 to tranzytowa droga dla tirów bez pobocza z bardzo dużym natężeniem ruchu. Tam każdy kilometr, liczony jest jak 5, bo skoncentrowanym trzeba być naprawdę mocno a i refleks czasem się przydaje. Ja tego dnia raz uciekałem na pobocze zdmuchnięty przez pustą lawetę a kilka razy uciekałem sam sprzed wyprzedzających na czołówkę wozów.
W Smoszewie, zaraz za cmentarzem, okazało się że asfalt im chyba ruscy wynieśli i telepałem się po strasznej szutro-kamienio-koleino-nawierzchni przeplatanej lodem i śniegiem. Było okropnie, bo nie mam przerzutek w tokaido i nie mogłem sobie ulżyć w jeździe. Ostro musiałem się siłować z pedałami na takiej fakturze a jednocześnie cholernie uważać, aby nie paść na pysk na lodzie.
Koło Wygody Smoszewskiej, przed samym nieszczęsnym powrotem na główną, spotykam patrol policji, która łapie kierowców na 62. Dziwnie spojrzeli się na mnie jak ich mijałem. Całe szczęście mieli delikwenta i mogli na nim skupić swoją uwagę a mnie puścili wolno. Nie wiem na ile legalne jest jeżdżenie rowerem po TAKICH krajówkach.
Do Wychódźca mknę żwawo grubo ponad 23km/h i dojeżdżam zmęczony, ale szczęśliwy. Przede wszystkim mam chwile oddechu od mrozu a i dawno nie mięłam okazji podgadać z Radkiem i w sumie kawał czasu się nie widzieliśmy. W pokoju spotykam także Kasię, jego dziewczynę i Damiana brata.
Część numer dwa: Do domu, hej do domu już czas…
Przepyszne kotlety, ciepła herbata oraz wspaniałe towarzystwo pozwoliły mi odtajać. Około 2h po przybyciu zabieram się w drogę powrotną. Rusza ze mną do spółki Radek.
Ogarniamy sprzęt i w drogę. Radek nie byłby sobą gdyby nie poprowadził trasy po swojemu, czyli na łubudu. Jedziemy szutrówkami i już na wstępie wspinamy się pod wielką skarpę. Tam próba zmiany biegu kończy się zerwanym łańcuchem. Próbowałem założyć łańcuch mechanicznie na zębatkę wyżej, licząc że nie jest tak naciągnięty i wejdzie na „ciasno”. Niestety łańcuch może by i siedział na zębatce, ale zanim tam się usadowił, musiał pokonać ciasny skos i przez mróz zwyczajnie strzelił… Zmuszony zostałem skrócić go o ogniwo. I zamiast polepszyć, pogorszyłem sprawę, bo bieg musiałem założyć jeszcze cięższy niż był a trasa była terenowa.
Dalsza jazda do Zakroczymia, to szereg szutrówek przykrytych szklistym lodem i silny wiatr w twarz. O ile wcześniej do Radka jadąc, miałem pomoc, teraz zrobiło się nieprzyjemnie. Na otwartych przestrzeniach wiało niemiłosiernie do tego ciężki bieg sprawiały, że nie mogłem rozpędzić się więcej niż 12km/h. Przed samym Zakroczymiem wpadamy w super wąwozy. Wyglądają jak te na Lubelszczyźnie.
Wielkie, głębokie i takie na swój sposób mroczne. Osłaniają nas jednak przyjemnie od wiatru i mimo, że czasem podjazdy są ostre i musimy prowadzić rowery, to jest o niebo cieplej.
Przed samym miastem, rozdzielam się z Radkiem, który rusza w drogę powrotną do domu. Nieźle go przymroziło!
Dotarł cały i zdrowy!
Jazda samotna smakuje inaczej kiedy termometr pokazuje -17 a słońce zachodzi za horyzontem.
Niebo zrobiło się krwisto czerwone a ja opuszczałem Modlin.
Krótka przerwa na moście na małe zdjęcie, i czym prędzej ruszam do domu. Po przedarciu się przez centrum Nowego Dworu, już w kompletnych ciemnościach jadę do Jabłonny. Okulary zamarzają od pary, i mam małe dziurki tylko do patrzenia. Wycieranie nie daje nic, bo za chwilę sytuacja sie powtarza. Lampka świeci, ale droga z Rajszewa to 4 podjazdy a bieg był cholernie ciężki. Droga zdawała sie nie mieć końca. Prosta i bardzo mroźna(podejrzewam, że poniżej -18) a stopy nieźle już wychłodzone. Męczyły mnie boleśnie aż do samego końca.
To była naprawdę trudna trasa a do tego na końcówce jazda na za ciężkim biegu z bardzo niską kadencją. Kiedy wchodziłem po schodach do domu czułem przeszywający ból w palcach u nóg. W zasadzie trudno powiedzieć, czy odczuwałem obecność samych palców;) Zmęczony, ale szczęśliwy dotarłem do celu.
PS: Szok jestem na głównej i na drugim miejscu - zapomniałem, że od dziś mamy luty
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew