Jeden dzień z siodełka, ziarno pośród wieczności.... | Księgowy

Jeden dzień z siodełka, ziarno pośród wieczności.... || 60.24km

Środa, 7 marca 2012 · Komcie(2)
Kategoria Na uczelnie
Ostatnie resztki snu rozwiał niewidzialny wiatr, który wtargnął niespodziewanie w odmęty mojej wyobraźni. Chłód jaki zapanował zmroził mnie tak silnie, że dalsze pozostawanie w stanie sennych marzeń zdawało się być nie tyle niemożliwe, co niewyobrażalnie niekomfortowe. Światło jakie ogarniało moje powieki, zawsze było niesympatycznie drażniące, tego poranka jednak ich otwieranie poszło nadwyraz sprawnie.

Poranne czynności nieomal zestandaryzowane, sprawiały mi niejako przyjemność a jednocześnie ocierały się o cienka granicę rutyny. Nie miałem jednak wątpliwości, że tak jest będzie i tak być powinno. Wspaniała kobieta, ciepła herbata i kanapki z rana. Wspólne rozmowy, sprzeczki i przepiękna codzienność.
Tego dnia poranek urozmaiciły sprawy serwisowe. Trzy z czterech posiadanych przez nas rowerów, miało flaka. Niesamowicie, nienawidzę odkrywać takich niespodzianek w dniu kiedy ów pojazd jest mi niezbędnie potrzebny. Gdy więc Agnieszka jeszcze krzątała się po mieszkaniu ja pobiegłem naprawić swój jednoślad. Szkła nie znaleziono, gwoździa też, pozostał tylko jeden podejrzany – krasnoludek!

Wczesnowiosenne słońce jest jak ten lichwiarz. Przebiegłe i cwane a jednocześnie dwulicowe. Z za szyby wiosna a na ulicy mróz i przeszywający chłód. Dziś nie było inaczej. Idąc po klatce schodowej z dwoma sakwami cieszyłem się na samą myśl, że będzie mi dane pedałować w tym blasku, który tak żwawo wdzierał się wielkimi szybami. Niestety na ulicy, mimo, że słonecznie, spotkało mnie rozczarowanie. Temperatura oscylowała w granicach -2.

- No to do zobaczenia – rzuciła Agnieszka wsiadając na rower – Wymrozi cię dziś bardziej niż mnie!
- Hej poczekaj. – Rzuciłem szybko dopinając kurtkę. Dogoniłem ją jednak na światłach przy obwodnicy. – miałaś ochotę odjechać tak bez pożegnania?
- No jasne, bardziej się stęsknisz…
Nie zdążyłem nic dodać, bo światła zmieniły się. Ja skręciłem w Lewo a Agnieszka pomknęła na wprost.

Asfaltowa monotonia przytłaczała mnie niejednokrotnie na tym odcinku. Jednak tego poranka, wyjątkowo cieszyłem się z wyjazdu rowerowego. Do Warszawy mam jakieś 40 minut jazdy a pierwsze przedmieścia zaczynają się już po kilku machnięciach korbą. Sunąłem więc, roześmiany wystawiając policzki na pokuszenie słońca i mrozu. To było jednak cos innego, tak dosadnie innego niż zazwyczaj. Przez te ładnych parę miesięcy zimy zdołałem nieomal, o zgrozo, przywyknąć do zimna, zachmurzonego nieba i chlapy na drogach. Słoneczny poranek marca, mimo mrozu, roztaczał w moim sercu pierwsze wiosenne odczucia. Kotłowało się w mojej głowie a endorfiny strzelały fajerwerkami. Mimo załadowanych dwóch sakw, nie czułem oporu. Rower poddawał się moim poleceniom bez zająknięcia. Dopiero czerwień sygnalizacji przed nosem w dość drastyczny sposób wyrwała mnie w błogostanu w jakim się upajałem.


Na przystanku nieopodal ratusza co rano zbierał się niemały tłumek. Niejednokrotnie przy gorszej pogodzie, lub braku czasu zajmowałem miejsce wśród tych ludzi. Z zaciekawieniem zawsze obserwowałem wszystkich. Schemat zawsze ten sam, błagalne spojrzenia utkwione w dali, w nadziei na nadjechanie autobusu. Jak zahipnotyzowani, bezimienni wobec siebie tłumnie wpatrzeni w dal przypominali posągi codzienności. Co jakiś czas ktoś tupał z zimna, inny puszczał opary dymu z papierosa. Tak różni a tak podobni do siebie i tak samo wobec siebie obcy. Mijając ich miałem ich na wyciągnięcie ręki a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jutro nie rozpoznam ani jednej z tych twarzy, choćby stali w tym samym miejscu i odgrywali te same role.

Ryk silników porwał mnie w dalszym pędzie. Na horyzoncie na tle wczesno porannego, sinego nieba, majaczył się dumnie komin elektrociepłowni. Majestatycznie górując nad budynkami wokół puszczał pary dymu, jak ogromne cygaro. Wschodzące słońce eksponowało biało czerwony tułów sprawiając wrażenie jakby totalnie nie pasował do tła na jakim się przedstawiał.

W okolicach przeprawy mostowej na Grota Roweckiego, wśród slimaków ginie zapomniany przez metropolię kościółek. Otoczony zewsząd drogami jest tak spłoszony osamotniony i odcięty od swoich naturalnych włości.



Z dojazdowej i wlotowej droga zmieniła się pod moimi kołami w chodniki i śnieżko chodniki śródmiejskie. Tysiące kilometrów po głównych ulicach stołecznej metropolii sprawiły, że dwa lata temu przerzuciłem się na nieco mniej uczęszczane przez samochody chodniki i szlaki o znaczeniu rowerowym. Nie zauważyłem, wielkiego wzrostu czasu dojazdu a zaoszczęściłem sobie nerwów i mogłem cieszyć się z obserwacji ludzi dookoła.

To zaskakujące jak wiele umyka nam gdy gnamy szosami, dwupasmówkami i autostradami. Skupieni na swoim pasie, próbujemy tylko nie zostać zepchnięci do rynsztoku, wpatrzeni w mostek i wycinek pola przed przednim kołem, jedziemy jak w transie. Schemat zamyka nas w kajdany nudy. Światła szosa, uwaga na tych z prawej, uwaga pas do skretu w lewo, znów światła, klakson, wulgaryzmy, i znów asfalt…
Jazda opłotkami, jeśli można tak nazwać to po czym się poruszam w drodze do szkoły, jest z goła ciekawsza. Czasem nie grzeszy, faktycznie dobrą nawierzchnią, jednak ile tam się dzieje! Dziś mknąć wzdłuż Wisły, widziałem wiewiórkę. Zwolniłem aby jej się przyjrzeć. Mała ruda, trzymała w łapkach jakiś orzech, lub łupinę. Susem wskoczyła na ławkę, jakby chcąc bliżej przyjrzeć się mi. Mijając ją uśmiechnąłem się do siebie a kątem oka zauważyłem jak susami znika w koronie, łysych jeszcze drzew.

Zaledwie kilka kilometrów dalej minąłem budowę metra. Dwóch robotników siedziało na żelbetowym, oświetlonym promieniami słońce, świeżo wybudowanym cokole. Obaj jedli śniadanie. Pieczołowicie zrobione przez ich zony, kanapki i termos z ciepłą herbatą. Prosta rodzajowa scenka a tak niesamowicie, zbliżająca nas do tych dwóch jegomościów.

Przeciskając się pomiędzy ciasnymi i zaniedbanymi uliczkami okolic Domaniewskiej, postępu i Cybernetyki rozmyślałem, jak kiedyś wyglądała ta dzielnica. Dookoła nowe biurowce i oszklone zimne kolosy. Auta zaparkowane gdzie popadnie i tylko uliczki zdezelowane od kół zionęły dawnymi czasami. Na końcu ulicy Postępu, jakby zgodnie z nazwą, postęp się kończył. Zajezdnia Woronicza i stare o kilkanaście lat tramwaje oraz tereny przemysłowe jeszcze nie do końca wchłonięte przez inwestycje korporacyjne, dawały obraz wielkiego kontrastu jaki jeszcze można zaobserwować w naszej Stolicy.


Czasemg dzieś tam w środku siebie czuje, że chciałbym cofnąć się w czasie. gdy mniej było pojazdów a klimat w stolicy był inny, gdy ludzie kupowali w zieleniakach na bazarach a wszystko było takie jakieś wolniejsze serdeczniejsze...





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (2)

Nie odleciałem a odjechałem;) a nawet od-pedałowałem....

Ksiegowy 16:08 środa, 7 marca 2012

Ale odleciałeś z tym wpisem :)

Niewe 15:38 środa, 7 marca 2012
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa egoto

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]