Na rowerze 74 - Do Konina || 248.00km
Na francy - obeznanie z pogodą wieczorną. Po Agnieszkę do pracy. Sprawdzam konfiguracje roweru, nasmarowanie łańcucha i eksperymentuje w sprawie ubioru.
* Drogi suche
* Wiatr wieje
* Koła się kręcą
* Biegi zmieniają!
Towarzysz Księgowy - Gotów!
Etap II - No to fru!
Nasza determinacja jest w stanie pokonać wiele barier, które na pierwszy rzut oka są nie do pokonania. Nie znamy przecież do końca naszych możliwości. Trzeba próbować, a nie od początku myśleć, że nie da się, bo jest za trudne. Nagle świat się otwiera. A my patrzymy wstecz i przebyta droga wydaje się taka krótka. Przed nami wielka niewiadoma, która czasem może przerażać. Jednak niewiadoma staje się wiadomą, a my potem znowu spojrzymy wstecz i okaże się, że wszystko było takie łatwe. Może nie tyle, że łatwe, tylko my spodziewaliśmy się, że będzie trudniejsze.
P Morawski.
Zima ciągnie się w nieskończoność a człowieka wewnętrznie ciągnie na jakiś wyjazd. Do tego jeszcze mnie kusiło aby pokonać trasę, której nie zdołaliśmy zrealizować z Przemkiem poprzednio. Decyzja jak w takich przypadkach zapadła dzień wcześniej. Pogoda ma być dobra. Słońce i wiatr w plecy. Zapadła więc decyzja – Zdobędę Konin!
Rozpoczęło się pakowanie. Tu niestety, pogoda zmusiła mnie do zabrania dużej ilości „zmiennych”. Wiedziałem, że noca może być chłodno a za dnia pewnie pogoda się poprawi. Nie zabrałem więc puchowej kurtki tylko softshella i dwie wiatrówki. Do tego 6 bananów, napój marchewkowy w kartonie i napój kofeinowy z biedronki Power BE.
Sakwa na kierownice wyposażona w 4 banany, telefon do robienia zdjęć, telefon do komunikacji i lampkę oraz zapasowe baterie do GPS i MP3
Niestety nie mogłem spać - znowu. Zawsze jak się nastawiam psychicznie na taki wyjazd tak się dzieje. Wiem, że muszę się wyspać, to spać nie mogę. Coś tam drzemałem, ale w sumie byłem ciągle jakiś taki czujny. Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy człowiek niby sie odpręża a jednak zmrużyć oka nie może.
Wstaje po 2:15 – W zasadzie nieomal zrywam się z łóżka na dźwięk budzika. Robię dwie kanapki, wciskam na siłę do żołądka jedną kromkę z serem i wędliną i dokańczam pakowanie.
3:05 – ruszam. Pierwszy odcinek ulicą Modlińską do mostu północnego idzie mi słabo. Stwierdzam, że rower jest za ciężki. Z każdym obrotem korby obawiam się o powodzenie misji, bo jedzie mi się źle. 21km/h to nie to czego oczekiwałem. Przeskakuje na drugą stronę Wisły mostem północnym, ale tym razem ulicą. Mam w pamięci w jakim stanie była ostatnio, jak z Przemkiem jechaliśmy, ścieżka rowerowa.
Za plecami widać świt, a przed kołami nadal ciemna noc. Ciekawe wrażenie.
Przez Młociny i Radiowo skręcam na Babice a potem prześlizguje się do Broniszy. Noc jest chłodna. Na początku w Warszawie jeszcze utrzymuje się -8, ale przy wylotówce na trasę Poznańską temperatura spada poniżej -10. Wieje chłodem z pól a para leci z ust. Do Warszawy ruch jest już duży, mimo ,że jest ledwie przed piątą rano. Mijają mnie z przeciwka całe masy aut. Nie wszyscy jada grzecznie. Jest wyprzedzanie, jest jazda na trzeciego – przecież trzeba zdarzyć przed porannymi korkami w stolicy!
Leniwie, pojawia się słońce. Minie jeszcze prawie godzina zanim zacznie ogrzewać. temperatura bowiem nadal -10. Choć mam wrażenie, że jest chłodniej. Mniej nie może pokazać mój termometr.
Do Sochaczewa przemieszczam się w miarę ciągiem. Nie bardzo mam ochotę się zatrzymywać. Jest mi zimno w nogi a w zasadzie – nie wiem czemu – w lewą nogę. Po minięciu obwodnicy Sochaczewa wychodzi słońce. Już wcześniej było widno, ale teraz na ulicę w pełni padają promienie i z nadzieją patrzę na termometr, aby zrobiło się cieplej.
Mój rumak na trasie
Trasa na Łowicz jest piękna. Bezchmurne niebo i mały ruch. W zasadzie tylko problem mrozu mnie dobija. Na liczniku termometr wciąż uparcie pokazuje -10 a picie w bidonie kompletnie mi zamarzło.
Nie wytrzymuje bólu stopy i staje na przystanku. Jest z pleksy. Zdejmuje buta i rozcieram piekącą stopę. Dłuo ja trę, zanim czuje ulgę. Wyciągam skarpetkę i zakładam na nogę, w nadziei, że to jakoś pomoże kończynie. Dodatkowo na postoju mam okazje aby coś zjeść. Zjadam kanapkę i popijam herbata z termo-kubka. To jedyny ciepły napój jaki miałem, więc jego wykorzystanie powinno mnie rozgrzać i poprawić stan mojej nogi.
Przepiękna pogoda - to tylko dzięki niej w trudnych chwilach miałem siłę aby jechać dalej!
Gdy ruszam na trasę po około 10 minutach postoju, jest już -8. Radość w mym sercu nie ma granic. W nogę cieplej, ale to jeszcze nie to. Włączam więc blokadę umysłu i skupiam się na audiobooku w słuchawkach a pasy pod kołami mijają mi same. Z czasem robi się -7…-5 i wreszcie komfort jazdy wzrasta na tyle, że mogę nie zwracać uwagi na dyskomfort stóp.
W Zdunach robię fotkę przepięknego kościoła, który góruje nad okolicą niskich podmiejskich zabudowań. W tych warunkach wygląda o wiele lepiej niż mglistym porankiem jakim go widzieliśmy ostatnio z Przemkiem.
Takie krajobrazy mimo mrozu naprawdę mnie motyowowały.
Droga do Kutna jest monotonna i płaska. Na tym odcinku walczę z pierwszym poważniejszym kryzysem. Prędkość spada a każdy jeden km/h więcej kosztuje bardzo dużo. Jedzie mi się coraz gorzej. Z każdym kilometrem mam wrażenie, że rower nie chce się toczyć. Dopada mnie syndrom „kapcia”.
Każdy z was pewnie niejednokrotnie mając gorsze chwile na rowerze oglądał podczas jazdy ogumienie, czy aby powietrze nie schodzi. Niestety – opony i ciśnienie na właściwym poziomie. Bluzgam więc na wszystko dookoła. Jestem nieomal sam na drodze, więc nie odpuszczam nikomu i niczemu. Klnę na słupki przy drogach, i na inżynierów, że je postawili tak daleko od siebie – bo to oczywiste, że gdyby były bliżej kilometry by szybciej wpadały. Wyzywam śnieg i zimę – tej to się oberwało najbardziej. Wrzeszczę na Kafki co to siedzą na polach i na psy z za siatki jednego z gospodarstw bo niemiłosiernie szczekają na mnie.
Niestety nie pomaga nic. Utrzymanie 21km/h staje się coraz cięższe. Kryzys się wzmaga. Wiem, że jestem najedzony a mimo to jechać się nie chce. Obawiam się o powodzenie wyjazdu.
Walczę z kryzysem
Musisz dać radę – mówię sobie w duchu. - Nie poddasz się w Kutnie. Pokaż, że sobie poradzisz. To nie w twoim stylu! Zobacz jest wcześnie, słońce ładne…
Rower zwalnia i… staje na poboczu. Na jednym ze zjazdów na pola kawałek wyasfaltowanego miejsca ogrzało i wysuszyło słonce. Podkładam sobie rękawiczki pod tyłek i siadam na nich. Wystawiam dziób do słońca i podkurczam nogi pod brodę. Zamieram. Chłonę ciepło słońca i reguluje oddech.
Wdech i wydech – oczami wyobraźni widzę łąkę wiosenną – wdech i wydech – widzę ciepły dzień i szutrówke przez pola. – Wdech i wydech…
Medytuje tak z pięć minut, a potem robię krótki aerobik. Najpierw rozciąganie nóg. Potem skłony ze dwa i wygięcia ciała do tyłu. Plecy są obolałe, ale ogólne samopoczucie poprawia się gdy wsiadam na rower ponownie. Odcinek do Kutna jednak nie należy do przyjemnych mimo przerwy.
Przede mną BP za plecami MC donald i zapachy pyszności i jak tu wytrzymać takie kuszenie szatana? Nie dałem się! Nie wróciłem!
Kutno to szybka kanapka popijana sokiem marchwiowym. Kusi mc Donald obok i bar na stacji benzynowej, jednak wiem, że nie chce spędzać za dużo czasu na posiłkach. Ciężko byłoby mi później wrócić na trasę z ciepłego baru. Morale i tak mam podcięte ostatnim kryzysem. Dawanie sobie kolejnych okazji do przemyśleń w stylu „może wrócę z Kutna” nie byłoby dobrym pomysłem. Szybko więc oddalam się od miasta jak od jakiegoś objętego zarazą obszaru.
No i trzecie województwo podczas tego wyjazdu!
Na jednym z szybkich postojów zdejmuję kurtkę i zostaje w samym softshellu. Temeratura na słońcu jest już powyżej zera. Na termometrze pojawia się 4 stopnie. Od tego momentu jadę jak zaczarowany. Z każdym kilometrem czuje się lepiej. Prędkość wzrasta a ja czuje się jak nowo narodzony. Na obwodnicy Krośniewic przeistaczam się w demona prędkości. Najpierw 27 a potem 35km/h. Od Krośniewic do Kłodawy prędkość nie spada poniżej 28km/h. Nie poznaje siebie. Jadę jak nigdy wcześniej.
Koło zdobywam w okolicy godziny czternastej. Przepiękna droga! Jedzie się najpierw w kierunku do miasta zwykłą drogą i wydaje się, że jest płasko. Kiedy jednak za Chojnami trasa skręca w Lewo moim oczom ukazuje się piękna panorama doliny Warty. Długi zjazd w dół a w oddali widać drogę wiodącą lekkim łukiem. Naprawdę żałuje, że nie zrobiłem tu zdjęcia. Było przepięknie.
Za Kołem trafiam już na całkiem inny krajobraz, zaczynają się górki. Droga do samego Konina to bardzo pofalowany obszar. W nogach już 200km a do Konina jeszcze 27km. Jadę, powoli. Wiem, że na wcześniejszy pociąg nie zdążę, poza tym znów mam kłopot z kryzysem. Zaskoczyło mnie to w pewnym sensie.
Myślę sobie: Kurcze przecież dopiero co borykałem się z kłopotami przed Kutnem, potem przecież jadłem dwa banany za Włodawą. Jak to możliwe, że znów mnie męczy…
Jadę wolno i analizuje co mogłem zrobić nie tak. Wreszcie dochodzę do wniosku, że poprzedni kryzys miałem gdzieś na 130 kilometrze a obecnie jest już dawno po 200. Z każdą kolejną pojawiającą się górką, morale mi spada a nogi pedałują wolniej. 17km/h potem 15km/h…
W miejscowości Paprotnia zdobywam wzniesienie i jestem już w bardo złym stanie...psychycznym:D
Zobacz – dojedź jeszcze do tego kamyczka.
Jeszcze tylko do tego słupka o tam!
Świetnie! To teraz tylko ten znak… no dalej.
Czuje, że kręci mi się w głowie. Rower w pewnej chwili troszkę wymyka mi się z rąk i niebezpiecznie odbijam na lewo. Nie przekraczam jednak szerokiego pobocza. Poddaje się i zsiadam. Czuje dosłownie jak nogi się pode mną ugięły. Schodzę na jakąś boczną leśną drogę, kładę rower bezładnie i siadam jak najszybciej na ziemi. Mam wrażenie że gdybym tego nie zrobił i tak bym upadł. Kawałek ściółki leśnej wyłania się z pod śniegu. Opieram się o drzewo zamykam oczy i głęboko oddycham. Jest mi niedobrze. Chce mi się wymiotować a zawroty głowy targają mną. Zamknięte oczy powodują że jeszcze bardziej kręci mi się w głowie.
Trzęsą mi się ręce i sięgam po sok z marchwi i banany. Przełykam ostrożnie, bo w dalszym ciągu jest mi niedobrze. Zapijam sokiem, aby zabić smak bananów. Pomaga!
Odzyskuje najpierw stabilność – zawroty mijają a później w przeciągu około 10 minut wraca mi koordynacja rąk i nóg. Siedzę i oddycham wolno. Tak mi błogo, patrzę na samochody jadące pod górę i delektuje się chwilą. Postój w sumie trwa dobre 20 minut.
Konin zdobywam chyba jeszcze przed szesnastą. Prawie równo o czwartej po południu jestem bowiem już przy dworcu PKP. Kupuje bilet i zamawiam hamburgera w kolejowym barze. Wzbudzam zainteresowanie okolicznych taksówkarzy. Jeden z nich wyraźnie znudzony czekaniem na klientów zagaja mnie co chwila. Najpierw o rower, potem o dystans a potem, widocznie nie czując się mocny w temacie pedałowania, zaczyna nawijać o piłce nożnej. Podtrzymuje rozmowę, ale nie mam pojęcia za bardzo o piłce. Słucham więc opinii zapalonego kibica-taksówkarza na temat ostatnich poczynań polskiej kadry:
„nasi grali jak ostatnie ofermy”
„tylko nogi podnosili, żeby faulować”
„fircyki niemieckie, w innych klubach grają dobrze a u nas nie potrafią”
Wreszcie po dwóch godzinach czekania wsiadam do pociągu i zamykam swoją przygodę.
Usiadłem teraz w ciepłym mieszkaniu i dochodzę do siebie. Odespałem swoje. Nogi nie bolą, one są raczej takie zesztywniałe.
Udało mi się! Jestem szczęśliwy! Ostatnio doszedłem do pewnych wniosków. To nie dystans się liczy, to satysfakcja z pokonywania samego siebie i swoich wewnętrznych barier - to to sprawia, że uwielbiam takie trasy.
Ktoś powie - nie zrobiłeś nic takiego. Taka trasa z wiatrem to przecież "jest do zrobienia". Być może i są ludzie jeżdżący o wiele więcej kilometrów. Inni w tym roku dawno pokonali już barierę 300km, jednak inni to nie ja!.
Postawiłem sobie podczas tej trasy wiele poprzeczek. Wielokrotnie miałem kryzysy i przeżywałem trudne chwile. Satysfakcja z ich pokonania jest bezcenna.
Dane wyjazdu:
Dystans w 24h - 248km
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew