Islandia - dzień 4 | Księgowy

Islandia - dzień 4 || 65.00km

Poniedziałek, 1 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 4

Pobudka wypadła na godzinę 10 polskiego czasu, co na tamtejsze realia daje godzinę 8 rano. Na obiad gotujemy sobie zupę. Nie ruszamy od razu z domku, bo w środku przez noc zrobiło się jakby cieplej. Gotowanie zupy dodatkowo ogrzewa atmosferę wewnątrz domu. Wreszcie nasyceni przepyszną jarzynową z makaronem, pakujemy się i opuszczamy miejsce noclegu. Jest 12 – tj 10 na ich czas.

Kapryśny wiatr dziś jest w plecy. Czuje się jego pomoc, mimo szutru i coraz gorszej nawierzchni pod kołami. Jest „gorąco” bo nie czujemy żadnych powiewów. Droga wije się kręto i pagórkowato pomiędzy falistym terenem. Dookoła świat jakby z innego wymiaru, planety czy bajki. Zniknęły jakiekolwiek zielone elementy, wszędzie rozciągał się tylko szuter, ciemne skały i pola czarno brązowych żwirów.

Kolejne kilometry mijają a my jedziemy oczarowani tym co jest dookoła. Panuje cisza, mało rozmawiamy. Każde z nas przeżywa krajobrazy całym sobą i chłonie oczami widoki, niczym roślina na pustyni na której ziemie spadł dawno oczekiwany deszcz. Czasem stajemy aby złapać oddech i wygrzebać się ze zbyt kamienistej ścieżki lub aby obrać lepszy kierunek dla naszych opon.
Po około dwóch godzinach, pogoda zmienia się. Wiatr przestaje być pomocny i najpierw staje bokiem a potem zawiewa także od czoła i utrudnia jazdę. Droga także wymaga od nas sporej siły i nie lada techniki. Szutrówkę przestala ona przypominać jakiś ponad kilometr wcześniej. Teraz w sumie można ją porównać do dna wielkiego strumienia na którym leża kamienie wielkości zaciśniętej pięści w ilościach grubo przekraczających przyzwoitość. Smaku dodają auta które wyprzedzają nas. Niestety turystyka samochodowa to bardzo popularna gałąź tej dziedziny gospodarki i właśnie autami porusza się tam najwięcej osób na wyspie. Jak wiadomo nie każdy jest urodzonym kierowcą. Pustkowia dodają jeszcze ludziom pierwiastek szumachera i kilka aut mija nas dość szybko a my osłaniamy się rękami i odwracamy tyłem bo kamienie strzelają spod kół na kilka metrów jak pociski.

Zdarzają się także i lepsi kierowcy, którzy zwalniają ale na piętnaście aut, takich „grzecznych” jest może czterech.

Dojeżdżamy do Kjolur, gdzie nie decydujemy się skręcać do głębi regionu i ciepłych źródeł , tylko posuwamy się dalej ku północy. Na znaku pokazuje się dystans 37km do kempingu, co przy prędkościach po 7-8km/h wydaje się niezłym wyzwaniem. Nie ma wyjścia, mimo że pogoda się popsuła i wieje zimny wiatr a temperatura sięga 5 stopni – brniemy dalej. Na jednym z stromych i krótkich odcinków w dół moja przednia sakwa urywa się i wpada mi pod koła. Karkołomnie odbijam na bok i jakoś udaje mi się opanować rower. Mamy więc postój na zipowanie crosso do low-rodera.
Intensywny deszcz padać zaczął jakąś godzinę wcześniej i na zmianę z mżawką przeplata się zamieniając i tak trudne żwirówki w przeplatane błotkiem potoczki.

Obiad jemy pod rozłożonym namiotem na środku doliny jakiegoś strumienia. Nie przechodzą opady, więc w deszczu zwijamy naszą kuchnie polową i ruszamy dalej. Spojrzenie na termometr przeraża. Są 3 stopnie a deszcz zacina w twarz. Rękawiczki, nasiąkają wodą a kierownica staje się tak zimna, że nie bardzo wiem jak mam ja trzymać, aby nie odczuwać bólu z zimna.

Kiedy myśleliśmy, że to już szczyt możliwości, demotywujących tego regionu i, że droga jest trudna, nagle jej nawierzchnia z luźnych kamieni zmienia się w żwir i tarkę miejscami z dodatkiem kamieni, znanych nam już wcześniej. Tarka jest głęboka i bardzo ciężko ją ominąć, bo brzegi drogi są albo z bardzo miękkiego żwiru, albo leży tam masa większych kamieni, które trzeba omijać slalomem, bo koła ich nie są w stanie pokonać.

Jadę wpatrzony w kierownicę i z kapturem zasuniętym tak mocno, że ze środka widać tylko mój nos i kawałek okularów. Te ostatnie, zresztą też zaparowały i w sumie nie wiele przez nie widzę. Nie ma to jednak znaczenia, bo podziwiać krajobrazów jakoś nie mam ochoty. Agnieszka czasem jedzie przede mną czasem za mną. Nie jedziemy blisko siebie, mamy ze sobą kontakt wzrokowy. To trochę pomaga, bo rozmowa się nie klei a jednocześnie ma się świadomość, że ktoś tam jest. Nasza sytuacja się nie poprawia przez wiele kilometrów. Prędkość 6km/h, pada i wieje w twarz, rękawiczki mokre a motywacja do jazdy topnieje z każdym obrotem korby. Rower podskakuje na tarce jak jakaś maszyna do ubijania drogi. Wszystko mi się telepie, szyja boli od ciągłych drgań a plecy tak mi zesztywniały, że nawet gdy robie chwile przerwy na złapanie oddechu, nie schodzę z roweru, bo nie wiem, czy byłbym potem w stanie na niego wsiąść.


Na horyzoncie pojawia się pomarańczowy domek – w głowie kiełkuje myśl „to kemping”. Motywujemy się do jazdy, jednak to tylko lub aż domek z drewna. Nieśmiało zaglądam do środka a tam otwarte. Idę głębiej. Widzę ławki, stolik sznuki na suszenie prania a w trzecim pokoju dwa piętrowe łóżka z materacami. Dyskutujemy chwilę i wreszcie decydujemy się zostać tam na noc. Rozpakowujemy się i zastawiam drzwi wielkimi wyrwanymi okiennicami, jakie stoją w środku. Gdy już zawijamy się w śpiwory, mam na sobie chyba wszystko co wiozę. W domku leci para z ust a temperatura nie przekracza 5 stopni. Jednak jest duży plus – nie wieje. Słychać jak gwiżdże wiatr, ale nie czuć bezpośrednio jego podmuchów.

Ledwie zdołałem odpłynąć w błogostan snu, gdy na horyzoncie pojawia się zło. Ktoś szarpie drzwi, potem znów wali… Zrywam się i nasłuchuje. Udaje że nikogo nie ma. Za oknem słyszę jak ktoś obiega dom dookoła i zagląda przez okna.
„tam jakieś szmaty wiszą… chyba zawalone śmieciami” – słyszę głos i dopiero po kilkunastu sekundach dociera do mnie, że to po Polsku.

Zrywam się i odwalam drzwi. Jakie jest moje zaskoczenie, kiedy na zewnątrz spotykam 2 polaków na rowerach. Śmiejemy się i zapraszamy ich na nocleg do naszego domku rozpusty. Na dworze temperatura spadła już do 3 stopni. Jest mi tak zimno po wyjściu ze śpiwora, że język mi staje kołkiem a zęby dzwonią. Nasi nowi znajomi (znający zresztą Martwą Wiewiórkę i Podjazdy) są spod poznania i podobnie jak my pedałują po wyspie na rowerach, tylko w innym kierunku.
Gadamy chwilę i kładziemy się spać. Safe-house opanowali więc Polacy!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (1)

brrr, ale zimno ;)

surf-removed 11:05 wtorek, 16 lipca 2013
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa nyidr

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]