Islandia - dzień 6 || 137.00km
Środa, 3 lipca 2013
· Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 6
Wstawanie i pakowanie staje się rytuałem od wielu dni. Z każdym idzie nam coraz sprawniej, jednak tu trochę musimy poczekać na pranie aby doschło na grzejnikach. Po negocjacjach dzien wcześniej z właścicielką zamówiłem śniadanie. Dostajemy więc do dyspozycji Szwedzki (Islandzki) stół. Jest mleko, jest kasza z mlekiem, kawa z mega dolewką tosty, smjor, herbata są jabłuszka. Objadamy się czym popadnie i ledwo możemy się ruszać. Aga zabiera resztą jabłuszek pokrojonych na później.
Po tak potężnym śniadaniu, droga pod górę jaka nas czeka, zdaje się być lekka i przyjemna. Podjazd trasa nr 1 na tym odcinku jest trudny jednak ze względu na dużą ilość aut a nie zaś na swoje nachylenie. Jak to w fizyce – co wywleczesz na górę prędzej czy później zjedzie w dół.
Zjazd fundujemy sobie więc 50km/h do miasta i robimy szybkie zakupy. Miejsce zbiegu kilku większych dróg to masa turystów na stacji benzynowej i w okolicznym „pseudo mac Donaldzie” i dzieciaków jeszcze więcej. Oczywiście SA i paniusie z fajkami w zębach mające za nic, że stoimy obok a obok nas są dystrybutory na paliwo. Od tego dnia zaczynamy odczuwać niesmak turystów. Irytują nas ich zachowania i rojenie się gromadnie we wszystkich większych skupiskach sklepów. Będziemi stronic od takich miejsc przez kolejne dni, jednak niestety nie zawsze będzie to możliwe.
Do Akureyri mamy jeszcze spory kawałek a przed nami drogowa przełęcz Akarherppur. W dolnie rzeki, zanim jeszcze zaczniemy wspinaczkę, wyświetlają się znaki z temperatura i warunkami na górze. Świeci słońce więc nie potrafimy tego rozszyfrować bo na znaku pokazuje 6-7 stopni.
Wiatr pomaga, jedziemy 24km/h w słońcu powyżej 25 stopni. Humory dopisują. Czujemy moc i duzo rozmawiamy śmiejemy się dając upust swoim przeżyciom wewnętrznym chowanym przed dni poprzednie. Opowiadamy o tym kto jak odczuwał tamte złe warunki i naigrujemy się z turystów. Morale wzrasta a wraz z nim dystans.
Droga zaczyna się piąć w górę a potem jeszcze wyżej i jeszcze… jedziemy już z wiatrem w twarz. Islandia lubi zmienność, więc jeśli masz wiatr w plecy to jedź ile wlezie, bo wystarczy, że poczekasz troche a na100% zmieni kierunek. To, że jedziesz 30km/h po płaskim i że nie ma chmur na niebie nie oznacza, że pogoda będzie taka sama. Wystarczy niewielki podjazd i po drugiej stronie możesz mieć już całkiem inne warunki. Tak było i u nas.
Na przełęcz wdrapujemy się pod wiatr jednak w pieknym słońcu. Zielona dolna z pastwiskami daje miejsce coraz surowszym skałom i im wyżej się wspinamy, tym mniej roślinności. Nie jest wysoko, a zmiana jest diametralna. Czuje się, jakbym podjechał na jakieś 2500m powyżej zasięgu roślin. Widać po bokach skały i ich ułożenie. Geologicznie nie mogę się napatrzeć na te przekładańce. Widać dokładnie jak układała się sedymentacja, jaka była jej prędkość i jakie były okresy z popiołami a jakie z lawą. Widać wreszcie moment, kiedy wszystko się przemieściło, bo warstwy są pochylone.
Droga jest dobra, podjazd pokonujemy więc z niewielkimi przerwami dość sprawnie.
W dół jedzie się przyjemnie – zawsze tak jest! Ktoś mi kiedyś powiedział, że z gór pamięta się tylko przepiękne malownicze zjazdy a podjazdy stara się wymazać z pamięci, bo te najbardziej się dłużą. Tu było odwrotnie, w gorę jechałem zafascynowany skałami a w dół było mi zimno i mimo 35km/h na liczniku chciałem jak najszybciej wyjechać na słońce. Na złość słońce zakręciło już obertasa i schowało się za wysokie szczyty obok doliny, jaką jechaliśmy. Więc sytuacja była taka, że w oddali jakieś 10km widać było słońce a my jechaliśmy w 8 stopniach i w cieniu.
Kiedy wreszcie słońce udaje nam się dogonić wiatr zmienia kierunek i zaczyna wiać w twarz. Długo jedziemy pod wiatr i droga ciągnie się w nieskończonośc. W Akureyri ma być kamping więc, liczymy, że uda się tam zanocować. Niestety nie wszystko jest jak trzeba.
Do miasta wjeżdżamy bez sił. Atakujemy stacje benzynowa i w okienku „drive” zamawiamy porcję frytek. Mega wielka jest i na dwie osoby spokojnie starcza. Agnieszka męczyła mnie o frytki od dawna więc nareszcie spełniamy nasza Fast-foodowa zachciankę. Cenowo porcja jest naprawdę opłacalna, więc jeśli jesteście na Islandii i chcecie coś tłustego i niezdrowego polecam zestawy właśnie jakieś frytkowe na stacjach benzynowych. Prawie każda stacja ma bar, gdzie serwuje jedzenie. W przeciwieństwie do naszych tu nie jest wcale tak drogo. Oczywiście produkty żywieniowe są drogie, ale ciepłe żarcie nie!
Dopadamy kemping ale to co tam zastajemy podcina nam kolana. Na nie wielkiej przestrzeni stoi około 20 kamperów zaparkowanych jeden obok drugiego. Gdzieś dalej poupychane namioty i auta z namiotowymi przyczepkami. W centrum kempingu plac zabaw, gdzie szaleje i piszczy cala masa dzieci. Dokoła ludzie chodzą, a toaletę oblega chyba ze dwadzieścia osób. Jedni myją się, inni piorą a jeszcze inni gotują. Totalna stajnia augiasza!
Rezygnujemy z bólem z kempingu, i decydujemy się wyjechać za miasto i rozbić na dziko. Na liczniku już 120km i ta decyzja jest naprawdę bardzo trudna. Przez kolejne kilometry jedziemy po falistym wybrzeżu gdzie jest pełno łąk ale pogrodzone są płotkami i niektóre wyraźnie wykoszone przez właścicieli a więc prywatne. W końcu przeskakujemy przez rów i na skoszonej łące rozbijamy namiot. Wieje zimny wiatr od zatoki a namiotem troszkę szarpie. Zasypiamy z ustawionym na rano budzikiem, aby uciec z noclegu zanim ktoś wjedzie na pole. Z namiotu widzimy bowiem traktor stojący 40m od nas pewnie, pozostawiony przez właściciela w celu uprawy roli w koleje dni.
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Wstawanie i pakowanie staje się rytuałem od wielu dni. Z każdym idzie nam coraz sprawniej, jednak tu trochę musimy poczekać na pranie aby doschło na grzejnikach. Po negocjacjach dzien wcześniej z właścicielką zamówiłem śniadanie. Dostajemy więc do dyspozycji Szwedzki (Islandzki) stół. Jest mleko, jest kasza z mlekiem, kawa z mega dolewką tosty, smjor, herbata są jabłuszka. Objadamy się czym popadnie i ledwo możemy się ruszać. Aga zabiera resztą jabłuszek pokrojonych na później.
Po tak potężnym śniadaniu, droga pod górę jaka nas czeka, zdaje się być lekka i przyjemna. Podjazd trasa nr 1 na tym odcinku jest trudny jednak ze względu na dużą ilość aut a nie zaś na swoje nachylenie. Jak to w fizyce – co wywleczesz na górę prędzej czy później zjedzie w dół.
Zjazd fundujemy sobie więc 50km/h do miasta i robimy szybkie zakupy. Miejsce zbiegu kilku większych dróg to masa turystów na stacji benzynowej i w okolicznym „pseudo mac Donaldzie” i dzieciaków jeszcze więcej. Oczywiście SA i paniusie z fajkami w zębach mające za nic, że stoimy obok a obok nas są dystrybutory na paliwo. Od tego dnia zaczynamy odczuwać niesmak turystów. Irytują nas ich zachowania i rojenie się gromadnie we wszystkich większych skupiskach sklepów. Będziemi stronic od takich miejsc przez kolejne dni, jednak niestety nie zawsze będzie to możliwe.
Do Akureyri mamy jeszcze spory kawałek a przed nami drogowa przełęcz Akarherppur. W dolnie rzeki, zanim jeszcze zaczniemy wspinaczkę, wyświetlają się znaki z temperatura i warunkami na górze. Świeci słońce więc nie potrafimy tego rozszyfrować bo na znaku pokazuje 6-7 stopni.
Wiatr pomaga, jedziemy 24km/h w słońcu powyżej 25 stopni. Humory dopisują. Czujemy moc i duzo rozmawiamy śmiejemy się dając upust swoim przeżyciom wewnętrznym chowanym przed dni poprzednie. Opowiadamy o tym kto jak odczuwał tamte złe warunki i naigrujemy się z turystów. Morale wzrasta a wraz z nim dystans.
Droga zaczyna się piąć w górę a potem jeszcze wyżej i jeszcze… jedziemy już z wiatrem w twarz. Islandia lubi zmienność, więc jeśli masz wiatr w plecy to jedź ile wlezie, bo wystarczy, że poczekasz troche a na100% zmieni kierunek. To, że jedziesz 30km/h po płaskim i że nie ma chmur na niebie nie oznacza, że pogoda będzie taka sama. Wystarczy niewielki podjazd i po drugiej stronie możesz mieć już całkiem inne warunki. Tak było i u nas.
Na przełęcz wdrapujemy się pod wiatr jednak w pieknym słońcu. Zielona dolna z pastwiskami daje miejsce coraz surowszym skałom i im wyżej się wspinamy, tym mniej roślinności. Nie jest wysoko, a zmiana jest diametralna. Czuje się, jakbym podjechał na jakieś 2500m powyżej zasięgu roślin. Widać po bokach skały i ich ułożenie. Geologicznie nie mogę się napatrzeć na te przekładańce. Widać dokładnie jak układała się sedymentacja, jaka była jej prędkość i jakie były okresy z popiołami a jakie z lawą. Widać wreszcie moment, kiedy wszystko się przemieściło, bo warstwy są pochylone.
Droga jest dobra, podjazd pokonujemy więc z niewielkimi przerwami dość sprawnie.
W dół jedzie się przyjemnie – zawsze tak jest! Ktoś mi kiedyś powiedział, że z gór pamięta się tylko przepiękne malownicze zjazdy a podjazdy stara się wymazać z pamięci, bo te najbardziej się dłużą. Tu było odwrotnie, w gorę jechałem zafascynowany skałami a w dół było mi zimno i mimo 35km/h na liczniku chciałem jak najszybciej wyjechać na słońce. Na złość słońce zakręciło już obertasa i schowało się za wysokie szczyty obok doliny, jaką jechaliśmy. Więc sytuacja była taka, że w oddali jakieś 10km widać było słońce a my jechaliśmy w 8 stopniach i w cieniu.
Kiedy wreszcie słońce udaje nam się dogonić wiatr zmienia kierunek i zaczyna wiać w twarz. Długo jedziemy pod wiatr i droga ciągnie się w nieskończonośc. W Akureyri ma być kamping więc, liczymy, że uda się tam zanocować. Niestety nie wszystko jest jak trzeba.
Do miasta wjeżdżamy bez sił. Atakujemy stacje benzynowa i w okienku „drive” zamawiamy porcję frytek. Mega wielka jest i na dwie osoby spokojnie starcza. Agnieszka męczyła mnie o frytki od dawna więc nareszcie spełniamy nasza Fast-foodowa zachciankę. Cenowo porcja jest naprawdę opłacalna, więc jeśli jesteście na Islandii i chcecie coś tłustego i niezdrowego polecam zestawy właśnie jakieś frytkowe na stacjach benzynowych. Prawie każda stacja ma bar, gdzie serwuje jedzenie. W przeciwieństwie do naszych tu nie jest wcale tak drogo. Oczywiście produkty żywieniowe są drogie, ale ciepłe żarcie nie!
Dopadamy kemping ale to co tam zastajemy podcina nam kolana. Na nie wielkiej przestrzeni stoi około 20 kamperów zaparkowanych jeden obok drugiego. Gdzieś dalej poupychane namioty i auta z namiotowymi przyczepkami. W centrum kempingu plac zabaw, gdzie szaleje i piszczy cala masa dzieci. Dokoła ludzie chodzą, a toaletę oblega chyba ze dwadzieścia osób. Jedni myją się, inni piorą a jeszcze inni gotują. Totalna stajnia augiasza!
Rezygnujemy z bólem z kempingu, i decydujemy się wyjechać za miasto i rozbić na dziko. Na liczniku już 120km i ta decyzja jest naprawdę bardzo trudna. Przez kolejne kilometry jedziemy po falistym wybrzeżu gdzie jest pełno łąk ale pogrodzone są płotkami i niektóre wyraźnie wykoszone przez właścicieli a więc prywatne. W końcu przeskakujemy przez rów i na skoszonej łące rozbijamy namiot. Wieje zimny wiatr od zatoki a namiotem troszkę szarpie. Zasypiamy z ustawionym na rano budzikiem, aby uciec z noclegu zanim ktoś wjedzie na pole. Z namiotu widzimy bowiem traktor stojący 40m od nas pewnie, pozostawiony przez właściciela w celu uprawy roli w koleje dni.
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew