Islandia - dzień 16 + odlot || 70.00km
Rano pakowanie namiotu przebiega w deszczu. Od rana pada, najpierw mżawka a potem większy rzęsisty deszcz. Idziemy a raczej przebiegamy z rowerami i sakwami pod kuchnie aby zjeść jeszcze śniadanie. Po kanapkach z dżemem i herbacie z brązowym cukrem idziemy na stacje benzynową, aby poczekać na autobus do Reykaviku.
Podróż nie trwa długo, za to wyjazd z miasta przez centrum to nie lada gratka. Same 3-pasmówki, ścieżek nie ma a auta pędzą jak na jakichś ekspresówkach. I niech mi ktoś powie raz jeszcze, że to kraj i raj dla rowerów.
Do Keflaviku droga jest długa, monotonna i deszczowa. Ma się rozumieć wiatrzysko wieje w dziób. Zaledwie 50km mamy do przejechania, ale noga mi siada. Od kilku dni czuje już jak słabnie a na tym odcinku zwyczajnie czuje jak nabawiam się jakiejś kontuzji. Nawet prowadzenie roweru sprawia że kuleje. Boli przy kolanie jakiś przyczep mięśnia.
Wiele godzin trwa zanim dotrzemy do kempingu. Niestety miejsc już dla nas nie ma a namiotu rozstawić nie pozwalają – są tylko pokoje. Pan w recepcji odzsyła nas do „domku kanadyjskiego” tam mają mieć 3 wolne pokoje jeszcze – tyle udało mu się, na moją prośbę ustalić telefonicznie.
Hotel a10 jest białym domem w dośc ekskluzywnym stylu. Recepcja ładna wszędzie czysto i białe pościele w pokojach. Ba nawet białe ręczniki nam dali. Kupujemy nocleg w 2 pokojach jednoosbowych. Nie da się kupić jednego dla dwojga bo i tak cena ta sama. Jeden więc pokoik przeznaczamy na magazyn sakw i śmierdzących rzeczy zakiśniętych z wilgoci, drugi zaś na spanie, gotowanie i jedzenie.
Prysznic biore chyba z godzinę. Bossko! Śpimy w białej pościeli, ale w głowie odliczam minuty i godziny kiedy już będzie odlot samolotu.
Nastepnego dnia po wyrejestrowaniu się z hotelu ruszamy do sklepu. Nie ma nigdzie nic otwartego bo niedziela, ale w koncu o 12 otwierają „netto”, toteż atakuje sklep w nadziei na jakiś prowiant do koczowania na lotnisku i kartony. O dziwo nie ma kartonów i worków na śmieci ani nie ma nawet taśmy klejącej. Worki wyszły, a kartonów nie ma. Po negocjacjach z jakimś człowiekiem z obsługi dostaje 50 sztukową, prawie pięciokilogramową belę worków przemysłowych czarnych, dużych, na śmieci.
Oczywiście „dostaje” znaczy – idź pan do kasy i zapłać. Na stacji nieopodal kupujemy taśmę klejącą i wracając na lotnisko atakujemy kila miejsc gdzie mogą być kartony.
Etap ostatni to składanie rowerów i koczowanie na lotnisku.
SKłądanie rowerów ułatwia nam przemiła dziewczyna z kiosku z jedzeniem, przy uprzejmości któ®ej dostajemy kilkanaście kartonów z magazynu. Pan Polak sprzątający na lotnisku także nas rozpoznaje i od razu atakuje nas z pomocą dając kolejne kartony. Super! Możemy kleić. Przez 2h kleimy rowery kartonami, folią i robimy takiego składaka na transport. O niemiłym zachowaniu Włochów już wam pisałem. Mieli 3 kartony i nie dali nam a potem oddali komuś innemu.
Siedzimy, czekamy drzemiemy i czas wolno mija. O 2 w nocy poznajmy byłego pracownika MSZ z polski. Niezły cwaniak z niego ale rozmowa z nim i jego bujne opowieści, kogo on nie widział i kogo nie woził w korpusie dyplomatycznym, sprawiają, że czas biegnie szybciej. Jego historia jako MSZ-owca zakończyła się , po tym jak w jakimś barze dał w zęby kolesiowi co to się coś tam do niego stawiał. Wesołą postać towarzyszy nam do końca pobytu na Lotnisku!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew