Wiosna wiosna, wiosna ach to ty! Nikt by nie przypuszczał, że po wczorajszym mordowaniu się na rowerze, dziś wstąpi we mnie nowa siła i pogna mnie tak jak ciągnie owa siła młode pędy ziółek i Chwastków ku wiosennemu słońcu. Poranek zapowiadał się miernie, mgła spowijała nasz blok a z księżycowej nocy, pozostały zaledwie wspomnienia. Z za okna nie było nic widać poza mlekiem rozciągającym się na całym widnokręgu. Poranne „obrządki” moje i Agi były już tak naturalne i nieomal machinalne, że nie zauważyłem nawet kiedy wybyła 9.30 i wyruszyliśmy z domu w siodełkach. Dziwne myśli tłuką się po głowie kiedy jadąc rano przez pachnący wczesnowiosenną wilgocią mam obok siebie swojego rowerowego skrzata!
Szybkie zakupy i odprowadziwszy Agę do pracy wracam do domu, aby odwieść przesyłki spożywcze wprost do domowej lodówki. Po mgle nie ma już ani śladu kiedy zajeżdżam pod blok, szybko wypakowuje co trzeba do spiżarni i niesiony „tajemniczą wyspą” Juliusza Verna ruszam sobie w kierunku Warszawy.
Nie mam celu jako takiego nie mam jakiejś super silnej nogi z rana, jednak jadę i dumam nad losami bohaterów z Audiobooka i tylko szum samochodów na ulicach zatłuszcza czasem sędziwego lektora… Im dalej na południe tym więcej słońca, po zamotaniu się na Białołęce(zapomniałem, że na Płudach budują wiadukt i przejazd jest niedrożny)
wracam na Modlińską i na wysokości EC Żerań mam już nad głową pierwsze promienie wiosennego słońca. Jedzie się tak jakoś przyjemnie, bo po pierwsze nikt mnie nie gna nigdzie(jak to często bywa na tej trasie, która towarzyszy mi w porannych dojazdach na uczelnie) a po drugie wiaterek choć lekki dziś mi wyraźnie sprzyja.
Mijam Wisłę, potem pierwszy, drugi i trzeci most, a potem znów czwarty i… ile u licha tych mostów mamy w tej Warszawie. Mijam straż miejską, która łaskawie czyhała dziś w swoim peugeocie na wagarowiczów wczesnowiosennych. Mijam ich bodajże ze 3 razy kiedy to raz po raz zatrzymują się na rozmowę z opalającymi się „dziewannami” na betonowych schodach lewego brzegu Wisły. Kilkukrotnie spoglądają na mnie i racząc się zimnym łokciem w wozu patrolowego strażnicy obdarowują mnie przenikliwym spojrzeniem stróżów prawa. Owo spojrzenie tchnie tak silną przenikliwością, że zapominają aby skierować je przed siebie i nieomal przejeżdżają po trawniku, który „nagle” zbliża im się do radiowozu. Szybko korygując tor jazdy, niejako pewnie w pewnej pogardzie dla mojej podejrzanej osoby, mundurowi dodają z rykiem gazu i zostawiają mnie w tyle rozchlapując kilkanaście metrów dalej wielkie strugi wody z kałuży, której pewnie także nie zauważyli.
Stolica ciągnie się zdając się nie mieć końca. O zgrozo, ile lat ludzie musieli układać te piekielne tory przeszkód. Czy naprawdę nasi włodarze oraz projektanci przestrzeni miejskiej nie widzą jak bardzo chodniki są nie przejezdne? Oczywiście jakbym śmiał pisać tu w swoim własnym marnym celu rowerzysty. Mam na myśli młode matki z dziećmi w wózkach, któ®ych kółka SA po kilkakroć mniejsze od moich 26 cali. Czy polityka prorodzinna stolicy nie mogłaby iśc w kierunku poprawy komfortu młodych mieszkańców, albo przynajmniej w kierunku poprawy tranzytu dóbr materialnych przez wszechobecnych Złomiarzy? Bo gdyby taki pan(spotkany przeze mnie zresztą tego dnia w tym miejscu) codziennie nie przemierzał ulic i chodników ze swoim wiernym wózkiem, czymże byłaby stołeczna gospodarka odpadami? Dtacje unijne na segregacje odpadów zainwestowane w miejsce ciągi pieszo-rowerowe zapewne uradowały by nie jednego pana z kupą złomu na wózku a nas rowerzystów oczywiście także choć nie my jesteśmy tu najwaźniejsi!
Wilanów w ciekawym stylu przetrząsa mnie po bruku, który wybaczam mu gdyż podyktowany pewnego rodzaju przeszłością miał pewnie w Historii tego miasta o wiele większe znaczenie niż ja jadący sobie „ot tak”.
Dopiero Konstańcińska droga, tudzież autostrada rowerowa, jako przykład bezsprzecznej (i chyba wręcz ośmielę się określić, genialnej), myśli konstruktorów obszarów zieleni miejskiej, wprawia mój pojazd i moje siedzenie w przejmujący spokój dup… eee DUHA.
Kabacki las zaplątał się na mojej drodze nie wiadomo skąd, miało być tylko do metra a tu las ciągnał się i ciągnał a rower zdawał się chcieć go więcej. Na jednym z odcinków nie tyle jemu co mi się lasu odechciało. Masa śniegu zmieniina w wodę zamieniła ścieżki leśne w bagienka i urokliwe śnieżne single-tracki, przekształciły się w single-krzaki, bo drogą nie dało się jechać.
Slicki założone wiosną nie dawały szans jazdy efektywnej po tak torfowym podłożu. Tak więc przy nadarzającej się okazji opuściłem las mówiąc mu pa pa.
Ostatni ocinek po opuszczeniu leśnej głuszy to seria błędów, pomyłek i przeczuć. Chyba wczesnowiosenne powietrze i dystans jaki pokonałem totalnie pokiełbasił mi w głowie. Jechałem PO Kabatach a potem zgubiłem się na Służewiu żeby na koniec wylądować koło mostu Siekierkowskiego.
Zrezygnowany wiosennym zabłądzeniem, nie chciałem jechać znów po drodze przeszkód, którą pokonałem rano. Skierowałem się więc na Wał Miedzyszyński i po Praskiej stronie wróciłem do domu.
Jazdę po Trasie od Mostu Grota do Jabłonny pozostawię bez opisu, dla chętnych polecam jako pewnego rodzaju odcinek specjalny.
Dziś ( w momencie kiedy pisze te słowa jestem w sowim dawnym pokoju w Legionowie) mam już na liczniku zacne 98,58km co daje ciekawy wynik jak na przywitanie wiosny!
[edit] dotarlem z AGą do domku i dystans łaczny zmienia się na 104,31km
Miało być powitanie wiosny... a było pieruńsko jesiennie.
Od rana nie szlo wyjść mi z domu na kółka dwa a kiedy już z Agnieszką wyjechaliśmy tylko z wiatrem ejchalo się przystępnie, powrót pod zimny "blee" wiatr był do kitu. Ale pokolei.
Najpierw do Pałacyku w Jabłonnie a potem wałem do Tarchomina i w okolice mostu północnego, żeby popatrzeć jak im tam idzie budowa. Oj chyba do Euro to nie dadzą rady:D
Przeskoczyliśmy przez Modlińska i przez przedmieścia Białołęki i osiedla domków jechaliśmy do domu. Jakie tam jest zróżnicowanie domów, spotykaliśmy stare z czerwonej cegły ledwo stojące, a także wille z kamerami oraz drewniane nieomal zabytki. Czuło się tam dziwny klimat, obok jakiegoś bidula z starych spróchniałych desek stała seria segmentów z pałacowymi ogródkami. Na jednej ulicy boisz się o swój portfel, zęby cie nie skroili i spotykasz typków w dresie z piwem a już za skrzyżowaniem równorzędnym masz na podjeździe przed willą dwie audiole za 300tysięcy. A jeszcze dalej elitarne przedszkole wielkości mini pałacyku....
nigdy nie byłem w tej okolicy ale przeraża mnie i chyba się tam na "weekendowe kręcenie " nie wybiore więcej... po prostu czuje się tam złe emocje.
Na sam koniec już koło Jabłonnej spotykamy jakiegoś żwawego dziadka na góralu z przed wieków, który zatrzymuje nas głośnym "EEEEJJJJJJ" prosi o pomoc bo koło mu się obraca i tak strasznie chrobocze. Pomagam mu bo przyczyna tkwi w dynamie które włączyło mu się na wertepach i tarło o gruby bieżnik opony. Uradowany naprawieniem usterki, dziękuje nam i zanim my zdążyliśmy się zebrać, on już zniknął za zakrętem rozradowany.
Krótko treściwie ale bez zapału był ten wyjazd. Po prostu nie lubimy siedzieć w domu jak nie pada, jednak żeby mnie ten wyjazd jakoś naładował energią pozytywna to nie powiem;/
Koło na piaście novatec która została z poprzedniego kołka, na obręczy X-rims i szprychach DT. Miały byc Spokesy za 80gr ale nie mieli długości na ta obręcz i wyszło jak wyszło:) ważne że kółko pracuje jak należy i Czerwony Smoczek mój znów cieszy szprychy do ludzi!!!
Gdy wiatr zaczyna wiać a z nieba nie leje się deszcz w Głowie lęgnie się pewien pomysł. Pojedźmy gdzieś razem czerwony smoku! Czym by był mój nędzny żywot gdyby nie iskierka światła jaka daje mi ten czerwony wariat na dwóch kołach. Może gdyby pozytywne endorfinki sprzedawali w sklepie jak dopalacze mniej bym jeździł, ale czy to nie jest tak, że ja to po prostu kocham?
Dziś znów mnie pognało, dosłownie rzecz ujmując „wywiało”. Nie planowałem tego wyjazdu, jak i nie planuje żadnych tego typu „piekielnych pojeżdżawek”. Po odwiedzeniu Siedlec, całkiem niedawno, nie sądziłem ze okazja pobicia dystansu siedleckiego nadarzy się tak szybko.
Szybki rzut oka na prognozę i na plan lekcji. Wiać miało na „zielono” a to w tłumaczeniu z języka meteo.pl na nasz, znaczy wiatr o sile 18km/h. Śniadanko o poranku zjadłem w towarzystwie mojej ukochanej Agusi, pakowanie troszkę na wariata było, do sakwy wyładowały tylko najpotrzebniejsze rzeczy naprawcze butelka Hoop Coli i 4 kanapki. Na kierownice jakieś cukierki z bombonierki Mieszko, która nam została z weekendowego podarunku od rodziców.
Ruszam przed godziną dziewiątą i kieruje się na Nowy Dwór Mazowiecki, jadę bocznymi drogami przez Rajszew, aby ominąć z rana serię pagórków. Trasa początkowo idzie nadwyraz zwyczajnie. Kiedy w końcu wskakuje na trasę główną, zaczyna się jechać przyzwoicie. W uszach znów zagościła niedosłuchana wcześniej „Tajemnicza Wyspa” Verna.
Za Nowym Dworem kieruje się już na Kazuń i tu droga się pogarsza, asfalt jest marny a wiatr chował się za lasem. Na domiar złego wybieram trasę nie taka jakiej się spodziewałem. To znaczy wiodła w tym samym kierunku, ale nie jechałem nią nigdy w całości i niestety stan jej jest fatalny… Skręcam mianowicie na Głusk i Leoncin.
Trasa wiedzie blisko północnego obrzeżenia Kampinosu, dookoła wioski wioseczki, ludzie łażą po ulicy jak święte krowy, albo święci rolnicy. Kilkukrotnie atakuje mnie sfora psów i nieomal zabijam się próbując ominąć kurę, która niczym Rambo, wyskakuje z przydrożnych krzaków wprost pod moje koła. Wiejskie klimaty, może i na początku wydają się sympatyczne i swojskie jednak owa swojskość przeradza się w zacofanie, kiedy kilka kilometrów później asfalt zaczyna być „domowej roboty”. Nie ma co narzekać Unia i tam dotarła. Budowa kanalizacji we wsi to wielkie wydarzenie, nareszcie wszystko pójdzie w rury a nie do ziemi. Przez wieś jak okiem sięgnąć stoją chłopy z piwem i pośród wykopów i rozrytego asfaltu oraz nowych studzienek, dywagują o przybytkach swoich. Droga już chyba przestaje być asfaltowa, więcej jest gruboziarnistego tłucznia wypełniającego niedawno zasypane rury kanalizacji, niż asfaltu. O zgrozo, co przeżywają moje ręce, nadgarstki i tyłek. Mam zapewniony masaż wibracyjny 4literowego siedziska, przez ładne kilka kilometrów. Lawiruje jak na slalomie pomiędzy dziurami i kilka razy obrywam kamieniem wystrzelonym spod kół wprost w moją piszczel…
Wreszcie nastają „Nowiny”(mała wioska ostatnia na mojej drodze krzyżowej) i opuszczam tą marną obwodnicę nadkampinoską. Pogoda wietrzna, choć nie czuje aby jechało się super lekko. Faktycznie średnia powyżej 20km/h, jednak samopoczucie jakieś takie byle jakie. Poranne słońce zamieniło się w stertę bałwaniastych chmur na niebie. Krążą one nisko i tak jakby zastanawiały się „zlać deszczem czy poczekać do jutra?”. Całe szczęście ich narady trwają na tyle długo, że udaje mi się opuścić obszar zachmurzony.
W okolicy miejscowości Kamion, przeprawiam się drewnianym mostkiem na druga stronę rzeki Bzury. Jest mi zwyczajnie zimno. Słońca nadal nie ma, a mi jakoś morale spada. Tak siadam kolo mostu schowany za betonowym ogranicznikiem ruchu, i biadolę. Kiedy próbuje sięgnać do sakwy okazuje się, że na domiar złego, mapa została na stole w domu i jestem nawigacyjnie zdany na swoja wzrokowa pamięć. Wciągam szybko dwa czekoladowe wielościany z bombonierki które mam w sakwie na kierownicy i zrezygnowany ruszam dalej. Na wysokości Wyszogrodu w miejscu skrzyżowania z trasą nr 50, z pomocą idzie mi mój ukochany nawigator. Aga podnosi mnie na duchu i obiecuje pomoc w nawigacji, która w późniejszym etapie mej wietrznej tułaczki zdała się być bezcenna. Tuz za miejscowością Uderz, w lesie decyduje się wreszcie na postój, postój w całym tego słowa znaczeniu, zakrawający nawet o przydrożny popas. Na zdezelowanym przystanku siadam chyba po raz pierwszy od 70km. Wyciągam nogi i zjadam kanapkę(jedna z 4 jakie miałem). Torebki z posiłku wkładam do butów, bo nowe buty nie dawały sobie rady z zimnym wiatrem tych okolich i od wielu kilometrów marzłem w stopy. Dokładam tu także dodatkową warstwę na pierś i obleczony w nowe szaty wreszcie zasięgam ukojenia. Jest cieplej, milej a zjedzony posiłek pozytywnie wpływa na moje ego(Energetyczne Grzejniki Organizmu).
Z nową siłą ruszam więc dalej. Ha no robie się inny JA! Ja ale jak nie ja! Tylko, że to ciągle ja i to nie nikt inny ale ten sam ja, co od początku, tylko moralne doładowany. Do Iłowa mknę z prędkością 30km/h, Tam krótka lokalizacja na lokalnej mapie i ruszam dalej. Kierunek Sanniki. Odcinek ten także pokonuje nadzwyczaj sprawnie. Nareszcie jedzie się tak jak powinno, noga podaje a 3x7 nie schodzi z przełożenia. Przez Krubin docieram do Lwówka. po drodze mijam wiele zrujnowanych i opszczonych domostw.
Tu niestety już moje pamięciowe zarysy trasy nie sięgają. Podparty na nawigacji Agnieszki(naprawde bardzo dobrej) udaje mi się jechac dalej. Jednak w wioskach nowe asfaltowe drogi i zerowe oznakowanie zmuszają mnie do zasięgania rady miejscowych. „Tędy dojadę?” „Tak ło tędy prosto a potem w prawo i za sklepem w lewo” „A ta droga? Dokąd prowadzi?” „Tędy, też pan dojedzie tu prosto a dalej w lewo” „Dalej też jest asfalt?” „tak jest, no tylko piasku dużo” „Marian – toż ja się tam wiosną traktorem zakopałem , gdzie ty masz tam asfalt!” Decyduje się jechać droga wskazana jako najbardziej asfaltowa, i jak się później okazało nie pojechałem najkrócej a wiatr boczny dosłownie spychał mnie do rowu. W okolicy Waliszewa docieram do drogi krajowej. Wydmuchany przez wiatr głośnym „o ja pierd$#&” kwituje koniec trasy na tym odcinku. Drogą krajowa jest gładka jak stół, lekko faluje na dłuższej panoramie jednak jej nawierzchnia jest równa. Wiatr zdaje się przybierać na sile, bo prędkość nie spada poniżej 34km/h. Jedzie się jak na motorze, nawet nie pedałując rower te17km/h zdaje się utrzymywać.
Gostynin witam z zaskoczeniem, że to już. Przerwa na ostatnie dwie kanapki jakie mi zostały i w drogę. Na Kowal jedzie się średnio na jeża. Pojawiają się tiry a trasa jest popsuta akurat po tej stronie którą jadę. Ci z przeciwka mają ładny pas a ja mam akurat dziury i łataniec z przeplatańcem pod sowimi kołami.
Kowal oglądam z siodełka i wiedziony rada Agi, że pociąg do domu już blisko, trasa nr 1 kieruje się na Włocławek. Droga z tirami ale pobocze szerokie jest, i przyzwoicie się turlam. Kiedy przelatuje przez miasto razem z Ciężarówkami Tranzytu, budzę zainteresowanie przechodniów. Dworzec PKP znany skądinąd witam szerokim uśmiechem. Uśmiech znika kiedy widzę czerwono zielony pociąg zmierzający po torach w kierunku stacji. Nie pytam o nic tylko pędem biegnie po schodach na peron. Gdyby czerwony na twarzy gnam po schodach na ostatni peron, widzę oddalające się wagony i panią konduktor w drzwiach. Daje radę Wysapać resztkami sił „jeszcze ja!!!!” i pociąg staje. Doprawdy uradowałem się, że wsiadłem, szkoda tylko, że przez 2h15 jazdy przy toalecie żaden z konduktorów nie poinformował mnie, że w pociągu jest rowerowy przedział… Cóż podejrzane było nawet, że mnie z mostka w środku składu nikt nie przeganiał. Jednak szczęśliwie docieram do Stolicy i potem z kolegą Wracam także rowerem do domku na pyszna Kolację!
Dziś od rana do naszego mieszkania wlewała się wiosna. Wstawało mi się ciężko i czułem się jakiś taki rozłamany, jednak promienie słoneczne wlewały się takimi strumieniami, że nie mogłem dłużej leżeć i w końcu oboje z Agnieszką wywlekliśmy się z łóżka. Kręciliśmy się spory czas po mieszkaniu zanim ruszyliśmy.
Zdążyliśmy przesadzić kwiatki (hodowla liczi już w doniczkach po jogurtach) , posprzątaliśmy mieszkanie i umyliśmy zimowe buty. Kiedy wydawało się że wyjazd zacznie się późnym popołudniem, okazało się że dopiero po dziesiątej.
Od pierwszych kilometrów Agnieszka zakiełkowała na siodełku. Widać było po niej jak rozpiera ja energia wiosenno-rowerowa. Ja starałem się dotrzymać jej koła. Pierwsze swoje kilometry skierowaliśmy do Chotomowa. Z przeciwka wracali akurat kolarze z tzw „Babki”. Oczywiście grupkami, każdy z nich tak bardzo pro, że na pozdrowienia rowerowe nie reagowali. Co troszkę mnie skonsternowało. Czy oboje z Agnieszką byliśmy tak mało rowerowi? A może taki Kolarzysta nie pozdrawia plebsu z sakwami? Czasem czuje wewnętrznie, że jednośc rowerzystów na drogach nie istnieje. Nie mówię tu żeby sobie się rzucać w ramiona, ale skinienie głowy czy uniesiona ręka jak się spotyka na trasie, to miły gest. Sam obdarowuje nim ludzi na rowerach i wielu jeszcze tzw. „świeżaków” trochę się dziwi ale czasem odmachnie a tu? Jadzie taka grupka wyciśniętych w leginsy panów koło w koło i nawet uśmiechem ci nie odpowie tylko olewka a ich zaciśnięte wargi demonstrują zacięcie z jakim się „ścigają”. Takie tam pozdrowienie ręką, nie zmniejsza aerodynamiki mniej niż, nie ogolone brody poniektórych wiosennych amatorów szosówek. Po trzeciej miniętej grupce i nie udanym nawiązaniu kontaktu zaprzestałem prób, być może EPO blokuje coś w neuroprzekaźnikach
Z Chotomowa, przez las udaliśmy się na Dębe, tam kilka fotek i popas na słoneczku. Ach cudnie, tak usiąść na trawce i na skórze czuć promienie słońca, człowiek ma wrażenie lekkości jaka go ogarnia. Choć być może owa lekkość związana jest z mniejszą ilością warstw jaką na sobie wieźliśmy. Niemniej jednak przyjemne endorfinki wprawiały nas w tak dobry nastrój, że nawet peletony smętnych scigantów mijane jeszcze pary razy z przeciwka, nie zmąciły tegoż spokoju.
Agnieszka jest chyba na baterie słoneczne, wystarczył jej odpoczynek kilkuminutowy na słońcu aby już za chwilę pruła przede mną pod górkę w Dębę. Na trasie do Chrcynnna wiatr sprzyjał więc pozwoliliśmy sobie na małe szaleństwa. Na jednym z odcinków po „ustawce” z Agą, wyrywamy do przodu osiągając 46,6km/h. Przy lotnisku znów popasik i podziwiając ewolucje spalinowego modelu zdalnie sterowanego samolociku, posilamy się i zażywamy sacharozy z batoników. Dalej trasą skok na Serock, trasa przez Zabłocie po remoncie, wydaje się idealną do jazdy na takie dystanse. Ładny asfalcik i w miarę znikomy ruch sprawiają że jedziemy obok siebie dywagując o zbliżającej się wiośnie i planach na najbliższe tygodnie. Przez Marynino skręcamy na Serock a tam, wyrywamy z domu Mary, która ofiaruje nam swoje towarzystwo na rejony najbliższe. Kierujemy się na rynek w Serocku, bo Agusia jeszcze nie miała okazji go zobaczyć, a następnie na molo. Na podjeździe z plaży, spotykamy Majkę i Jolkę trenujące podjazdy. Ja chyba bym się znudził takim zarzynaniem się pod górkę. Raz to jak musze podjadę, ale żeby po kilka razy w dół i górę? Kurcze no pełen podziw dziewczyny~! Po wizycie na molo udajemy się przy Zalewie w dalszą drogę. W tym roku zima nieźle zmiksowała krę. Wielkie płaty niczym z jakiejś Antarktydy wciśnięte na drogę nad woda oraz powyginane barierki, pokazują silę zimowego żywiołu! Środkiem woda już przepływa przez Jezioro Zegrzyńskie, jednak boki nadal pokrywa warstwa lodu o grubości kilkunastu centymetrów.
Po podjeździe malowniczym wąwozem Szaniawskiego, zatrzymujemy się na pogawędkę w miejscowości „Stasi Las”, tam rozłączamy się z Mary, która mknie do Serocka a my pedzimy z Górki do Legionowa na obiad do moich rodziców.
Kilka godzin później opuszczamy blok aby po kilkunastu metrach stwierdzić, że Agnieszki rower ma kapcia. Nie ma sensu wracać do rodziców więc decydujemy się na przemarsz do przystanku. Na niebie już ciemno, osiedle ogarniał mrok a my na przystanku autobusowym, zaczynamy zmianę dętki. Piekielne obręcze Krossa, a w zasadzie ostatnia obręcz jaka została oryginalnie od tego roweru. Kto to widział, żeby zwijane Kendy karmy zdejmować(nieomal łamiąc je) dwoma łyżkami do opon!!! W końcu udaje mi się i gdy tylko rower staje na koła, przyjeżdża bus. Kierowca przez chwile czeka jakby licząc że wsiądziemy, jednak opuszczamy przystanek równocześnie z oddalającym się zeń autobusem.
Witamy w domku lekko podmęczeni, dystans totalnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się, wyjeżdżając rano jakichś 30km a na liczniku zawitała kwota 73smakowitych kilometrów.
Od kilku dni chodziła za mną dłuższa wycieczka rowerem, dużo dłuższa niż te długie jakie pokonywałem zimą w mrozie i na tyle długa by być dłuższą niż wszystkie długie dotychczas w tym roku.
Dzień wcześniej, to jest wczoraj Agnieszka przeglądając leniwie prognozy oznajmiła że ma wiać. Początkowo nie dotarło do mnie nic poza zwykłą informacją pogodową, ale kiedy wracałem wieczorem do domu dotarło do mnie że w piątek mam wolne! niczym błyskawica dwie informacje się ze sobą zapętliły
Po zjedzeniu pysznej kolacji, przeanalizowałem kierunek wiatru. Miało wiać na wschód. Tak oto pomysł pojechania do Siedlec narodził się w iście „piekielny sposób”. Wszystkie wyjazdy „bike to hell” są podejmowane na maksymalnym spontanie, aby żadna myśl negatywna nie podburzyła i tak nadto szaleńczych planów wycieczkowych. Wyjazd do Siedlec zakiełkował w mej Glowie aby zaowocować już następnego dnia!
Poranek był pochmurny. Kiedy wstawałem około siódmej, na niebie kłębiły się ciemne chmury a na kałużach z roztopionego śniegu widać było krople. „Super tylko deszczu mi było trzeba” pomyślałem zrezygnowany. Nie zamierzałem jednak za długo się zastanawiać nad pogodą. Zamknąłem ten temat do minimum, powiązanego jedynie z siłą i kierunkiem wiatru.
Po śniadaniu, kiedy po raz chyba dziesiąty przepakowywałem sakwę(bo coś tam trzeba dodać a coś odjąć), do mieszkania przez chwile wpadło słońce. Tego znaku z nieba mi było trzeba, przyspieszyłem przygotowań, i zamiast o planowanej dziesiątej, ruszyłem około godzinę wcześniej.
W słuchawkach zagościł Audiobook z książką Juliusza verna „Tajemnicza Wyspa”. Testowałem, ten sposób podróżowania z książką w uszach, po raz pierwszy i wiecie co? Super sprawa. Wiadomo muzyka tez bywa fajna, ale książka na taki samotny wyjazd okazała się rewelacyjna. Sama się czytała a ja śledząc losy bohaterów w głowie kreowałem obrazy podczas gdy jednocześnie napawałem się widokami z „Realu”. Trasa wiodła z wiatrem, toteż prędkość nie schodziła poniżej 20km/h. Dwukrotnie próbowałem podpompować przednie koło, jednak los nie dał mi tego dokonać. Za pierwszym razem kompresor opluł mnie wodą z pękniętego wężyka do powietrza(musiała się para w środku skroplić) a za drugim razem, był płatny. Tego już było za wiele, żebym za powietrze do opon miał płacić? Ten świat staje na głowie. O ile jeszcze płatny odkurzać umiem jakoś na stacji zrozumieć(ktoś w końcu musi ten filtr opróżnić z tego syfu) o tyle co tak kosztownego nabija mi do opon maszyna, że każą mi płacić 1zł za pompowanie koła? Hmm?? Może to był kompresor na gazy szlachetne? Hel, Argon? Ja zadowoliłem się powietrzem i rezygnując z pompowania, udałem się dalej na tym co miałem w kołach.
na polach i w lasach wciąż pełno było wody
takie widoki jednak wszystko rekompensują:
Trasa od Radzymina ustawiła mnie wreszcie idealnie z wiatrem, duło, wiało i świszczało. Chyba dawno nie zagłuszało mi mp3 huczenie wiatru, który wiał mi w plecy ;] Przed Jadowem kiedy nogi zaczynają wołać o pomoc, zasięgam odpoczynku. Kanapka znika w mgnieniu oka a ja siedząc na leśnym stoliczku pośród leśnego parkingu opalam się wiosennym słońcem. Czułem jak mi pęciny ogrzewa, że hej. Ech wiosna wiosna!! Na trasę ruszam już po poł godzinie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu, to raz, a dwa im dłużej siedziałem, tym bardziej wiatr wywiewał ze mnie resztki ciepła naprodukowanego wcześniej podczas jazdy.
Jadów – Myszadła i hejda wio na Liw! Tu niestety nieco się pogubiłem, o ile w Realu oznakowanie wygląda nieźle o tyle mapa namieszała. Choć być może inaczej powinienem to odebrać? (, że oznakowanie wsi jest nie takie jak na mapie??) Nie traciłem jednak czasu na korygowanie trasy mapą, znałem pi razy oko te okolice bo niedaleko mam działkę. Gnałem więc a za mną gnał HIHOŁ! Szybko wskakuje do Wegrowa i jeszcze szybciej go opuszczam.
centrum miasta to jeden wielki plac budowy, postanowiłem więc się taktycznie wycofać
Hej na Siedlce! Zdaje się krzyczeć moje wewnętrzne JA! Gdyby to „ja” jeszcze chciało pedałować, tak samo mężnie jak się we mnie darło, to byłoby fajnie. Próba ominięcia krajówki kończy się morderczym odcinkiem z bocznym wiatrem. W miejscowości Ruchna decyduje się jednak na powrót na drogę główną… Tam zastaje minimalny „RUCH” i zaczynam zdobywanie Siedlec. Nagle robi się pagórkowato, kilka podjazdów, spędziło moim nogom sen ze skarpet. Jednak w rzeczywistości nie były takie złe, to chyba efekt był zmęczenia trasą bardziej niż orografii nadmiernie górzystej, choć zdecydowanie rzeźba się wielce urozmaiciła.
Siedlce! W końcu docieram! Ja moje dwie nogi i rower. Brak czasu na zwiedzanie – innym razem strzelę sobie rundkę. Dziś noc nadchodziła a ma ukochana w domu czekała, więc z sprawnością kozicy, pokonawszy miasto oraz zakupiwszy bilet, wskakuje przejściem podziemnym na peron nr 2 a dalej do PKP...
jeśli i ty drogi czytelniku z iście kozią sprawnością dotarłeś aż tu jesteś wielki/wielka
Znacie mnie z bikeloga jako Księgowy, ale tak naprawdę nazywam się Adam. Jestem grzesznikiem i grzeszę "cyklicznie" od 2007 roku. Nigdy nie wygrałem, żadnego maratonu, ani nie zdobylem podium w niczym co mogłoby sie kwalifikować, choćby do medialnego szumu ale mam kilka rzeczy, które uważam za swoje małe "zwycięstwa"
Moje skromne osiągnięcia.
Najwięcej kilometrów po górach: 300km i 4000m przewyższeń w 24h.
Najwięcej km z sakwami: 255km w 24h 2007r. Szwecja
Najwięcej km w 24h: 503km czerwiec 2014
Najwięcej km "na raz": 528km w 25h25minuth 2014 r.
Najniższa temperatura w jakiej jechałem: -22stopnie
Najwięcej km w silnym mrozie: 100km przy -18stopniach
Łączny przebieg od 2007 - 101 tysięcy kilometrów.