Do Dęblina - czyli po drogowej toni płyta płytę goni!! || 136.55km
Niedziela, 10 kwietnia 2011
· Komcie(8)
Kategoria Bike to the hell
Dzisiejszy wyjazd po raz kolejny zakrawał o te o których można powiedzieć, nieplanowane. Oparte jedynie o gdybania z dnia poprzedniego i rozważania „a gdzie by tu”. Pomysł pojawił się znienacka w sobotę popołudniu kiedy to wiatr dojrzeliśmy południowo wschodni.
Miało być nas w sumie cztery osoby miał być kolega Radek i koleżanka Kasia, ale nie wyszło.
Radek dzień wcześniej popsuł manetkę i dziś rano przyjechał aby ode mnie ową otrzymać. Liczyłem, że przyjedzie rowerem do którego popsuta część zostanie podłączona, jednak wziął rower zastępczy i postanowił wracać do domu.
My nie odpuściliśmy i po pożegnaniu Radka około dziewiątej, ruszyliśmy na Stolice!
Modlińską jechało się znośnie, jednak jak to zawsze bywa na trzy-pasówkach zdarzały się wyjątki( wyjątek kierowca co ma gaz i hamulec zamiast mózgu). Przez pierwszy odcinek jedzie się przeciętnie z naciskiem na dobrze! Okolice Konwaliowej wprowadzają kawałek terenu, przeprawa koło E.C Żerań to jak zawsze trzęsałka. W okolicy Ronda Starzyńskiego skręcamy na trasę przy samej Wiśle. I telepiąc się po nawierzchni dzielnicy PRAGA docieramy do stadionu. Tam przerwa na kilka zdjęć,
nie obeszło się oczywiście bez podjedzenia pierwszych zapasów.
Szybko jednak, zachęceni wiatrem i pojawiającym się słonkiem, ruszamy dalej. Wal miedzeszyński to odcinek słońca i silnego podmuchu w plecy, Józefów i Karczew nie wiadomo skąd wyrastają pod kołami. Prędkość 30-33km/h jedziemy na przedostatnim biegu jak gdyby nigdy nic.
Warszawa kończy się, przedmieścia również, z wolna ruch się zmniejsza. Niestety już za Karczewem słońce znika w całości i nad głowami pojawiają się chmurki. Niby pisali, że ma być jakieś tam „kapanie z nieba”. Jednak słupki były nieomal niezauważalne, czyżby meteo Znów miało się mylić? Wiatr chłodzi i termometr pokazuje ledwie 6,5 stopnia. Pobocze szerokie wiedzie nas do skrzyżowania z trasą numer 50. Piotrowice witają pierwszymi kroplami deszczu. Pogoda marnieje, morale spada i robi się nieprzyjemnie. Jedziemy niby te 25-27km/h ale jest źle i byle jak. Przerwa na jedzenie i zakup picia wydaje się być przełomową, jednak nie dane nam jest odpocząć.
Wiatr hula a my zjadamy pospiesznie kanapkę. Nie da się ustać tak przeszywa zimnem a do tego deszczyk pokapuje niczym wpuszczony w wielki wentylator. Ruszamy zrezygnowani nie odpoczęci i źli na pogodę.
Na naszej trasie pojawia się droga męki. Nierówny asfalt ustępuje drodze z płyt betonowych. Koszmarna trasa, podskakujemy telepie nas a łączenia są niczym tory tramwajowe na dolnej Pradze.
picie wiezone na bagażniku cudem unika zetknięcia z samochodami:D wybrało wolnośc po kolejnym podskoku na łączeniu!
Samochody mijające nas pędzą z zawrotną szybkością z nieba zaczyna kropić coraz mocniej a nas przepisy zmuszają do jazdy „możliwie najbliżej prawej krawędzi”. Gdybym słuchał tego przepisu jechałbym środkiem, bo nie dało się jechać przy krawędzi. Płyty zdawały się być pokruszone przy poboczu a ich próba naprawy to był koszmar. Jakby ktoś wrzucił pokruszone kawałki do smoły (lepsza wersja połączeń) lub jakby zwyczajnie je na „odwal się” obciapał cementem. Ta druga wersja powodowała, że czasem wyskakiwało się na pochylonym „rożku” owej załatanej płyty. Wszystko to spowodowalo, że jazda stala się niewyobrażalna męką.
Kolejne dwa postoje na „przeczekanie” deszczu, który nadchodził niewiadomo skąd, nie pomagały wiele. Chmury albo co chwile nas doganiały, albo to my doganialiśmy kolejne pasma frontów, które przechodziły z wiatrem. W końcu, kiedy znów nie wiadomo skąd lunęło z wiatrem dużymi kroplami, zdecydowaliśmy się na postój w lesie.
„tym razem musi przejść do końca!” Nie ma to jak nuda w lesie. Padało mocniej, to słabiej czasem wcale. Nam się nudziło bo „niby” można było jechać, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że postój będzie znów jak tylko dogonimy chmurkę. Zaczęliśmy się rozgrzewać, wywiani i wychłodzeni przez wiatr, który hulał niemiłosiernie. Musieliśmy się ruszać, aby nie przemarznąć na kość.
Najpierw Aga zaczęła robić jakieś wygibasy a potem dopadliśmy fazę na zdjęcia i wtedy popisy nasze nie miały granic.
Odbijaliśmy się od drzewa starając się wyskoczyć jak najwyżej.
Było zabawnie i chyba na tyle głośno, że okoliczna gospodyni wyszła przed plot i nam się przyglądała. Zauważyliśmy ją późno więc pewnie podziwiała harce przez dłuższy czas. Aż strach pomyśleć co sobie o nas pomyślała. Efekt tych dziwnych tańców i podskoków był zadowalający. Było nam ciepło, deszcz przestał padać a na niebie zaczęło być widać chmurki o kilkaset metrów wyższe nie zwiastujące już opadów.
Odcinek do Maciejowic był znośny, choć średnia spadła. Wcześniej była około 25km/h a teraz jechało się dużo gorzej.
Nawet po drodze lapie nas grado-śnieg
chmurki tańczą z nami raz po jednej raz po drugiej stronie.
Wiatr skierował się wyraźnie bardziej na południe i nie dmuchał już prosto w plecy a w lewego boku z tyłu. Ponadto dawały o sobie znac nogi i ręce wytelepane na dołach i dziurach wcześniej. Postój na rynku w Maciejowicach
utwierdził mnie w przekonaniu, że nasz wyjazd – w założeniu do Kazimierza – nie osiągnie swego celu. Wiedziałem, że Agnieszką już jest zmęczona, ale najbardziej zaskoczyło mnie to że ja także miałem dość. Nie bylo rady dojechac gdzieś trzeba!
Słońce wyszło, pogoda się poprawiła, a we wsiach widujemy już pierwsze Bociany.
Droga niby bez dziur ale pod asfaltem były kocie łby i asfalt je odwzorowywał idealnie. Czulem się jakby mi ktoś wibromłot do reki dał! Jechało się zacnie bo nawet 23km/h, ale ile można trzymać kierownice jak cię tak wali w ramiona i nadgarstki!
Dęblin witamy z utęsknieniem i niepokojem.
Wjazd aleją drzew do Miasta, był niesamowity.
Także asfalt się poprawił. Wszystko starało, się jakby mówić „jeszcze dacie radę”.
Termin odjazdu pociągu zapisany na małej hinskiej karteczce przed moimi oczami, niebezpiecznie pokrywał się ze wskazaniami zegarka na liczniku.
Na dworzec wjeżdżamy i o całe szczęście ludzi jest sporo. "nie dojechał!"
Obcykuje ciekawe zjawiska takie jak to:
Agnieszka kupuje nam bilety a mila kasjerka daje techniczne rady. Mówi, aby ominąć TLK (ten zapisany na karteczce) i wsiąść w osobowy do Warszawy ze względu na czas powrotów i duży tłok. KM jest później o kilkanaście minut. Mamy więc chwilkę. Czekamy za wiatrem fotografując dworzec.
tuz obok stoi nawet mała lokomotywka jako pomniczek:
Zafascynowani miejscem bagatelizujemy pociąg stojący o metr od nas. Napisane jest "Grodzisk Mazowiecki"
- "pewnie to gdzieś w inna stronę może jakoś okolice Mińska Mazowieckiego". Beztrosko się tym nie przejmowaliśmy do czasu, kiedy ktoś wsiadł do wagonu.Coś nas tknęło i poszliśmy się dopytać. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się że "to ten pociąg do Warszawy".
uff niewiele brakowało
W „Ka Emce” jest miejsce dla rowerów i mimo sporej ilości ludzi, mamy siedzące a nasze rowery wiszące, miejsce.
Wyjazd kończą rozważania nad mapą w pociągu . Wszak wyprawa kwietniowa tuż tuż. Niezliczone plany i gdybania nad atlasem samochodowym, umilają nam przejazd a piękny zachód słońca wita nas w stolicy. My kończymy przygodę w pełni zadowoleni z tego co dziś się wydarzyło!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Miało być nas w sumie cztery osoby miał być kolega Radek i koleżanka Kasia, ale nie wyszło.
Radek dzień wcześniej popsuł manetkę i dziś rano przyjechał aby ode mnie ową otrzymać. Liczyłem, że przyjedzie rowerem do którego popsuta część zostanie podłączona, jednak wziął rower zastępczy i postanowił wracać do domu.
My nie odpuściliśmy i po pożegnaniu Radka około dziewiątej, ruszyliśmy na Stolice!
Modlińską jechało się znośnie, jednak jak to zawsze bywa na trzy-pasówkach zdarzały się wyjątki( wyjątek kierowca co ma gaz i hamulec zamiast mózgu). Przez pierwszy odcinek jedzie się przeciętnie z naciskiem na dobrze! Okolice Konwaliowej wprowadzają kawałek terenu, przeprawa koło E.C Żerań to jak zawsze trzęsałka. W okolicy Ronda Starzyńskiego skręcamy na trasę przy samej Wiśle. I telepiąc się po nawierzchni dzielnicy PRAGA docieramy do stadionu. Tam przerwa na kilka zdjęć,
nie obeszło się oczywiście bez podjedzenia pierwszych zapasów.
Szybko jednak, zachęceni wiatrem i pojawiającym się słonkiem, ruszamy dalej. Wal miedzeszyński to odcinek słońca i silnego podmuchu w plecy, Józefów i Karczew nie wiadomo skąd wyrastają pod kołami. Prędkość 30-33km/h jedziemy na przedostatnim biegu jak gdyby nigdy nic.
Warszawa kończy się, przedmieścia również, z wolna ruch się zmniejsza. Niestety już za Karczewem słońce znika w całości i nad głowami pojawiają się chmurki. Niby pisali, że ma być jakieś tam „kapanie z nieba”. Jednak słupki były nieomal niezauważalne, czyżby meteo Znów miało się mylić? Wiatr chłodzi i termometr pokazuje ledwie 6,5 stopnia. Pobocze szerokie wiedzie nas do skrzyżowania z trasą numer 50. Piotrowice witają pierwszymi kroplami deszczu. Pogoda marnieje, morale spada i robi się nieprzyjemnie. Jedziemy niby te 25-27km/h ale jest źle i byle jak. Przerwa na jedzenie i zakup picia wydaje się być przełomową, jednak nie dane nam jest odpocząć.
Wiatr hula a my zjadamy pospiesznie kanapkę. Nie da się ustać tak przeszywa zimnem a do tego deszczyk pokapuje niczym wpuszczony w wielki wentylator. Ruszamy zrezygnowani nie odpoczęci i źli na pogodę.
Na naszej trasie pojawia się droga męki. Nierówny asfalt ustępuje drodze z płyt betonowych. Koszmarna trasa, podskakujemy telepie nas a łączenia są niczym tory tramwajowe na dolnej Pradze.
picie wiezone na bagażniku cudem unika zetknięcia z samochodami:D wybrało wolnośc po kolejnym podskoku na łączeniu!
Samochody mijające nas pędzą z zawrotną szybkością z nieba zaczyna kropić coraz mocniej a nas przepisy zmuszają do jazdy „możliwie najbliżej prawej krawędzi”. Gdybym słuchał tego przepisu jechałbym środkiem, bo nie dało się jechać przy krawędzi. Płyty zdawały się być pokruszone przy poboczu a ich próba naprawy to był koszmar. Jakby ktoś wrzucił pokruszone kawałki do smoły (lepsza wersja połączeń) lub jakby zwyczajnie je na „odwal się” obciapał cementem. Ta druga wersja powodowała, że czasem wyskakiwało się na pochylonym „rożku” owej załatanej płyty. Wszystko to spowodowalo, że jazda stala się niewyobrażalna męką.
Kolejne dwa postoje na „przeczekanie” deszczu, który nadchodził niewiadomo skąd, nie pomagały wiele. Chmury albo co chwile nas doganiały, albo to my doganialiśmy kolejne pasma frontów, które przechodziły z wiatrem. W końcu, kiedy znów nie wiadomo skąd lunęło z wiatrem dużymi kroplami, zdecydowaliśmy się na postój w lesie.
„tym razem musi przejść do końca!” Nie ma to jak nuda w lesie. Padało mocniej, to słabiej czasem wcale. Nam się nudziło bo „niby” można było jechać, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że postój będzie znów jak tylko dogonimy chmurkę. Zaczęliśmy się rozgrzewać, wywiani i wychłodzeni przez wiatr, który hulał niemiłosiernie. Musieliśmy się ruszać, aby nie przemarznąć na kość.
Najpierw Aga zaczęła robić jakieś wygibasy a potem dopadliśmy fazę na zdjęcia i wtedy popisy nasze nie miały granic.
Odbijaliśmy się od drzewa starając się wyskoczyć jak najwyżej.
Było zabawnie i chyba na tyle głośno, że okoliczna gospodyni wyszła przed plot i nam się przyglądała. Zauważyliśmy ją późno więc pewnie podziwiała harce przez dłuższy czas. Aż strach pomyśleć co sobie o nas pomyślała. Efekt tych dziwnych tańców i podskoków był zadowalający. Było nam ciepło, deszcz przestał padać a na niebie zaczęło być widać chmurki o kilkaset metrów wyższe nie zwiastujące już opadów.
Odcinek do Maciejowic był znośny, choć średnia spadła. Wcześniej była około 25km/h a teraz jechało się dużo gorzej.
Nawet po drodze lapie nas grado-śnieg
chmurki tańczą z nami raz po jednej raz po drugiej stronie.
Wiatr skierował się wyraźnie bardziej na południe i nie dmuchał już prosto w plecy a w lewego boku z tyłu. Ponadto dawały o sobie znac nogi i ręce wytelepane na dołach i dziurach wcześniej. Postój na rynku w Maciejowicach
utwierdził mnie w przekonaniu, że nasz wyjazd – w założeniu do Kazimierza – nie osiągnie swego celu. Wiedziałem, że Agnieszką już jest zmęczona, ale najbardziej zaskoczyło mnie to że ja także miałem dość. Nie bylo rady dojechac gdzieś trzeba!
Słońce wyszło, pogoda się poprawiła, a we wsiach widujemy już pierwsze Bociany.
Droga niby bez dziur ale pod asfaltem były kocie łby i asfalt je odwzorowywał idealnie. Czulem się jakby mi ktoś wibromłot do reki dał! Jechało się zacnie bo nawet 23km/h, ale ile można trzymać kierownice jak cię tak wali w ramiona i nadgarstki!
Dęblin witamy z utęsknieniem i niepokojem.
Wjazd aleją drzew do Miasta, był niesamowity.
Także asfalt się poprawił. Wszystko starało, się jakby mówić „jeszcze dacie radę”.
Termin odjazdu pociągu zapisany na małej hinskiej karteczce przed moimi oczami, niebezpiecznie pokrywał się ze wskazaniami zegarka na liczniku.
Na dworzec wjeżdżamy i o całe szczęście ludzi jest sporo. "nie dojechał!"
Obcykuje ciekawe zjawiska takie jak to:
Agnieszka kupuje nam bilety a mila kasjerka daje techniczne rady. Mówi, aby ominąć TLK (ten zapisany na karteczce) i wsiąść w osobowy do Warszawy ze względu na czas powrotów i duży tłok. KM jest później o kilkanaście minut. Mamy więc chwilkę. Czekamy za wiatrem fotografując dworzec.
tuz obok stoi nawet mała lokomotywka jako pomniczek:
Zafascynowani miejscem bagatelizujemy pociąg stojący o metr od nas. Napisane jest "Grodzisk Mazowiecki"
- "pewnie to gdzieś w inna stronę może jakoś okolice Mińska Mazowieckiego". Beztrosko się tym nie przejmowaliśmy do czasu, kiedy ktoś wsiadł do wagonu.Coś nas tknęło i poszliśmy się dopytać. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się że "to ten pociąg do Warszawy".
uff niewiele brakowało
W „Ka Emce” jest miejsce dla rowerów i mimo sporej ilości ludzi, mamy siedzące a nasze rowery wiszące, miejsce.
Wyjazd kończą rozważania nad mapą w pociągu . Wszak wyprawa kwietniowa tuż tuż. Niezliczone plany i gdybania nad atlasem samochodowym, umilają nam przejazd a piękny zachód słońca wita nas w stolicy. My kończymy przygodę w pełni zadowoleni z tego co dziś się wydarzyło!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew