Wpisy archiwalne Lipiec, 2013, strona 4 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:1542.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:42.83 km
Więcej statystyk

Islandia - dzień 8 || 85.00km

Sobota, 6 lipca 2013 · Komcie(0)
Dzień 8

Poranek wita nas ładną pogodą. Wiatr w plecy wieje tylko przez chwilę, bo już po około 5 kilometrach, gdy tylko pomyślałem, jak mi dobrze z wiatrem w plecy, postanowił on zmienić kierunek.

Dzień nadal słoneczny wiedzie nas głęboka dolina w kierunku kolejnej przełęczki. Droga nr 1 omija fiord dookoła a my wybieramy bardzo duży skrót przez góry. Im dalej wzwyż, tym bardziej wilgotno. Słońce znika za chmurami a w powietrzu pojawia się mżawka. Wiszące kropelki z czasem zamieniają się w mgłę. Gdy po kilku godzinach falistego i szutrowo-mokrego podjazdu docieramy na szczyt, po za rzecz jasna urywającym głowę wiatrem, nie widać nic dalej niż 100m.

Jesteśmy na zaledwie 623m.n.p.m a ma się wrażenie jakbyśmy gościli przełęcz liczoną w tysiącach. Zjazd w dół to dość trudna technika. Auta mijające nas o naszej obecności dowiadują się bardzo późno a te z przeciwka wyłaniają się z mgły jak zjawy, mimo włączonych świateł. Do tego dodać trzeba, że droga w dół na południe jest sporo bardziej stroma. Serpentyny ciasno zwijają się z szutrem w dół a jednocześnie nachylenia tych agrafek są po 15%. Pociesza nas myśl, że podjazd od północnej strony, który pokonywaliśmy był łagodniejszy.
Kolejne ciasne wiraże. Lekkie luźne kamienie na drodze i wodno-błotna wyślizgana paćka na twardym podłożu pod spodem. Pilnować trzeba się i to bardzo zbyt szybkie puszczanie roweru na takiej dróżce i zakręt o 180 stopni bez barierek można „skrócić” w przepaść.

Wyjeżdżamy z chmur i z szutru i wracamy na jedynkę. Ten odcinek głównej szosy dookoła wyspy również jest terenowy. Droga ma tu szutrową nawierzchnie w postaci lekkiej tarki. Na dole w zatoce wiatr rozszalał się na dobre. Powietrze z południowego oceanu, wpada wprost w widełki gór i mknie w górę przełęczy z której zjechaliśmy. Mimo, że jest już płasko bardzo trudno się jedzie.

Prędkość 8km/h, czasem prowadzimy. Rowerowy sztorm sięga kulminacji. Prowadzę rower przez kilka kilometrów, bo niebezpiecznie jest jechać. To nie kwestia pochylenia się czy redukcji biegu, gdy wieje. Tu chodzi o to, że wiatr atakuje jak wściekły pies. Podchodzi i kąsa z każdej strony po czym odskakuje w tył. Podmuchy porywiste są to z lewej, to znów z prawej strony, czasem w twarz. Ciężko iść 3km/h a rowerem i nami buja jakbyśmy byli po kilku dobrych flaszkach mocnego trunku. Niejednokrotnie musze stanąć i bardzo dobrze zaprzeć się nogami o drogę chowając głowę nisko, aby podmuch przetoczył się nade mną w przeciwnym razie przewróciłbym się.

Noclegu szukamy w wypatrzonym wcześniej Djupivogur. W hotelu nocleg za 240zł/osoba więc bierzemy kemping gdzie rozbijamy namiot i grzejemy się gotując obiad w budynku kuchenno toaletowym.
Rozkładamy namiot w mszalejącym wietrze i zacinającym deszczu. Tej nocy wiatr szarpie naszym domkiem tak mocno, że gdyby nie wbicie śledzi, dawno poleciałby razem z nami do zatoki.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 7 || 42.97km

Piątek, 5 lipca 2013 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Dzień 7

Wstajemy rano czyli o 8 na polski czas. Tam jest więc 6 rano. Agnieszka źle spała, bardzo wiało i zmarzła biedna mi było ok., ale miałem sporo warstw ubrań na sobie. Pakujemy się w mżawce i ruszamy na kolejny podjazd. Akureyri leży w zatoce tworzącej jakby fiord i wyjechać także trzeba pod górę, bo pasma skalne ułożone są równolegle do zatoki. Przełęcz jaką robimy tego dnia jest nie wielka, jednak idzie nam źle. Pada deszcz wieje wiatr i bardzo dużo mamy prowadzenia.


Wczorajsze 137km i poranne wstawanie nie dodaje nam sił. Mamy mega kryzys, co jakiś czas zwala się na głowę chmura z deszczem. Auta mijają nas i chlapią autobusy to samo, nikt nawet nie zatrzyma się i nie zapyta o to czy z nami wszystko ok. Nie raz stoimy przy drodze w rzęsistym deszczu a ludzie w autach klaszczą i ponoszą kciuki ku górze. Mógłbym tam umrzeć, a nikt by nie zatrzymał się bo „przecież odpoczywam”.

Wreszcie docieramy do stacji benzynowej i wchodzimy do środka. Kupujemy zupe i kawę. Kawa na Islandii w przeważającej większości opłacana jest tylko raz a istnieje możliwość dolewki. To coś naturalnego i tego dnia po zakupieniu jednej kawy Agnieszka pije 2 a ja trzecią. Sam wcześniej wypiłem herbatę, którą kupiłem, ale po przetestowaniu dolewki i ja kusze się na ten napój.
W środku spotykamy Włocha na rowerze. Słabo mówi po angielsku, ma dredy i podróżuje na rowerku po wyspie a w planie ma chyba 5 tyg pedałowania. Rozmowa nie idzie nam bo on coś tam łamie po anglo-wlosku a ja nie bardzo go rozumiem. W barze zawitał także Polak na rowerku z czarnymi crosso.

Gadamy sobie i decydujemy się przetestować na najbliższym odcinku autobus. Najlepsze do podróżowania są busy Błękitno-żółte z logiem S w kółku. Za drogę do Eglisstadir czyli prawie 240km busem zapłaciliśmy coś około 80-90zł za osobę bez rowerów. Rowery jechały za free.

W Kampingu gdzie dojechaliśmy nie chcieli nas wpuścić, bo był full, ale przez okno w pomieszczeniu obok widziałem oweru z Skawami więc namówiłem kolesia, aby pogadał z tymi rowerzystami czy nie możemy w jednym pomieszczeniu spać i po negocjacjach się zgodził. Drogo nas wyniosło spanie tam na podłodze, ale grzejniki były ciepłe a prysznice gorące a do tego dobry czas na odpoczynek.
Wpadliśmy na pomysł, żeby uprać sobie w pralce ciuszki ale nie doczytaliśmy że SA płatne automaty czasowe na ścianie wcześniej przypisane do określonej pralki i jak włączyliśmy pralkę po około 45 minutach zwyczajnie wyłączyło prąd. Reszta prania była ręczna a o odwirowaniu nie ma co mówić. Dużo wsadziliśmy do pralki więc, się sami postrzeliliśmy w kolano, bo grzejników nie było za dużo i suszenie było etapowe. Udało się jednak wysuszyć co trzeba.
Padliśmy spać zmęczeni nawet nie wiem kiedy…


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 6 || 137.00km

Środa, 3 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 6

Wstawanie i pakowanie staje się rytuałem od wielu dni. Z każdym idzie nam coraz sprawniej, jednak tu trochę musimy poczekać na pranie aby doschło na grzejnikach. Po negocjacjach dzien wcześniej z właścicielką zamówiłem śniadanie. Dostajemy więc do dyspozycji Szwedzki (Islandzki) stół. Jest mleko, jest kasza z mlekiem, kawa z mega dolewką tosty, smjor, herbata są jabłuszka. Objadamy się czym popadnie i ledwo możemy się ruszać. Aga zabiera resztą jabłuszek pokrojonych na później.

Po tak potężnym śniadaniu, droga pod górę jaka nas czeka, zdaje się być lekka i przyjemna. Podjazd trasa nr 1 na tym odcinku jest trudny jednak ze względu na dużą ilość aut a nie zaś na swoje nachylenie. Jak to w fizyce – co wywleczesz na górę prędzej czy później zjedzie w dół.
Zjazd fundujemy sobie więc 50km/h do miasta i robimy szybkie zakupy. Miejsce zbiegu kilku większych dróg to masa turystów na stacji benzynowej i w okolicznym „pseudo mac Donaldzie” i dzieciaków jeszcze więcej. Oczywiście SA i paniusie z fajkami w zębach mające za nic, że stoimy obok a obok nas są dystrybutory na paliwo. Od tego dnia zaczynamy odczuwać niesmak turystów. Irytują nas ich zachowania i rojenie się gromadnie we wszystkich większych skupiskach sklepów. Będziemi stronic od takich miejsc przez kolejne dni, jednak niestety nie zawsze będzie to możliwe.
Do Akureyri mamy jeszcze spory kawałek a przed nami drogowa przełęcz Akarherppur. W dolnie rzeki, zanim jeszcze zaczniemy wspinaczkę, wyświetlają się znaki z temperatura i warunkami na górze. Świeci słońce więc nie potrafimy tego rozszyfrować bo na znaku pokazuje 6-7 stopni.
Wiatr pomaga, jedziemy 24km/h w słońcu powyżej 25 stopni. Humory dopisują. Czujemy moc i duzo rozmawiamy śmiejemy się dając upust swoim przeżyciom wewnętrznym chowanym przed dni poprzednie. Opowiadamy o tym kto jak odczuwał tamte złe warunki i naigrujemy się z turystów. Morale wzrasta a wraz z nim dystans.

Droga zaczyna się piąć w górę a potem jeszcze wyżej i jeszcze… jedziemy już z wiatrem w twarz. Islandia lubi zmienność, więc jeśli masz wiatr w plecy to jedź ile wlezie, bo wystarczy, że poczekasz troche a na100% zmieni kierunek. To, że jedziesz 30km/h po płaskim i że nie ma chmur na niebie nie oznacza, że pogoda będzie taka sama. Wystarczy niewielki podjazd i po drugiej stronie możesz mieć już całkiem inne warunki. Tak było i u nas.

Na przełęcz wdrapujemy się pod wiatr jednak w pieknym słońcu. Zielona dolna z pastwiskami daje miejsce coraz surowszym skałom i im wyżej się wspinamy, tym mniej roślinności. Nie jest wysoko, a zmiana jest diametralna. Czuje się, jakbym podjechał na jakieś 2500m powyżej zasięgu roślin. Widać po bokach skały i ich ułożenie. Geologicznie nie mogę się napatrzeć na te przekładańce. Widać dokładnie jak układała się sedymentacja, jaka była jej prędkość i jakie były okresy z popiołami a jakie z lawą. Widać wreszcie moment, kiedy wszystko się przemieściło, bo warstwy są pochylone.

Droga jest dobra, podjazd pokonujemy więc z niewielkimi przerwami dość sprawnie.
W dół jedzie się przyjemnie – zawsze tak jest! Ktoś mi kiedyś powiedział, że z gór pamięta się tylko przepiękne malownicze zjazdy a podjazdy stara się wymazać z pamięci, bo te najbardziej się dłużą. Tu było odwrotnie, w gorę jechałem zafascynowany skałami a w dół było mi zimno i mimo 35km/h na liczniku chciałem jak najszybciej wyjechać na słońce. Na złość słońce zakręciło już obertasa i schowało się za wysokie szczyty obok doliny, jaką jechaliśmy. Więc sytuacja była taka, że w oddali jakieś 10km widać było słońce a my jechaliśmy w 8 stopniach i w cieniu.

Kiedy wreszcie słońce udaje nam się dogonić wiatr zmienia kierunek i zaczyna wiać w twarz. Długo jedziemy pod wiatr i droga ciągnie się w nieskończonośc. W Akureyri ma być kamping więc, liczymy, że uda się tam zanocować. Niestety nie wszystko jest jak trzeba.

Do miasta wjeżdżamy bez sił. Atakujemy stacje benzynowa i w okienku „drive” zamawiamy porcję frytek. Mega wielka jest i na dwie osoby spokojnie starcza. Agnieszka męczyła mnie o frytki od dawna więc nareszcie spełniamy nasza Fast-foodowa zachciankę. Cenowo porcja jest naprawdę opłacalna, więc jeśli jesteście na Islandii i chcecie coś tłustego i niezdrowego polecam zestawy właśnie jakieś frytkowe na stacjach benzynowych. Prawie każda stacja ma bar, gdzie serwuje jedzenie. W przeciwieństwie do naszych tu nie jest wcale tak drogo. Oczywiście produkty żywieniowe są drogie, ale ciepłe żarcie nie!
Dopadamy kemping ale to co tam zastajemy podcina nam kolana. Na nie wielkiej przestrzeni stoi około 20 kamperów zaparkowanych jeden obok drugiego. Gdzieś dalej poupychane namioty i auta z namiotowymi przyczepkami. W centrum kempingu plac zabaw, gdzie szaleje i piszczy cala masa dzieci. Dokoła ludzie chodzą, a toaletę oblega chyba ze dwadzieścia osób. Jedni myją się, inni piorą a jeszcze inni gotują. Totalna stajnia augiasza!

Rezygnujemy z bólem z kempingu, i decydujemy się wyjechać za miasto i rozbić na dziko. Na liczniku już 120km i ta decyzja jest naprawdę bardzo trudna. Przez kolejne kilometry jedziemy po falistym wybrzeżu gdzie jest pełno łąk ale pogrodzone są płotkami i niektóre wyraźnie wykoszone przez właścicieli a więc prywatne. W końcu przeskakujemy przez rów i na skoszonej łące rozbijamy namiot. Wieje zimny wiatr od zatoki a namiotem troszkę szarpie. Zasypiamy z ustawionym na rano budzikiem, aby uciec z noclegu zanim ktoś wjedzie na pole. Z namiotu widzimy bowiem traktor stojący 40m od nas pewnie, pozostawiony przez właściciela w celu uprawy roli w koleje dni.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 5 || 74.00km

Wtorek, 2 lipca 2013 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Dzień 5.

Wspólnie z nowymi znajomymi jemy śniadanie. Każdy gotuje to co ma smacznego i gościmy się przy stole. Troszkę opowiadamy sobie nawzajem o drodze jaka nas czeka, oni bowiem przyjechali z północy a my z południa i obie strony mają cenne informacje o najbliższej trasie, które mogą się przydać.

Niestety jak w tej reklamie – wszystko co dobre szybko się kończy. Pakujemy się i opuszczamy ogrzany kuchenkami i oddechami domek. Los bywa niesprawiedliwy, lub przynajmniej bywa niesprawiedliwy dla wszystkich. Jak ktoś kiedys powiedział: sprawiedliwie to nie znaczy po równo każdemu. My mamy pod wiatr a oni z wiatrem.

Rozstajemy się i życzymy sobie dobrej trasy.
Nasza przygoda tego dnia rozpoczyna się wielkim wiatrem w twarz. Jest 5 stopni i bardzo silnie wieje. Jeden z pierwszych tak silnych wiatrów. Nie mogę jechać szybciej niż 5km/h. Czasem prowadzenie roweru jest szybsze niż jazda po tarce. Spada temperatura na łeb. Robi się 3 stopnie a w końcu nawet jest 2 i zaczyna padać śnieg z deszczem. Czuje jak policzki tnie mi ostry deszcz i ziarenka śniegu. Idę wpatrzony w swoje przednie koło i zamykam się psychicznie na świat dookoła. Prowadzimy rowery z pochylonymi głowami. Nigdy nie sądziłem, że aerodynamika może mieć znaczenie gdy się idzie 3km/h!

Czuje ból, czuje chłód i łzy cisną się do oczu. Na liczniku dopiero 5km udało się pokonać a pogoda nic a nic nie chce się zmienić. Agnieszka patrzy na mnie i zrezygnowana idzie dalej. Jest bardzo źle. Kolejne godziny są jak miesiące. Czasem uda się 1km przejechać aby potem znów 300m prowadzić rower. Gdy droga skręca i wiatr jest boczny, miota nami jak łódkami podczas sztormu. Ręce mam skostniałe, nie mogę ruszać szybko palcami a dłonie pieką z zimna jakbym je włożył do lodowatego górskiego strumienia. Zawijam jedna dłoń folią – to będzie mój przyjaciel na najbliższe trudne chwile. Bałwanek (biała folia na ręce) nie skarży się tylko pokornie opiera wiatrowi i wodzie spadającej na mnie jak sztorm.

Nie wiem skąd w człowieku, ba! Skąd we mnie tyle siły było aby przetrwać te trudne chwile. Z perspektywy tamtego dnia, myślę, że było jeszcze trudniej. Tu w domu gdzie siedzę i mam ciepło a zrobienie herbaty to kwestia tylko włączenia czajnika. Przetrwaliśmy te trudne chwile.
Po 20km naprawdę łamiących charakter chwil, pojawia się kemping. Znajdujemy się w ciepłych budynkach zamawiamy herbatę i zupę. Rękawiczki schną na grzejniku a my dochodzimy do siebie. Do zupy dostajemy pyszne tosty i masło SMJOR. Pyszne jest masełko – delikatnie słone i do tego chrupiące tosty i zupa z dużymi kawałkami mięska! Relaksujemy się tam prawie godzinę a może nawet i dłużej. Przcyhodzi jednak czas aby i to miejsce opuścić 20km to zdecydowanie za mało jak na dzienny przebieg i ruszamy dalej na szlak.

Od razu mamy podjazd kilkunastoprocentowy po niezmiennej od wielu kilometrów tarce. Na szczycie rozciąga się cos jakby płaskowyż. A z góry widać drogę jaką jechaliśmy. Jesteśmy sporo wyżej a okolicę ogarniają chmury. W kilka minut robi się tak biało, że Agnieszka ledwo mnie widzi a droga znika w mlecznej otoczce. Takie najścia chmur tego dnia powtarzają się wielokrotnie. Mgła to jednak także deszczyk więc generalnie wilgotność sięga 90%.

Wreszcie po wielu godzinach zmiennej drogi wjeżdżamy na asfalt koło wielkiej Elektrowni. Zjazd ma dobre 16% i zaraz za nim znów na chwile pojawia się szuter, aby w końcu po dwóch dniach znów zmienić się w asfalt. Nie mam już sił, końcówkę do kempingu jaki pokazuje się na mapie jadę zwieszając nisko głowę, trochę sennie trochę bez kontaktu z otoczeniem.


Na „kempingu” w do dyspozycji dostajemy scenę teatru i materace do spania. Cena nie jest wygórowana a dostęp do prysznica, grzejników i ciepłego pomieszczenia to priorytet, bo ostro przemarznięci jesteśmy. Czarne lśniące pianino służy nam za stół a na stołeczku dla pianisty siedzę i wsuwam makaron z kolejna pyszną zupką. Odpoczywamy i rozkładamy wszystko co mokre, suszymy na grzejnikach i przede wszystkim bierzemy super gorący prysznic!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 4 || 65.00km

Poniedziałek, 1 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 4

Pobudka wypadła na godzinę 10 polskiego czasu, co na tamtejsze realia daje godzinę 8 rano. Na obiad gotujemy sobie zupę. Nie ruszamy od razu z domku, bo w środku przez noc zrobiło się jakby cieplej. Gotowanie zupy dodatkowo ogrzewa atmosferę wewnątrz domu. Wreszcie nasyceni przepyszną jarzynową z makaronem, pakujemy się i opuszczamy miejsce noclegu. Jest 12 – tj 10 na ich czas.

Kapryśny wiatr dziś jest w plecy. Czuje się jego pomoc, mimo szutru i coraz gorszej nawierzchni pod kołami. Jest „gorąco” bo nie czujemy żadnych powiewów. Droga wije się kręto i pagórkowato pomiędzy falistym terenem. Dookoła świat jakby z innego wymiaru, planety czy bajki. Zniknęły jakiekolwiek zielone elementy, wszędzie rozciągał się tylko szuter, ciemne skały i pola czarno brązowych żwirów.

Kolejne kilometry mijają a my jedziemy oczarowani tym co jest dookoła. Panuje cisza, mało rozmawiamy. Każde z nas przeżywa krajobrazy całym sobą i chłonie oczami widoki, niczym roślina na pustyni na której ziemie spadł dawno oczekiwany deszcz. Czasem stajemy aby złapać oddech i wygrzebać się ze zbyt kamienistej ścieżki lub aby obrać lepszy kierunek dla naszych opon.
Po około dwóch godzinach, pogoda zmienia się. Wiatr przestaje być pomocny i najpierw staje bokiem a potem zawiewa także od czoła i utrudnia jazdę. Droga także wymaga od nas sporej siły i nie lada techniki. Szutrówkę przestala ona przypominać jakiś ponad kilometr wcześniej. Teraz w sumie można ją porównać do dna wielkiego strumienia na którym leża kamienie wielkości zaciśniętej pięści w ilościach grubo przekraczających przyzwoitość. Smaku dodają auta które wyprzedzają nas. Niestety turystyka samochodowa to bardzo popularna gałąź tej dziedziny gospodarki i właśnie autami porusza się tam najwięcej osób na wyspie. Jak wiadomo nie każdy jest urodzonym kierowcą. Pustkowia dodają jeszcze ludziom pierwiastek szumachera i kilka aut mija nas dość szybko a my osłaniamy się rękami i odwracamy tyłem bo kamienie strzelają spod kół na kilka metrów jak pociski.

Zdarzają się także i lepsi kierowcy, którzy zwalniają ale na piętnaście aut, takich „grzecznych” jest może czterech.

Dojeżdżamy do Kjolur, gdzie nie decydujemy się skręcać do głębi regionu i ciepłych źródeł , tylko posuwamy się dalej ku północy. Na znaku pokazuje się dystans 37km do kempingu, co przy prędkościach po 7-8km/h wydaje się niezłym wyzwaniem. Nie ma wyjścia, mimo że pogoda się popsuła i wieje zimny wiatr a temperatura sięga 5 stopni – brniemy dalej. Na jednym z stromych i krótkich odcinków w dół moja przednia sakwa urywa się i wpada mi pod koła. Karkołomnie odbijam na bok i jakoś udaje mi się opanować rower. Mamy więc postój na zipowanie crosso do low-rodera.
Intensywny deszcz padać zaczął jakąś godzinę wcześniej i na zmianę z mżawką przeplata się zamieniając i tak trudne żwirówki w przeplatane błotkiem potoczki.

Obiad jemy pod rozłożonym namiotem na środku doliny jakiegoś strumienia. Nie przechodzą opady, więc w deszczu zwijamy naszą kuchnie polową i ruszamy dalej. Spojrzenie na termometr przeraża. Są 3 stopnie a deszcz zacina w twarz. Rękawiczki, nasiąkają wodą a kierownica staje się tak zimna, że nie bardzo wiem jak mam ja trzymać, aby nie odczuwać bólu z zimna.

Kiedy myśleliśmy, że to już szczyt możliwości, demotywujących tego regionu i, że droga jest trudna, nagle jej nawierzchnia z luźnych kamieni zmienia się w żwir i tarkę miejscami z dodatkiem kamieni, znanych nam już wcześniej. Tarka jest głęboka i bardzo ciężko ją ominąć, bo brzegi drogi są albo z bardzo miękkiego żwiru, albo leży tam masa większych kamieni, które trzeba omijać slalomem, bo koła ich nie są w stanie pokonać.

Jadę wpatrzony w kierownicę i z kapturem zasuniętym tak mocno, że ze środka widać tylko mój nos i kawałek okularów. Te ostatnie, zresztą też zaparowały i w sumie nie wiele przez nie widzę. Nie ma to jednak znaczenia, bo podziwiać krajobrazów jakoś nie mam ochoty. Agnieszka czasem jedzie przede mną czasem za mną. Nie jedziemy blisko siebie, mamy ze sobą kontakt wzrokowy. To trochę pomaga, bo rozmowa się nie klei a jednocześnie ma się świadomość, że ktoś tam jest. Nasza sytuacja się nie poprawia przez wiele kilometrów. Prędkość 6km/h, pada i wieje w twarz, rękawiczki mokre a motywacja do jazdy topnieje z każdym obrotem korby. Rower podskakuje na tarce jak jakaś maszyna do ubijania drogi. Wszystko mi się telepie, szyja boli od ciągłych drgań a plecy tak mi zesztywniały, że nawet gdy robie chwile przerwy na złapanie oddechu, nie schodzę z roweru, bo nie wiem, czy byłbym potem w stanie na niego wsiąść.


Na horyzoncie pojawia się pomarańczowy domek – w głowie kiełkuje myśl „to kemping”. Motywujemy się do jazdy, jednak to tylko lub aż domek z drewna. Nieśmiało zaglądam do środka a tam otwarte. Idę głębiej. Widzę ławki, stolik sznuki na suszenie prania a w trzecim pokoju dwa piętrowe łóżka z materacami. Dyskutujemy chwilę i wreszcie decydujemy się zostać tam na noc. Rozpakowujemy się i zastawiam drzwi wielkimi wyrwanymi okiennicami, jakie stoją w środku. Gdy już zawijamy się w śpiwory, mam na sobie chyba wszystko co wiozę. W domku leci para z ust a temperatura nie przekracza 5 stopni. Jednak jest duży plus – nie wieje. Słychać jak gwiżdże wiatr, ale nie czuć bezpośrednio jego podmuchów.

Ledwie zdołałem odpłynąć w błogostan snu, gdy na horyzoncie pojawia się zło. Ktoś szarpie drzwi, potem znów wali… Zrywam się i nasłuchuje. Udaje że nikogo nie ma. Za oknem słyszę jak ktoś obiega dom dookoła i zagląda przez okna.
„tam jakieś szmaty wiszą… chyba zawalone śmieciami” – słyszę głos i dopiero po kilkunastu sekundach dociera do mnie, że to po Polsku.

Zrywam się i odwalam drzwi. Jakie jest moje zaskoczenie, kiedy na zewnątrz spotykam 2 polaków na rowerach. Śmiejemy się i zapraszamy ich na nocleg do naszego domku rozpusty. Na dworze temperatura spadła już do 3 stopni. Jest mi tak zimno po wyjściu ze śpiwora, że język mi staje kołkiem a zęby dzwonią. Nasi nowi znajomi (znający zresztą Martwą Wiewiórkę i Podjazdy) są spod poznania i podobnie jak my pedałują po wyspie na rowerach, tylko w innym kierunku.
Gadamy chwilę i kładziemy się spać. Safe-house opanowali więc Polacy!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,