Powoli wracam do domu. Pociągi zawsze
stanowiły problem z rowerami i tym razem nie jest inaczej. Wracanie
po długim weekendzie z trójmiasta to nie lada wyzwanie. Mam trochę
czasu w pociągu więc przemyśleń kilka zbieram na żywo.
Sprzęt.
Rower z pełnym zawieszeniem to było
coś czego nie oddałbym za nic. Kiedyś myślałem że Full to
przerost formy nad treścią, ale odkąd sam takiego posiadam, ta
opinia zmieniła się tylko na lepszą. Pomógł mi w tak wielu
momentach ma trasie, że nie zliczę. Umiejętne pracownie manetką
blokady było dopracowane do perfekcji. To ja decydowałem czy i
kiedy robić kanapę i kiedy sztywne zawieszenie. Na końcu kiedy
wszystko mnie już bolało, tył wybierał nierówności i oszczędzał
moje plecy i tyłek. Na stromych pojazdach też szło piękne. A
napęd nawet w mega błocie i bez kropli smaru pracował precyzyjnie.
Byłem w szoku, bo łańcuch po deszczu i błocie totalnie się
zatarł i wydawał dźwięki jak mielone aluminium. Jak na mecie go
naoliwiłem to w zasadzie wszystko pracuje już płynnie i bez
problemu, ale na dokładną ocenę zniszczeń przyjdzie czas. Klocki
hamulcowe przednie starłem do zera i rzeczywiście zniknęły bardzo
szybko, jednak totalnie mnie bawią opinie że te hamulce w rockrider
są słabej jakości. Kilka razy na trasie przypiekłem tarcze, że
aż leciał dym i musiałem je lać wodą, a mimo to dalej hamowanie
było dobre. Jestem miło zaskoczony jak fajnie to działało.
Maraton Po ośmiu godzinach w pociągu do
Szczecina okazało się, że trafi mam się dogodna przesiadka i do
punktu startu mogliśmy jechać kolejnym pociągiem. Niestety okazało
się, że ilość rowerów w tym składzie już przekraczała jego
limit pojemności i musieliśmy mimo wszystko jechać w siodełku.
Dojazd na start to głównie asfalty i przyjemny wiatr w twarz
《śmiech》Do
biura zawodów było coś pod 50 kilometrów. Na miejscu kolejka po
pakiety startowe i podpisywanie oświadczeń o koronavirusie:))
Nikogo nie znam na starcie w zasadzie same nowe twarze. Ze znajomych mam tylko Dorotę z którą trzymamy się
razem. Tu też pojawia się bardzo osobliwa historia, którą wam zdradzę. Dorota
wiedziała o moim starcie już od dawna i planowała jechać
turystycznie razem ze mną dla towarzystwa. Dzień przed przyjazdem
napisała maila czy może się załapać na pakiet startowy, bo może
ktoś nie zrezygnował w ostatniej chwili i udało się. W środę
wieczorem jak ja odbierałem pakiet, zapłaciła i była już na
liście. To się nazywa czarny koń wyścigu!
Wieczór jest ciepły, a nam
przypadają namioty. Totalnie nie przemyślałem tego, że do namiotu
warto zabrać coś do leżenia czy przykrycia się:)) Wszyscy inni
maja swoje karimaty i śpiwory, a my? My nic;) Ratuje nas ośrodek Frajda który dla „cieląt” dostarcza poduszki i koce. Jesteśmy
uratowani! Wieczór spędzamy w budynku jedząc orzeszki i
rozmawiając o strategii przejazdu. Nikt z nas dwojga nie wie co go
czeka następnego dnia na trasie i ta niewiedza jest chyba
zbawienna. Rozmyślamy co i jak warto zrobić, jak długo jechać i
ile spać – WCALE. Jakieś doświadczenie w ultra mam, więc sprzedaje jakieś rady Dorocie
Poranek
Budzi nas dźwięk dzwonka telefonu.
Powieki nadal dość ciężkie, bo jest przed szóstą. Wstajemy.
Poranna toaleta i idziemy na śniadanie. Ostatnie, doładowanie
urządzeń i jesteśmy gotowi. No prawie... Tak jakoś się grzebiemy
z pakowaniem, że wchodzimy na linię startu 2 minuty przed odjazdem.
Nie stresuje się, po prostu czuje
takie lekkie podniecenie i ciekawość, jak to będzie i co nas
czeka. Pogoda nie zapowiada się urocza. Na niebie pochmurno, a w
powietrzu czuć wilgoć. Będzie padać, w zasadzie już pada! Kropi
trzy po trzy, ale kropi. Mam jakieś betonowe nastawienie, że nic
nie jest wstanie mnie wytrącić z równowagi.
Ruszamy niespiesznie. Grupa się
rozrywa dość szybko. Hamuje Dorotę, która chce gonić
uciekinierów. Nie pozwalam. Mówię jedźmy swoje. Trasa długa.
Pogoń na starcie nie ma sensu. Odpuszcza.
Deszcz szybko się nasila a nas
dochodzi kolejna grupa. Łączymy się w pociąg jadący z podobną
prędkością i turlamy się 20-25km/h po asfaltach. Deszcz wzmaga
się i spod kół lecą pióropusze wody. Wiele osób, które nas
wyprzedzały zatrzymuje się po kurtki, inni liczą na przeczekanie, chowają się pod wiaty. Deszcz nie przestaje, jest raz silniejszy raz słabszy, ale kropi jednostajnie. Jest ciepło, więc nawet nie
staje na ubranie kurtki. Pozwalam ciału zjednoczyć się z naturą i
poczuć wodę na swoim ciele.
Lasy łapią oddech i parują. My
przejeżdżamy przez osiedla wojskowe i mijamy ukryte poligony w lesie. Droga pod kołami to na zmianę asfalt i
piaszczyste odcinki.
Trasa mija spokojnie i jednostajnie –
nagle nie wiadomo skąd i gdzie zaczynają pojawiać się odcinki
specjalne jeden po drugim. Pierwsze lekko błotniste etapy da radę
jechać, kilka kolejnych kałuż troszkę szarpie stawkę. Na tym
etapie jeszcze sporo ludzi jedzie w zbitej grupie. Im dalej i więcej
błota, tym stawka się rozciąga. Kompendium błota błot jest na
bagnach gdzie po prostu jedziemy czasem na tyłku z góry. Koleiny kuszą nas wypełnione
breją czarnego szlamu, a po bokach trawy po pas. Wiele osób tutaj
zalicza upadki i groźne awarię. Pękają łańcuchy i haki przerzutek. Zaczyna się weryfikacja
przygotowania psychicznego i fizycznego. Szybki gravelowy rajd
zmienia się w techniczną przeprawę po bezdrożach off roadu. Woda
jest wszędzie, upadki coraz częstsze, a ludzie coraz bardziej
zdemotywowani.
Taki maraton jedzie się głową. Tu
widać, że choć masz super rower, milion sił, to trudy trasy
odciskają piętno w morale. Piąta, szósta siódma godzina w
mokrych butach. Potem kolejne powalone drzewa, znów trawy po pas i
znów śliskie łąki z masą „kępek” zbitej trawy co wytrzęsie
chyba wszystkich do cna. Gravele miarkują, że są do tego
stworzone. Jednak koła 35 mm i sztywny rower w tych momentach nie
działa. Bierze wolne od zajebistości. Pozwala panu odbierać cięgi
z pełną mocą. Kopie pana w zad i wyrzuca z siodła na śliskich singlach.
W czołówce zwycięzców są gravele,
ale te cyborgi to dla mnie inna liga ludzi, tak świetnie
przygotowanych, że to jak pisanie o kosmosie z punktu widzenia
śmiertelnika. Skupiam się więc na obserwacji sytuacji LIVE ze
środka stawki. Dziewczyny kolejne udaje nam się minąć, i
opracowujemy plan, że Dorota załapie się w pierwszej trójce tego
maratonu. Realizacja w założeniach jest prosta – jechać bez snu
ile się da, byle do przodu. Nie koniecznie szybko, tylko
systematycznie bez popełniania błędów i strat sprzętowych.
Dzień wolno dobiega końca. Warunki
potęgowane przez bezmiar niczego dookoła sprawiają, że zapasy
wody i jedzenia się kończą. Każde skupisko ludzkie, jest
przemierzane oczami wnikliwie w poszukuwaniu sklepu, lub choćby
duszy dobrej lokalnej, co wleje coś do bidonu.
Zapada
zmierzch. Mgły się nasilają.
Jest ciepło, ale wilgotno. Czy lekko? Trudno powiedzieć. Jazda po
nocy jest spotęgowana wysiłkiem już przebytym i skupieniem, jakie
trzeba wkładać w to co się robi. To całkiem inna bajka niż na
szosie, gdzie odpowiednio wprawiony kolarz może jechać na „auto
pilocie” przez godziny utrzymując minium świadomośći.
TU
w lesie jest
inaczej. Skręty w
lesie nocą nie tak łatwo wypatrzeć, a chwilowa strata orientacji
może skutkować zgubieniem śladu i wracaniem się pod nie lada
górkę. Sam kilkukrotnie tracę kontakt i zawsze kończy się to
źle. Raz ląduje przez kierownicę w śliskim odcinku błot w lesie,
innym znów razem, puszczam się zjazdem w dół aby później
zorientować się, że jednak trzeba wracać pod górę, bo skręt
był „koło tego patyka”.
Jedziemy razem
z Dorotą we dwoje.
Obiecałem że ją przeprowadzę przez noc i nie zostanie sama.
Planujemy zrobić wyścig jakoś poniżej 40h. Jest spora szansa, bo
idzie sprawnie. Dużo osób śpi po kwaterach my się turlamy. W
lasach jest ciemno, a zjazdy trudne. Klocki hamulcowe przestają
istnieć. Rower hamuje wydając z siebie mnóstwo przeraźliwych
dźwięków. Mijamy się z kilkoma osobami po nocy. W trakcie nocy
umacnia się strategia, aby Dorota zdobyła podium wyścigu. Im dalej
jednak od startu i od zapadnięcia zmroku tym bardziej czuć
zmęczenie. Ja je czuje, bo mam wrażenie, że Dorota jest
niezniszczalna. Nie odpuszcza mi i jest świetną motywacją do
jazdy. Dwuosobowa maszyna trybi doskonale. Jedziemy dwójką w
zasięgu wzroku. Co jakiś czas na siebie czekamy i znów „pół
solo”. Nie szukamy na silę swojego towarzystwa. Trudniejsze
odcinki jadę przodem i komunikuje grupce za mną co ich czeka.
„Duża woda na lewo”
„Błotko”
„UWAGA po prawej pieniek”
„dwie małę po bokach - środkiem”
W lesie w grupie dużo łatwiej
zareagować, na to co wyłoni się z ciemności.
Nie jest lekko, bo każdy z nas
"przyziemia" pewnie kilka razy w nocy obijając siebie i sprzęt mocniej lub
słabiej. Za dnia widać straty. Nogi ociekające krwią od krzaków
gałęzi, czy rozcięte ramie od upadku w krzaki. No i błoto.
Wszędzie na nas i na rowerach jest błoto. Na twarzach włosach i nogach. W
zasadzie od pasa w dół wygladamy jakby nas ktoś ochlapał farbą
szaro-czarną.
Świt jest trudny. Noc dobiega końca i
szybko robi się widno. Ja opadam z sił. Potrzebuje snu. 15 minut na
wiacie przystankowej nie pomaga na długo. Nad ranem około szóstej decyduje się puścić Dorotę przodem. Ona nie chce się oddzielić, ale
mam psychicznego dola, że ją hamuje, a ma szanse na ukończenie na wysokim miejscu. W końcu zgadza się i rusza
sama dalej. Jest nowy dzień. Jestem spokojny, że dogoni grupę przeleci jakoś do wieczora. Ja kładę się do spania na placu zabaw . Budzik ustawiam na 2h snu.
Budzę się jak
nowy bóg. Szybko się
zbieram i jadę. Jest już ciepło. Noga podaje, ale tyłek już
porządnie zatarty od wilgoci. Ta kontuzja będzie się pogłębiała
i przysporzy mi sporo cierpienia w ciągu reszty wyścigu. Dzień mija
przyjemnie. Jadę solo, mimo że wiele osób mnie mija to nie gonię.
Nie staram się nic na siłę. Po prostu pedałuje swoje. Ta
strategia cholernie dobrze mi się opłaciła już nie raz i nie daje
się ponieść euforii „dobrego” nastroju o poranku.
Pogoda lekko się chwieje.
Chmurzy się
– nie wiem kiedy zaczyna padać. Pogoda się dynamizuje. Na
podjeździe puszcza się ulewa tak mocna, że nic nie widzę. Okulary
mam zdjęte, ale błoto i pot zalewają oczy. Szczypie. Szutrową
ścianą, którą podjeżdżam płynie woda. Zanim dotrę na szczyt
przestaje padać.
Oddalam się od frontu, który za
plecami zmienia się w komórkę burzową o ciemno-sinym kolorze, na którą trafią ludzie jadący za nami.
Uratowany! Już nie będzie lało!
Dzień znów staje się
upalny i duszny.
Pali słońce, wypijam bidony jeden po drugim i warunki znów od
słońca robią się trudniejsze. Największe wrażenie robi na mnie
przejazd przez obszar nawałnicy, która przeszłą przez lasy pod
Gdańskiem. Wielkie połacia półpustynne, które zamiast zielenią,
świecą pustkami, gdzieniegdzie odsłaniając konary pni wyrywanych
po wycince.
Tam upał masakruje. Znalezienia cienia
staje się kluczowe. O 16 z kawałkiem łapie mnie drugi kryzys
spania. Jedno drzewo jakie spotykam w okolicy daje cień i to tam się kładę. Jest to skrzyżowane dróg leśnych które teraz jest
totalnie odsłonięte i pali na nim słońce. Drzewo rzuca cień na
kawałek bocznej drogi, a w zasadzie na jej środek. Kładę rower na
ziemi, a sam padam na gołej chłodnej ziemi obok niego - budzik za 1h. Śpię!
Pobudka i dalej w drogę. Dzień się
kończy. Upal maleje, a drogi są szybsze. Więcej asfaltów i
szutrów mniej błota i powalonych przełajowych odcinków. Zjadam
trzecią tabletkę przeciwbólową, bo otarcia masakrują moje
morale. Do tego dochodzi ból ramion i skurcze w plecach. Trochę się
sypię morale i o zmierzchu dnia drugiego większość ścianek idę z buta.
Stwierdzam, że lepiej iść 5km/h i dać odpocząć zadkowi, niż
katować podjazd 6-7km/h i tracić energię, która się przyda.
Zasada numer 1 – Postoje minimum. Tylko na wejście i zejście z
roweru. Najdłuższy marsz to chyba ze 3km z buta.
Strategia się opłaca bo przesuwam się
na przód. Na koniec dostaje super info, że
Dorota finiszowała i
ma trzecie miejsce. Ciesze się. Gratuluje jej i chwilę potem
planuje przespać pełną ciemność nocy numer dwa. Kładę się
23:30 a wstaje zanim dzwoni budzik 2:30 (miałem na 3 nastawiony :)).
Śpie na łące skoszonej przykryty czym się da i obrany w kurtkę, a
mimo to wstając czuje drgawki na całym ciele. Mam problem z
zarolowaniem sakwy i wsiadaniem na rower. Całe ciało wstrząsają
konwulsje. Wiem, że to
organizm budzi się ze snu i
szuka energii
drżąc mięśniami, ale początkowe 3 kilometry są straszne.
Robi się widno i szybko wstaje
słońce. Ostatnie 40 kilometrów jadę sprawnie, dalej stosując
strategię - idź pod górę, a grawitacji pozwól jechać w dół.
Na metę docieram 6:05. Radość
niesamowita. Gratulacje i medal.
Przygoda życia? Tak myślę, bo to mój
pierwszy mtb ultra był i trafił się w nie lada trudnych warunkach.
Nie zszedłem poniżej 40 godzin, ale
udało się poniżej dwóch dób, co jest chyba dobrym wynikiem.
Wszystko co chciałem działało. Głowa pracowała idealnie. Nie miałem załamania. Psychika przepracowana zimą dała spore efekty.
Fizyczne przygotowanie uważam za dobre jak na to co było wiosną(kontuzja,
koronavirus)
więc tu też odznaczam sukces. Czy coś zawiodło? Hmm nie wiem –
smar mogłem zabrać do łańcucha bo by mi się „ciszej” jechało
i nie budził bym stada psów jadąc cichymi wsiami spokojnymi nad
ranem:D
Polecam!
Księgowy
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew