Bike to the hell, strona 5 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike to the hell

Dystans całkowity:9736.76 km (w terenie 294.50 km; 3.02%)
Czas w ruchu:201:48
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:50.04 km/h
Suma podjazdów:40 m
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:207.17 km i 9h 10m
Więcej statystyk

o tym jak wiatr zrobił mnie w trąbe!!!! || 175.17km

Poniedziałek, 6 czerwca 2011 · Komcie(2)
No i wybrałem się na rower. Dzień jak co dzień z ta różnicą że wiatr był o wiele silniejszy. Plan zakładał przejechanie się ot tak, bez większych nastawień na coś dłuższego. Niby Radek podpowiadał mi aby jechać dalej jednak nie chciało mi się za bardzo gnać nie wiadomo gdzie.
Wstaliśmy więc jak Bóg nakazał zjedliśmy liche śniadanie, bo upal i duchota nie pozwalały na nic konkretnego. I po 9.30 ruszyliśmy w trasę. Moja trasa wiodła do Agi pracy, tam ją zostawiłem a sam pojechałem „się przejechać” Było ciepło, miło i wiało w plecy.

DO Nasielska jechałem ze średnią 26km/h. Szybko podjąłem decyzje , że tego dnia odwiedzę także Nowe Miasto.

Cóż i ono mnie podkusiło. Znak 19km Płońsk znów podszeptywał mi zło…

Pojechałem więc na Płońsk. DO miasta nie wstępowałem, ale z powodu silnego wiatru zdecydowałem, że 33km do Ciechanowa to szybko pójdzie, i że jak człowiek kulturalnie PKP wrócę wszak rower za darmo teraz.

No i ruszyłem na Ciechanów.

Tam klęska za klęską, najpierw, tuż przed miastem odkrywam mechaniczne uszkodzenie opony tylnej(pójdzie niebawem do śmietnika bo na ściance się pruje) to jeszcze dwa bankomaty odmówiły posłuszeństwa. W portfelu znalazłem 3,5zł a dowód osobisty został pod zastaw wypożyczonej z UW Pracy magisterskiej. W PKO, którego chwilę szukałem, okazało się, że moja karta straciła ważność. Zrezygnowany usiadłem na schodach w chłodnym banku i biadoliłem nad swym losem, jednocześnie obmyślając najbardziej niecny plan czyli „jak tu k-wa do domu dojechać i nie paść na pysk”

Ochrona oczywiście od razu zainteresowała się moimi bólami i kazała mi opuścić Bank. Ha trzeba było wam wiedzieć, że w przedsionku banku stał i mój rower. Może to to było powodem ich zainteresowania. Dobrze, że mieli „Dar Natury” to napełniłem Bidon i pół butelki po Coli. Wypiłem 3 kubki zimnej wody „na zapas” i rad nie rad ruszyłem do domu pod mega wiatr.

Za drzewami bywało znośnie, 17km/h ale na otwartej przestrzeni bywało ze mną krucho. 15km/h to był mój max. I tak turlałem się turlałem aż do Nasielska. Tam zaczęły się kłopoty, moje siły spadły do minimum. Jechałem 11km/h a na niebie zaczęło się zbierać na burzę. I tak za Nasielskiem nadeszła właśnie owa deszczowa dyskoteka!! Udało mi się na przystanku schronić i walnęło z nieba. Wiało padało dmuchało waliło i błyskało!!!

Po pierwszej przyszła kolejna burza, znów czekałem potem zaczęła iść następna ale już o wiele dalej. Postanowiłem nie czekać i pojechałem. Niestety na Dębe znów zaczęło padać i błyskać, chwila przerwy na przeczekanie, okazała się bezpotrzebny, bo burza błysnęła ze 2 razy i tylko rzęsiście padało. Cóż zdecydowałem się jechać w deszczu, trochę mnie mroziło na zjeździe z górki jednak prędkość znamionowa wzrosła do 23km/h.

W Legionowie wyszło Słońce a w Jabłonnie byłem nieomal suchy…

I tak po: 175km i Średniej 20km/h jestem żyje i…. musze kupić oponę:D


kilka ciekawych zdjęć;D




droga prawie asfaltowa:


granice powiatów:


feministycznie:







Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

BIKE TO HELL || 224.00km

Poniedziałek, 23 maja 2011 · Komcie(8)
Na Lublin chorowałem już od ponad roku albo i dłużej. Wyjazd na więcej niż 200km zakiełkował w mojej głowie po odbyciu przez Radka swojej wyprawy. Chciałem przekroczyć tę barierę jak co roku, jednak cel ani miejsce nie było mi znane. Po powrocie z kursów uczelnianych postanowiłem zrealizować pomysł w miarę szybko, gdyż sesja i przed-sesyjny bałagan nie sprzyja takim wycieczkom. Wiatr i pogoda wskazywały, że warunki będą już w poniedziałek.

Nieoczekiwanie Agnieszka oznajmiła, że ma wolne i po konsultacjach postanowiła mi towarzyszyć. Obawiałem się czy podoła, bo wyjazd miał mieć wszelkie znamiona BIKE TO HELL. Postanowiłem jednak, dać jej szansę sprawdzenia się.

2:55

Budzik zrywa mnie z łóżka. Po tygodniowym kursie w Polsce i jednym dniu odpoczynku nie czułem się strasznie wypoczęty, jednak poranny prysznic pomógł i zabrałem się do szykowania śniadania. Agnieszce dałem jeszcze spać choć nie wyszło zabardzo bo chwilę później we dwoje krzątaliśmy się po mieszkaniu.

3:30 Śniadanie złożone z makaronu było na talerzach a kanapki robiła Agnieszka.
Ruszamy z mieszkania o 5:00 jest dość ciepło jak na tę pore dnia. Z niepokojem spoglądamy na chmury burzowe z których blyska na północy. Wiatru o dziwo – nie ma, lub jest tak nieodczuwalny. Na modlińskiej krótki postój na podniesienie ciśnienia w kołach i hej dalej w trasę.
Ulice są względnie puste a my jedziemy sprawnie pokonując kilometry. Warszawa nijak mija, po przepchnięciu się przez okolice Starzyńskiego kierujemy się na Wiatraczną i szybko opuszczamy Stolicę. Ulica Patriotów wzdłuż torów PKP ciągnie się niemiłosiernie przez prawie 12km. Postój numer jeden odbywamy dopiero przed samym Otwockiem. Szybko wsuwamy kanapki i już niecałe 15 minut później znów nasze nogi kręcą miarowo.

Droga do Otwocka zdawała się nie mieć końca. Kolejne miejscowości na trasie są tu identyczne, jedynie leśne obszary i zapachy pachnącej sosny sprawiały że nie zasnęliśmy z nudów. Samo miasto przelatujemy tranzytem bez jednego dotknięcia stopą asfaltu.

Ul Gabriela Narutowicza wyprowadza nas na trasę nr 17. Tu zaczyna się główny odcinek naszego wyzwania. Jest spory ruch w obu kierunkach, jednak szerokie pobocze sprawia, że nieomal nie uczestniczymy w głównym ciągu aut. W okolicach Kołbieli jak zawsze korek. Rondo na tej trasie korkuje się odkąd je postawiono. Wielokrotnie jadąc z ojcem do dziadków staliśmy tam nawet po 40 minut.
Tym razem jest podobnie z tą różnicą, że korek mijamy bokiem. Narasta on jednak w astronomicznym tempie. Powiększa się dosłownie z prędkością jaką opuszczamy skrzyżowanie. Kolejne pojazdy jak klocki tetris dobijają do sznureczka jedno po drugim. Prawie kilometr dalej wreszcie przyrost pojazdów się zmniejsza i gubimy „węża”. Drogę lubelską rowerzyści omijają łukiem, jednak mimo że tak zniesławiona ma szerokie pobocze i pełno zajazdów restauracji i stacji benzynowych na trasie, gdzie można coś zjeść odpocząć czy załatwić potrzeby. Gdy dodamy do tego szerokie pobocze które ma czasem grubo ponad 2 metry, wychodzi bardzo sympatyczna trasa.

Kiedy tak jedziemy nagle Agnieszkę łapie kryzys. „Zwolnij Adam bo jakoś mi się ciężko jedzie”.

Chwile później musimy się zatrzymać. Jakie jest nasze zaskoczenie gdy kryzysem okazuje się kapeć w tylnym kole.(dziś gdy to pisze znów zeszło powietrze niestety;/)
Znajdujemy nieco cienia i tam zmieniamy dętkę. To znaczy ja zmieniam Agnieszka mi pomaga a w międzyczasie fotografuje ślimaki.
Jazda jest monotonna bo droga po horyzont wiedzie prosto.

Dobra muzyka w mp3 sprawia, że da się jechać w miarę sprawnie. Wiatr zdecydowanie budzi się i zaczyna nam sprzyjać. Jednak słońce znika a chmury frontalne kłębią się nad nami czasem pokapując pojedynczymi kroplami.
Jeden z kilku postojów na trasie wypada w Garwolinie. Celem jest oczywiście odpoczynek ale także zakup dętki bo po Awarii Agnieszki, okazało się że mamy jedną dętkę na 2 osoby.
Gdy po 30 minutach ruszamy dalej, front mija nas i znów na niebie pojawia się słońce. Jedzie się coraz lepiej a morale wzrasta.

Przed Kurowem zatrzymujemy się na obiad. Czekając na posiłek słyszymy za plecami ciekawą rozmowę. Dowiadujemy się całej masy technicznych spraw związanych z zakupem ostrzałki do pił w tartaku oraz metod ich ostrzenia. Jedyne cenowo – sensowne pożywienie jakie można było nabyć, to pierogi z mięsem. Tak dużych to jeszcze nie widziałem, mimo, że jest och 8 sztuk „ledwie” a my mamy już za sobą prawie 150km, nie jestem wstanie zjeść ich do końca.
Ostatnie kilometry jedziemy z silnym wiatrem w plecy. Nogi jednak nie chcą już cisnąć i średnia z 24 spada dół. Lublin osiągamy około 16:15.

Zmęczeni i szczęśliwi jednocześnie zabieramy się za zwiedzanie starego miasta. Urokliwie położone na skarpie i z staromiejską zabudową pełne wąskich uliczek.



Jest niesamowite, deptaki witają nas stojakami rowerowymi a`la podkowa. A panorama z góry na miasto, rozciąga się niesamowita.
Lublin to także miasto trolejbusów.

Niesamowita konstrukcja i stare pojazdy z lat 80 ubiegłego wieku napędzane prądem to ciekawa atrakcja w Lublinie. Niestety nie wiele ich upolowałem swoja cyfróweczką w telefonie. Jednak jest ich sporo w mieście niektóre to naprawdę zabytki!

Pociąg do Stolicy było o 19 więc zdecydowaliśmy się zwiedzić jeszcze obóz koncentracyjny Majdanek.


Ku naszemu niezadowoleniu było po 18 a bramy zamknięto niedawno. Cóż modliśmy jedynie nacieszyć się widokiem z za ogrodzenia i przełożyliśmy zwiedzanie na kolejne odwiedziny tego miasta!
W Stolicy lądujemy p 21.30 i rowerkami wracamy z Warszawy Wschodniej do domu. Noc nieco chłodniejsza niż ta podczas której wyruszaliśmy jednak jedzie się przyjemnie. I jeszcze przed północą wykąpani kładziemy się spać!

DST 224,84km
AVS: 20,44km/h
TIME: 10:59h

Chciałbym wrócić do Lublina jeszcze w tym roku i na Roztocze. Zwiedzić tamtejsze pagórkowate tereny i pokręcić się w lessowych wąwozach… Hej grupo może jakieś zamknięcie sezonu jesienią tam zorganizujemy?



zdjęcia (za chwilę)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do Dęblina - czyli po drogowej toni płyta płytę goni!! || 136.55km

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · Komcie(8)
Dzisiejszy wyjazd po raz kolejny zakrawał o te o których można powiedzieć, nieplanowane. Oparte jedynie o gdybania z dnia poprzedniego i rozważania „a gdzie by tu”. Pomysł pojawił się znienacka w sobotę popołudniu kiedy to wiatr dojrzeliśmy południowo wschodni.
Miało być nas w sumie cztery osoby miał być kolega Radek i koleżanka Kasia, ale nie wyszło.
Radek dzień wcześniej popsuł manetkę i dziś rano przyjechał aby ode mnie ową otrzymać. Liczyłem, że przyjedzie rowerem do którego popsuta część zostanie podłączona, jednak wziął rower zastępczy i postanowił wracać do domu.
My nie odpuściliśmy i po pożegnaniu Radka około dziewiątej, ruszyliśmy na Stolice!

Modlińską jechało się znośnie, jednak jak to zawsze bywa na trzy-pasówkach zdarzały się wyjątki( wyjątek kierowca co ma gaz i hamulec zamiast mózgu). Przez pierwszy odcinek jedzie się przeciętnie z naciskiem na dobrze! Okolice Konwaliowej wprowadzają kawałek terenu, przeprawa koło E.C Żerań to jak zawsze trzęsałka. W okolicy Ronda Starzyńskiego skręcamy na trasę przy samej Wiśle. I telepiąc się po nawierzchni dzielnicy PRAGA docieramy do stadionu. Tam przerwa na kilka zdjęć,


nie obeszło się oczywiście bez podjedzenia pierwszych zapasów.

Szybko jednak, zachęceni wiatrem i pojawiającym się słonkiem, ruszamy dalej. Wal miedzeszyński to odcinek słońca i silnego podmuchu w plecy, Józefów i Karczew nie wiadomo skąd wyrastają pod kołami. Prędkość 30-33km/h jedziemy na przedostatnim biegu jak gdyby nigdy nic.
Warszawa kończy się, przedmieścia również, z wolna ruch się zmniejsza. Niestety już za Karczewem słońce znika w całości i nad głowami pojawiają się chmurki. Niby pisali, że ma być jakieś tam „kapanie z nieba”. Jednak słupki były nieomal niezauważalne, czyżby meteo Znów miało się mylić? Wiatr chłodzi i termometr pokazuje ledwie 6,5 stopnia. Pobocze szerokie wiedzie nas do skrzyżowania z trasą numer 50. Piotrowice witają pierwszymi kroplami deszczu. Pogoda marnieje, morale spada i robi się nieprzyjemnie. Jedziemy niby te 25-27km/h ale jest źle i byle jak. Przerwa na jedzenie i zakup picia wydaje się być przełomową, jednak nie dane nam jest odpocząć.
Wiatr hula a my zjadamy pospiesznie kanapkę. Nie da się ustać tak przeszywa zimnem a do tego deszczyk pokapuje niczym wpuszczony w wielki wentylator. Ruszamy zrezygnowani nie odpoczęci i źli na pogodę.

Na naszej trasie pojawia się droga męki. Nierówny asfalt ustępuje drodze z płyt betonowych. Koszmarna trasa, podskakujemy telepie nas a łączenia są niczym tory tramwajowe na dolnej Pradze.

picie wiezone na bagażniku cudem unika zetknięcia z samochodami:D wybrało wolnośc po kolejnym podskoku na łączeniu!
Samochody mijające nas pędzą z zawrotną szybkością z nieba zaczyna kropić coraz mocniej a nas przepisy zmuszają do jazdy „możliwie najbliżej prawej krawędzi”. Gdybym słuchał tego przepisu jechałbym środkiem, bo nie dało się jechać przy krawędzi. Płyty zdawały się być pokruszone przy poboczu a ich próba naprawy to był koszmar. Jakby ktoś wrzucił pokruszone kawałki do smoły (lepsza wersja połączeń) lub jakby zwyczajnie je na „odwal się” obciapał cementem. Ta druga wersja powodowała, że czasem wyskakiwało się na pochylonym „rożku” owej załatanej płyty. Wszystko to spowodowalo, że jazda stala się niewyobrażalna męką.

Kolejne dwa postoje na „przeczekanie” deszczu, który nadchodził niewiadomo skąd, nie pomagały wiele. Chmury albo co chwile nas doganiały, albo to my doganialiśmy kolejne pasma frontów, które przechodziły z wiatrem. W końcu, kiedy znów nie wiadomo skąd lunęło z wiatrem dużymi kroplami, zdecydowaliśmy się na postój w lesie.
„tym razem musi przejść do końca!” Nie ma to jak nuda w lesie. Padało mocniej, to słabiej czasem wcale. Nam się nudziło bo „niby” można było jechać, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że postój będzie znów jak tylko dogonimy chmurkę. Zaczęliśmy się rozgrzewać, wywiani i wychłodzeni przez wiatr, który hulał niemiłosiernie. Musieliśmy się ruszać, aby nie przemarznąć na kość.
Najpierw Aga zaczęła robić jakieś wygibasy a potem dopadliśmy fazę na zdjęcia i wtedy popisy nasze nie miały granic.
Odbijaliśmy się od drzewa starając się wyskoczyć jak najwyżej.


Było zabawnie i chyba na tyle głośno, że okoliczna gospodyni wyszła przed plot i nam się przyglądała. Zauważyliśmy ją późno więc pewnie podziwiała harce przez dłuższy czas. Aż strach pomyśleć co sobie o nas pomyślała. Efekt tych dziwnych tańców i podskoków był zadowalający. Było nam ciepło, deszcz przestał padać a na niebie zaczęło być widać chmurki o kilkaset metrów wyższe nie zwiastujące już opadów.
Odcinek do Maciejowic był znośny, choć średnia spadła. Wcześniej była około 25km/h a teraz jechało się dużo gorzej.
Nawet po drodze lapie nas grado-śnieg

chmurki tańczą z nami raz po jednej raz po drugiej stronie.


Wiatr skierował się wyraźnie bardziej na południe i nie dmuchał już prosto w plecy a w lewego boku z tyłu. Ponadto dawały o sobie znac nogi i ręce wytelepane na dołach i dziurach wcześniej. Postój na rynku w Maciejowicach

utwierdził mnie w przekonaniu, że nasz wyjazd – w założeniu do Kazimierza – nie osiągnie swego celu. Wiedziałem, że Agnieszką już jest zmęczona, ale najbardziej zaskoczyło mnie to że ja także miałem dość. Nie bylo rady dojechac gdzieś trzeba!
Słońce wyszło, pogoda się poprawiła, a we wsiach widujemy już pierwsze Bociany.

Droga niby bez dziur ale pod asfaltem były kocie łby i asfalt je odwzorowywał idealnie. Czulem się jakby mi ktoś wibromłot do reki dał! Jechało się zacnie bo nawet 23km/h, ale ile można trzymać kierownice jak cię tak wali w ramiona i nadgarstki!

Dęblin witamy z utęsknieniem i niepokojem.
Wjazd aleją drzew do Miasta, był niesamowity.


Także asfalt się poprawił. Wszystko starało, się jakby mówić „jeszcze dacie radę”.
Termin odjazdu pociągu zapisany na małej hinskiej karteczce przed moimi oczami, niebezpiecznie pokrywał się ze wskazaniami zegarka na liczniku.
Na dworzec wjeżdżamy i o całe szczęście ludzi jest sporo. "nie dojechał!"
Obcykuje ciekawe zjawiska takie jak to:

Agnieszka kupuje nam bilety a mila kasjerka daje techniczne rady. Mówi, aby ominąć TLK (ten zapisany na karteczce) i wsiąść w osobowy do Warszawy ze względu na czas powrotów i duży tłok. KM jest później o kilkanaście minut. Mamy więc chwilkę. Czekamy za wiatrem fotografując dworzec.


tuz obok stoi nawet mała lokomotywka jako pomniczek:

Zafascynowani miejscem bagatelizujemy pociąg stojący o metr od nas. Napisane jest "Grodzisk Mazowiecki"
- "pewnie to gdzieś w inna stronę może jakoś okolice Mińska Mazowieckiego". Beztrosko się tym nie przejmowaliśmy do czasu, kiedy ktoś wsiadł do wagonu.Coś nas tknęło i poszliśmy się dopytać. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się że "to ten pociąg do Warszawy".

uff niewiele brakowało
W „Ka Emce” jest miejsce dla rowerów i mimo sporej ilości ludzi, mamy siedzące a nasze rowery wiszące, miejsce.

Wyjazd kończą rozważania nad mapą w pociągu . Wszak wyprawa kwietniowa tuż tuż. Niezliczone plany i gdybania nad atlasem samochodowym, umilają nam przejazd a piękny zachód słońca wita nas w stolicy. My kończymy przygodę w pełni zadowoleni z tego co dziś się wydarzyło!




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Siedlecki taniec z wiatrakami!!!!!!! || 134.03km

Środa, 6 kwietnia 2011 · Komcie(2)
Kocham to że kiedy chce coś zrobić zawsze grzebie się jak baba… Dziś jednak mogę sobie ze spokojem powiedzieć, że pod nogi kłody rzucał mi także los marny, któremu przeznaczenie nazwało imię Meteo.pl. W zasadzie pisze się nawet „New.meteo.pl” choć to niewiele zmienia w mojej tragicznie beznadziejnej sytuacji.

Dzień wcześniej czułem się jak kapeć i chodziłem jak struty. Chcąc przezwyciężyć ten marazm i bylejakość w sobie zacząłem kombinować. Podczas robienia mapy: „gruntów budowlanych rejonu Annopola” popijając mocną kawą wpadłem na pomysł w swej prostocie genialny! „Pojdę na rower!”
Ha jestem mistrzem w tych swoich głębiach umysłu po kawie. Wraz z wzrostem kofeinowej motoryczności, lub jak kto woli HIPERmotorycznośći (nieźle mnie ruszyła mała czarna z 2 łyżek) rozbudowywałem swój pomysł coraz śmielej. Meteo mi pokazywało wykresiki słupki a zielone Słupeczki opadów miały być nieznaczne jedynie pod koniec dnia. Do tego wiatr na „zielono” kierunek zefirka na Wschód. Dodajcie do tego środę wolną od zajęć i mamy idealne warunki na pyknięcie 200 km do Terespola .
Wieczór dzień przed wyjazdem, był bezchmurny a na meteo pokazali znów cos innego, tym razem opady miały być od 14 i słupki były znaczniejsze(te opadowe). No i kiszka, z Terespola nici, ale może chociaż kawałek pojadę.
Rano (7.00 sam wstałem bez budzika – serio!!) okazało się, że znów uaktualnili pogodę. Psia jego mać, słupki deszczu jakby skurczyły się a reszta, czyli wiatr, pozostała bez zmian. No i za późno, nie zdążę do Terespola. Gdybym wiedział to zerwałbym się wcześniej…
Cóż ruszam!
Na Radzymin jak zwykle w letargu, mimo porannej kawy z dwóch łyżek. Droga znana a jadę nieomal na pamięć, tylko wiatr a raczej jego kierunek nie dawał mi spokoju. Wiał Źle! Dmuchało na północny wschód i to było odczuwalne do Nieporętu jadę prawie 30km/h. Cholerni meteorolodzy – za co im płacą… Witam Radzymin z bólem nadgarstków. Jeśli ktoś chce odwiedzić to miasto, niech jedzie przez Rynie i Stare Zaubicie, trasa przez Beniaminów i Łąki to skaranie boskie! Dziury i inne ciekawe urozmaicenia nawierzchni w stylu złuszczającego się asfaltu, czy czapek asfaltowych ulanych na uprzednich dziurach.
Wiatr hula jak chce a ja przelatuje przez Wołomin i kieruje się niedawno przejechaną trasą na Poświętne. Tam jedzie się dużo lepiej bo odcinek drogi skręca na północny wschód. Jest około 10.20 kiedy witam Poświętne. Średnia 24.01 imponująca mimo, że jedzie się niedobrze.
Dalej w planie był odcinek na Retki ale gubię szlak i ląduje w Pustelniku wcześniej zaznawszy kilku kilometrów szutru.

Stanisławów mijam z przekonaniem, że jestem w czarnej du*ie i, że musze nadrabiać. Kieruje się na Sokole aby uniknąć jazdy trasą na Mińsk Mazowiecki a co z tym idzie nie jechać z bocznym wiatrem. A trzeba wam wiedzieć, że ów Hihoł naprawdę się rozbujał. Na liczniku 24-27km/h co jak na moje samopoczucie było niezłym osiągnięciem.
natrafiam na ciekawe kwiatki budowalne;)

...oraz ruinki - moje ulubione z takich wyjazdów


Za Sokole`m trace asfalt i uciekam przed psami.

Trafiam, ku swemu zaskoczeniu w obszary działek warszawiaków. Wiosenne porządki i grabienie liści. Ja telepie się na szutrówce lekko podmakającej od licznych w tej okolicy kanałków i mini-cieków. Jade po zwyczajowej „tarce” a moje ręce wołają o pomoc.
„mmmooooogggłłłeeeemmmm jjjjeeechhhaaaććć nnnnaaa Mmmmiiiińńńśśśśkkkkk kkkkuuuuurrrrwwwwaaaaaa”
Wreszcie szuter znów zmienia się w asfalt i mam chwile oddechu.

Jednak odcinek około 6km dał mi popalić. Średnia spada, już nie mówię że wcześniej spadła, ale czuje się jakby mnie ktoś wyrzucił z pociągu. Wibracje chyba pobudziły wszystkie mięsie grzbietu bo jestem sztywny jak kołek! Zanim dochodzę do siebie ląduje w Jakubowie. Poza kościołem chyba niewiele tam mają...


Decyduje się na postój (drugi na tej trasie)Obok jakaś maszyna zaczyna równać droge,

więc przesuwam się w mniej dogodne miejsce tuż obok krajówki.


Rozmowa z Agnieszką przez telefon i łaska jak na mnie spływa nieba w postaci słońca, powodują, że naprawdę się regeneruje. Regeneracji oczywiście trzeba pomóc, więc wsuwam kanapkę i ptasie mleczko wiezione w sakwie.
Postój trwał 20 minut i gdy ruszam na krajową dwójkę czuje się jak nowo narodzony, no może plecy trochę czuje, ale jest dużo lepiej. Noga podaje a pobocze przy super tirowej trasie oraz silny wiatr w plecy powodują, że wyzwalam z Accenta Smoka. 26 cali koła 44 ząbki w korbie i rura! 50km/h po płaskim!! Potem było mniej, ale do Siedlec trzymam się miedzy 28-33km/h, co mile mnie zaskakuje. Jest pagórkowato, ale trasa zbadana dziś przeze mnie na pewno zostanie wykorzystana w czasie tego sezonu, podobna do zjechanej już na Białystok za Ostrowią Mazowiecką, czy do 17tki na Lublin idealnie równy asfalt i mimo dużego ruchu nie czułem najmniejszego zagrożenia ze strony wielkich 18t tirow!

brak tylko znaczka dla roweru!

Na peron w Siedlcach wpadam 14:26 zanim ogarniam bilety jest 14:43 zaledwie wsiadam do super nowoczesnego PKP-mazowieckie(jak TGV) a ten rusza. Na tablicy faktycznie widnieje 14:45 W-wa Wschodnia. Czyli znów w ostatniej chwili udało mi się załapać!

134,03km
22,84km/h
Wynik zadowalający średnią o którą nigdy nie dbam na takich wyjazdach



(km więcej jest bo jeszcze Po Agnieszkę pojechałem do pracy)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Włocławek na raz! || 182.18km

Środa, 16 marca 2011 · Komcie(10)
Gdy wiatr zaczyna wiać a z nieba nie leje się deszcz w Głowie lęgnie się pewien pomysł. Pojedźmy gdzieś razem czerwony smoku! Czym by był mój nędzny żywot gdyby nie iskierka światła jaka daje mi ten czerwony wariat na dwóch kołach. Może gdyby pozytywne endorfinki sprzedawali w sklepie jak dopalacze mniej bym jeździł, ale czy to nie jest tak, że ja to po prostu kocham?

Dziś znów mnie pognało, dosłownie rzecz ujmując „wywiało”. Nie planowałem tego wyjazdu, jak i nie planuje żadnych tego typu „piekielnych pojeżdżawek”. Po odwiedzeniu Siedlec, całkiem niedawno, nie sądziłem ze okazja pobicia dystansu siedleckiego nadarzy się tak szybko.

Szybki rzut oka na prognozę i na plan lekcji. Wiać miało na „zielono” a to w tłumaczeniu z języka meteo.pl na nasz, znaczy wiatr o sile 18km/h. Śniadanko o poranku zjadłem w towarzystwie mojej ukochanej Agusi, pakowanie troszkę na wariata było, do sakwy wyładowały tylko najpotrzebniejsze rzeczy naprawcze butelka Hoop Coli i 4 kanapki. Na kierownice jakieś cukierki z bombonierki Mieszko, która nam została z weekendowego podarunku od rodziców.

Ruszam przed godziną dziewiątą i kieruje się na Nowy Dwór Mazowiecki, jadę bocznymi drogami przez Rajszew, aby ominąć z rana serię pagórków. Trasa początkowo idzie nadwyraz zwyczajnie. Kiedy w końcu wskakuje na trasę główną, zaczyna się jechać przyzwoicie. W uszach znów zagościła niedosłuchana wcześniej „Tajemnicza Wyspa” Verna.

Za Nowym Dworem kieruje się już na Kazuń i tu droga się pogarsza, asfalt jest marny a wiatr chował się za lasem. Na domiar złego wybieram trasę nie taka jakiej się spodziewałem. To znaczy wiodła w tym samym kierunku, ale nie jechałem nią nigdy w całości i niestety stan jej jest fatalny… Skręcam mianowicie na Głusk i Leoncin.

Trasa wiedzie blisko północnego obrzeżenia Kampinosu, dookoła wioski wioseczki, ludzie łażą po ulicy jak święte krowy, albo święci rolnicy. Kilkukrotnie atakuje mnie sfora psów i nieomal zabijam się próbując ominąć kurę, która niczym Rambo, wyskakuje z przydrożnych krzaków wprost pod moje koła. Wiejskie klimaty, może i na początku wydają się sympatyczne i swojskie jednak owa swojskość przeradza się w zacofanie, kiedy kilka kilometrów później asfalt zaczyna być „domowej roboty”. Nie ma co narzekać Unia i tam dotarła. Budowa kanalizacji we wsi to wielkie wydarzenie, nareszcie wszystko pójdzie w rury a nie do ziemi. Przez wieś jak okiem sięgnąć stoją chłopy z piwem i pośród wykopów i rozrytego asfaltu oraz nowych studzienek, dywagują o przybytkach swoich. Droga już chyba przestaje być asfaltowa, więcej jest gruboziarnistego tłucznia wypełniającego niedawno zasypane rury kanalizacji, niż asfaltu. O zgrozo, co przeżywają moje ręce, nadgarstki i tyłek. Mam zapewniony masaż wibracyjny 4literowego siedziska, przez ładne kilka kilometrów. Lawiruje jak na slalomie pomiędzy dziurami i kilka razy obrywam kamieniem wystrzelonym spod kół wprost w moją piszczel…

Wreszcie nastają „Nowiny”(mała wioska ostatnia na mojej drodze krzyżowej) i opuszczam tą marną obwodnicę nadkampinoską. Pogoda wietrzna, choć nie czuje aby jechało się super lekko. Faktycznie średnia powyżej 20km/h, jednak samopoczucie jakieś takie byle jakie. Poranne słońce zamieniło się w stertę bałwaniastych chmur na niebie. Krążą one nisko i tak jakby zastanawiały się „zlać deszczem czy poczekać do jutra?”. Całe szczęście ich narady trwają na tyle długo, że udaje mi się opuścić obszar zachmurzony.

W okolicy miejscowości Kamion, przeprawiam się drewnianym mostkiem na druga stronę rzeki Bzury.
Jest mi zwyczajnie zimno. Słońca nadal nie ma, a mi jakoś morale spada. Tak siadam kolo mostu schowany za betonowym ogranicznikiem ruchu, i biadolę. Kiedy próbuje sięgnać do sakwy okazuje się, że na domiar złego, mapa została na stole w domu i jestem nawigacyjnie zdany na swoja wzrokowa pamięć. Wciągam szybko dwa czekoladowe wielościany z bombonierki które mam w sakwie na kierownicy i zrezygnowany ruszam dalej.
Na wysokości Wyszogrodu w miejscu skrzyżowania z trasą nr 50, z pomocą idzie mi mój ukochany nawigator. Aga podnosi mnie na duchu i obiecuje pomoc w nawigacji, która w późniejszym etapie mej wietrznej tułaczki zdała się być bezcenna. Tuz za miejscowością Uderz, w lesie decyduje się wreszcie na postój, postój w całym tego słowa znaczeniu, zakrawający nawet o przydrożny popas. Na zdezelowanym przystanku siadam chyba po raz pierwszy od 70km. Wyciągam nogi i zjadam kanapkę(jedna z 4 jakie miałem). Torebki z posiłku wkładam do butów, bo nowe buty nie dawały sobie rady z zimnym wiatrem tych okolich i od wielu kilometrów marzłem w stopy. Dokładam tu także dodatkową warstwę na pierś i obleczony w nowe szaty wreszcie zasięgam ukojenia. Jest cieplej, milej a zjedzony posiłek pozytywnie wpływa na moje ego(Energetyczne Grzejniki Organizmu).

Z nową siłą ruszam więc dalej. Ha no robie się inny JA! Ja ale jak nie ja! Tylko, że to ciągle ja i to nie nikt inny ale ten sam ja, co od początku, tylko moralne doładowany. Do Iłowa mknę z prędkością 30km/h, Tam krótka lokalizacja na lokalnej mapie i ruszam dalej. Kierunek Sanniki. Odcinek ten także pokonuje nadzwyczaj sprawnie. Nareszcie jedzie się tak jak powinno, noga podaje a 3x7 nie schodzi z przełożenia. Przez Krubin docieram do Lwówka. po drodze mijam wiele zrujnowanych i opszczonych domostw.




Tu niestety już moje pamięciowe zarysy trasy nie sięgają. Podparty na nawigacji Agnieszki(naprawde bardzo dobrej) udaje mi się jechac dalej. Jednak w wioskach nowe asfaltowe drogi i zerowe oznakowanie zmuszają mnie do zasięgania rady miejscowych.
„Tędy dojadę?”
„Tak ło tędy prosto a potem w prawo i za sklepem w lewo”
„A ta droga? Dokąd prowadzi?”
„Tędy, też pan dojedzie tu prosto a dalej w lewo”
„Dalej też jest asfalt?”
„tak jest, no tylko piasku dużo”
„Marian – toż ja się tam wiosną traktorem zakopałem , gdzie ty masz tam asfalt!”
Decyduje się jechać droga wskazana jako najbardziej asfaltowa, i jak się później okazało nie pojechałem najkrócej a wiatr boczny dosłownie spychał mnie do rowu. W okolicy Waliszewa docieram do drogi krajowej. Wydmuchany przez wiatr głośnym „o ja pierd$#&” kwituje koniec trasy na tym odcinku.
Drogą krajowa jest gładka jak stół, lekko faluje na dłuższej panoramie jednak jej nawierzchnia jest równa. Wiatr zdaje się przybierać na sile, bo prędkość nie spada poniżej 34km/h. Jedzie się jak na motorze, nawet nie pedałując rower te17km/h zdaje się utrzymywać.

Gostynin witam z zaskoczeniem, że to już. Przerwa na ostatnie dwie kanapki jakie mi zostały i w drogę. Na Kowal jedzie się średnio na jeża. Pojawiają się tiry a trasa jest popsuta akurat po tej stronie którą jadę. Ci z przeciwka mają ładny pas a ja mam akurat dziury i łataniec z przeplatańcem pod sowimi kołami.

Kowal oglądam z siodełka i wiedziony rada Agi, że pociąg do domu już blisko, trasa nr 1 kieruje się na Włocławek. Droga z tirami ale pobocze szerokie jest, i przyzwoicie się turlam. Kiedy przelatuje przez miasto razem z Ciężarówkami Tranzytu, budzę zainteresowanie przechodniów. Dworzec PKP znany skądinąd witam szerokim uśmiechem. Uśmiech znika kiedy widzę czerwono zielony pociąg zmierzający po torach w kierunku stacji. Nie pytam o nic tylko pędem biegnie po schodach na peron. Gdyby czerwony na twarzy gnam po schodach na ostatni peron, widzę oddalające się wagony i panią konduktor w drzwiach.
Daje radę Wysapać resztkami sił „jeszcze ja!!!!” i pociąg staje.
Doprawdy uradowałem się, że wsiadłem, szkoda tylko, że przez 2h15 jazdy przy toalecie żaden z konduktorów nie poinformował mnie, że w pociągu jest rowerowy przedział… Cóż podejrzane było nawet, że mnie z mostka w środku składu nikt nie przeganiał. Jednak szczęśliwie docieram do Stolicy i potem z kolegą Wracam także rowerem do domku na pyszna Kolację!




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

przedwiośnie - Siedlce Zdobyte!!! || 144.36km

Piątek, 11 marca 2011 · Komcie(4)
Od kilku dni chodziła za mną dłuższa wycieczka rowerem, dużo dłuższa niż te długie jakie pokonywałem zimą w mrozie i na tyle długa by być dłuższą niż wszystkie długie dotychczas w tym roku.

Dzień wcześniej, to jest wczoraj Agnieszka przeglądając leniwie prognozy oznajmiła że ma wiać. Początkowo nie dotarło do mnie nic poza zwykłą informacją pogodową, ale kiedy wracałem wieczorem do domu dotarło do mnie że w piątek mam wolne! niczym błyskawica dwie informacje się ze sobą zapętliły

Po zjedzeniu pysznej kolacji, przeanalizowałem kierunek wiatru. Miało wiać na wschód. Tak oto pomysł pojechania do Siedlec narodził się w iście „piekielny sposób”. Wszystkie wyjazdy „bike to hell” są podejmowane na maksymalnym spontanie, aby żadna myśl negatywna nie podburzyła i tak nadto szaleńczych planów wycieczkowych. Wyjazd do Siedlec zakiełkował w mej Glowie aby zaowocować już następnego dnia!

Poranek był pochmurny. Kiedy wstawałem około siódmej, na niebie kłębiły się ciemne chmury a na kałużach z roztopionego śniegu widać było krople.
„Super tylko deszczu mi było trzeba” pomyślałem zrezygnowany. Nie zamierzałem jednak za długo się zastanawiać nad pogodą. Zamknąłem ten temat do minimum, powiązanego jedynie z siłą i kierunkiem wiatru.

Po śniadaniu, kiedy po raz chyba dziesiąty przepakowywałem sakwę(bo coś tam trzeba dodać a coś odjąć), do mieszkania przez chwile wpadło słońce. Tego znaku z nieba mi było trzeba, przyspieszyłem przygotowań, i zamiast o planowanej dziesiątej, ruszyłem około godzinę wcześniej.

W słuchawkach zagościł Audiobook z książką Juliusza verna „Tajemnicza Wyspa”. Testowałem, ten sposób podróżowania z książką w uszach, po raz pierwszy i wiecie co? Super sprawa. Wiadomo muzyka tez bywa fajna, ale książka na taki samotny wyjazd okazała się rewelacyjna. Sama się czytała a ja śledząc losy bohaterów w głowie kreowałem obrazy podczas gdy jednocześnie napawałem się widokami z „Realu”.
Trasa wiodła z wiatrem, toteż prędkość nie schodziła poniżej 20km/h. Dwukrotnie próbowałem podpompować przednie koło, jednak los nie dał mi tego dokonać. Za pierwszym razem kompresor opluł mnie wodą z pękniętego wężyka do powietrza(musiała się para w środku skroplić) a za drugim razem, był płatny. Tego już było za wiele, żebym za powietrze do opon miał płacić? Ten świat staje na głowie. O ile jeszcze płatny odkurzać umiem jakoś na stacji zrozumieć(ktoś w końcu musi ten filtr opróżnić z tego syfu) o tyle co tak kosztownego nabija mi do opon maszyna, że każą mi płacić 1zł za pompowanie koła? Hmm?? Może to był kompresor na gazy szlachetne? Hel, Argon? Ja zadowoliłem się powietrzem i rezygnując z pompowania, udałem się dalej na tym co miałem w kołach.

na polach i w lasach wciąż pełno było wody


takie widoki jednak wszystko rekompensują:

Trasa od Radzymina ustawiła mnie wreszcie idealnie z wiatrem, duło, wiało i świszczało. Chyba dawno nie zagłuszało mi mp3 huczenie wiatru, który wiał mi w plecy ;]
Przed Jadowem kiedy nogi zaczynają wołać o pomoc, zasięgam odpoczynku. Kanapka znika w mgnieniu oka a ja siedząc na leśnym stoliczku pośród leśnego parkingu opalam się wiosennym słońcem. Czułem jak mi pęciny ogrzewa, że hej. Ech wiosna wiosna!!
Na trasę ruszam już po poł godzinie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu, to raz, a dwa im dłużej siedziałem, tym bardziej wiatr wywiewał ze mnie resztki ciepła naprodukowanego wcześniej podczas jazdy.

Jadów – Myszadła i hejda wio na Liw! Tu niestety nieco się pogubiłem, o ile w Realu oznakowanie wygląda nieźle o tyle mapa namieszała. Choć być może inaczej powinienem to odebrać? (, że oznakowanie wsi jest nie takie jak na mapie??) Nie traciłem jednak czasu na korygowanie trasy mapą, znałem pi razy oko te okolice bo niedaleko mam działkę. Gnałem więc a za mną gnał HIHOŁ! Szybko wskakuje do Wegrowa i jeszcze szybciej go opuszczam.


centrum miasta to jeden wielki plac budowy, postanowiłem więc się taktycznie wycofać


Hej na Siedlce! Zdaje się krzyczeć moje wewnętrzne JA! Gdyby to „ja” jeszcze chciało pedałować, tak samo mężnie jak się we mnie darło, to byłoby fajnie. Próba ominięcia krajówki kończy się morderczym odcinkiem z bocznym wiatrem. W miejscowości Ruchna decyduje się jednak na powrót na drogę główną… Tam zastaje minimalny „RUCH” i zaczynam zdobywanie Siedlec. Nagle robi się pagórkowato, kilka podjazdów, spędziło moim nogom sen ze skarpet. Jednak w rzeczywistości nie były takie złe, to chyba efekt był zmęczenia trasą bardziej niż orografii nadmiernie górzystej, choć zdecydowanie rzeźba się wielce urozmaiciła.

Siedlce!
W końcu docieram! Ja moje dwie nogi i rower. Brak czasu na zwiedzanie – innym razem strzelę sobie rundkę. Dziś noc nadchodziła a ma ukochana w domu czekała, więc z sprawnością kozicy, pokonawszy miasto oraz zakupiwszy bilet, wskakuje przejściem podziemnym na peron nr 2 a dalej do PKP...

jeśli i ty drogi czytelniku z iście kozią sprawnością dotarłeś aż tu jesteś wielki/wielka


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

słoneczne rowerowanie || 96.24km

Czwartek, 10 lutego 2011 · Komcie(4)
Poranne plany zmieniały sie jak w kalejdoskopie. Najpierw miałem jechać do Pracy z Agnieszką i dopiero potem ruszyć w trasę do Radka. Jednak okazało się później, że po wyjściu z domu Agusia pojechała w swoja a ja w swoją stronę.

Od rana było pięknie, słoneczko i bezchmurne niebo. Nie mogłem się nacieszyć, a wiaterek w plecy delikatny gnał mnie przez świat. Trafiam do Nowego Dworu Mazowieckiego, gdzie zmuszony jestem kluczyć po mieście bo budowa wiaduktu ruszyła a znaki objazdu ekipa montowała dopiero.

Z nowego Dworu na Zakroczym a potem coś mi sie odwidziało, i zamiast do kolegi do Wychódźca, kieruję się na Północ na Wronę.
Okoliczne pola są zalane, Wkra szaleje i wszędzie, nawet w wyżej położonych miejscowościach wybija woda gruntowa.
Pętelkę zamykam przez zaporę w Dębe. Tam spotykam otwarte wszystkie 4 śluzy. Woda kotłuje się jak w jakiejś wielkiej pralce.
Droga z Dębego do Legionowa jest makabrycznie dziurawa, więc skręcam na trasę techniczną w okolicach Komornicy i turlam się do Agniesi:D

mapa:

[edit] powrót z AGnieszkę z pracy dopełnił dzieła;) prawie 100:) było zacnie!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,