Do pracy 92 - Ultra czy nie Ultra? | Księgowy

Do pracy 92 - Ultra czy nie Ultra? || 20.00km

Środa, 4 czerwca 2014 · Komcie(12)
W naszym kraju na rowerze jeżdżą całe masy ludzi. W ostatnich latach jazda rowerem, stała się bardzo popularna. Powli odchodzi stereotyp roweru, jako przedmiotu rekreacji li tylko. Wielu ludzi dostrzega rower w codziennym życiu. W ciągu ostatnich ośmiu jat jakie jeżdżę, zauważyłem bardzo dużą zmianę światopoglądu na ten rodzaj sportu. 

Wielu z rowerzystów jeszcze kilkanaście lat temu, aby poczuć rywalizację i adrenalinę towarzyszącą kolarstwu, musiała oglądać Tour De Pologne, czy inne transmisje z tego typu wyścigów. Obecnie na rynku rowerowym jak grzyby po deszczu wykluwają się coraz to nowe imprezy rowerowe, zwane potocznie "maratonami rowerowymi". Z maratonem i dystansem biegowego maratonu, nie wiele ma to wspólnego, bo odległości do pokonania, w takich wydarzeniach, przygotowane dla zawodników bardzo często sporo odbiegają od czterdziestu dwóch kilometrów. 

Wśród rowerzystów panuje takie przekonanie, że rowerem bez większego przygotowania i z zapasem dość długiego dnia w wakacje, da się przejechać 100km. Nie ma też wtedy znaczenia, jakim rowerem się jedzie, jak przygotowani jesteśmy. Wielu uważa, że po prostu da się to "zrobić z marszu". Gdy zaś zaczynamy rozpatrywać liczbę w dystansie większą o dziesięć, czterdzieści czy sześćdziesiąt kilometrów przekraczającą wcześniej wspomnianą "setkę", tu zaczyna się już całkiem inna rozmowa.


Jest jednak jeszcze jedna grupa kolarzy, pewnego rodzaju niedoceniana elita rowerowego półświatka - zwie się ich ultramaratończykami. Ciężko dokładnie sprecyzować dokładnie od jakiego dystansu, jeździ się "ultra" i jakie średnie trzeba mieć, aby być nazwanym tym mianem. Jedno jest pewne, niezależnie jakby na to nie patrzeć, jazda długodystansowa po przekroczeniu pewnej granicy staje się wyzwaniem!

Jestem jednym z tych, którzy potrafią przejechać ponad 300 kilometrów na rowerze. Niejednokrotnie pokonywałem trasy grubo wykraczające poza przyjmowane przez nawet wytrawnych cyklistów "normy". Jedni nazywając mnie szaleńcem i pukają się w głowie, a drudzy (klasyczni terenowi maratończycy) nie widzą w tym nic fajnego i zadają to główne i padające z wielu ust pytanie: 
"PO CO?"

Czy jazda taka jak ta, jaką uprawiam, jest ciekawa? Co może być fajnego w jeżdżaniu głównymi drogami, po nieoświetlonych rejonach naszego kraju. Co sprawia, że po wielkich kryzysach i trudach podróży, mam siłę daje wsiąść i jechać? Jeden z alpinistów , zapytany o to dlaczego próbuje wspiąć się na Mont Everest, w bardzo prosty sposób odpowiedział - "Bo Istnieje". Pytanie o wspinaczkę na tak znany szczyt wydaje się niezwiązane z tematem rozważań, a odpowiedź alpinisty jest dla wielu logiczna i prosta. 
"Jasne, że każdy chce wejść na tą górę w końcu to MONT EVEREST". Nic więc dziwnego, że alpiniści wędrują tam jak do świętej mekki. 
Co jednak wspólnego ma Mont Everest i kolarstwo długodystansowe? 

Otóż wbrew pozorom te dwa pozornie odmienne punkty łączy jedna wspólna cienka i dla wielu niewidzialna nić. A mianowicie jest to "droga". Jedni wyznaczają sobie ją w górę inni  wykreślają ją kołami na asfalcie dróg jakie pokonują. Ludzkie ciało podlega ograniczeniom, ale duch w nas, nie zna granic. To na jak wielki everest wejdziemy, zależy tylko od nas. To zjawisko oddalania sobie celu i wydłużania drogi wielu z was, może nazwać swego rodzaju masochizmem. Zadawanie sobie bólu, i przyprawianie o cierpienia i robienie tego w ciąż w coraz inny i wyszukany sposób dla wielu może być do pracy niezrozumiałe. 

Gdy spojrzymy na lekarza ze skalpelem w ręku, na pierwszy rzut oka trafia do nas, widok krwi, a w głowie mamy ból po operacji i czas rekonwalescencji. Jesli jednak odsuniemy sie nieco dalej, to dostrzeżemy, długotrwały zaplanowany proces powrotu do zdrowia a w efekcie łzy szczęścia pacjenta. Z długimi dystansami na rowerze - jakie by one nie były - jest podobnie. Wielu z naszych znajomych dostrzega w tym tylko skrajności. Wielu nie patrzy na obraz szerzej, z większej perspektywy. 

Z jazdą długodystansową jest troszkę jak z życiowym mottem. To taki rodzaj naszej życiowej filozofii. Bez trudu na pytanie: co mi dają takie wyjazdy" mogę odpowiedzieć, że to swego rodzaju - poszukiwanie wewnętrznego spokoju. 
Kiedyś brałem udział w kilku maratonach rowerowych. Pamiętam tłumy na starcie, nerwowe oczekiwanie na gong i wszystko zaprojektowane w ostatnim calu. Diety treningi, przygotowania i sam start w imprezie. Wiele słyszałem na temat różnych strategii pokonywania rywali, poznałem całą szeroką otoczkę "rozgrywania" na trasie i "finishowania". Pamiętam, że to właśnie wydało mi się takie - puste, sztuczne. Wszystko zdawało sie być wykreowane przez organizatora wyścigu, przez koncerny produkujące odzywki i całą wielką machinę trenerów sportowych i "teamów". Gdzie w tym wszystkim pozostawał sam kolarz? Gdzie gineła jego pasja i miłośc do jazdy na rowerze, gdzie podziały się te dwie iskry które pchnęły go w ten sport? No właśnie - gdzie?

- Jak tak jedziesz i jedziesz to nawet nic nie poczujesz, adrenaliny, rywalizacji nic!
- Jadę by pokonać siebie a nie przyjaciół!

Pamiętam jeden z takich wyjazdów, kiedy po wielu godzinach na rowerze, w blasku majączącego się świtu, upadałem moralnie. Przed oczami, widziałem tylko ciemność, a pośrodku szaro bladej plamy światła z lampki, przesuwały się pasy drogowe. Nie patrzyłem w dal, bo i tak nic bym nie zobaczył, za sobą też nic bym nie dostrzegł. Jechałem półżywy, noga za nogą, ze zwieszoną głową, wpatrzony w ten kawałek oświetlonego asfaltu. Miałem napój w bidonie, miałem batony, ale po całej nocy pedałowania i wpatrywania się w ten sam obraz, mój umysł przestawał funkcjonować normalnie. W pewnej chwili, kątem oka spostrzegłem jakiś cień i odbilem kierownicą. Zanim się obejrzałem byłem już w rowie. Czy to było jakieś zwierze? Nie wiem, nie sądze, to raczej omamy umysłu, który zdawał sie pracować restkami świadomośći. Kiedy usiadłem na ziemi i otrzepałem się z kurzu, lekki skok adrenaliny, postawił mnie na nogi. Nie miałęm ochoty już spać, ale organizm zdawał się odmawiać posłuszeństwa. 

Była chyba druga w nocy, a ja siedziałem na brzegu rowu niedaleko asfaltowej drogi pomiędzy sporo oddalonymi od siebie wioskami. W oddali słychać było rechot żab i cykanie świerszczy. Jak okiem sięgnąć ciemność. Lampka podczas upadku sie wyłączyła. Ciemność z każdą chwilą, stawała się coraz bardziej wyraźna. Gdy zdałem sobie wreszcie sprawę z zarysów okolicy spostrzegłem, że dookoła rozciągają się pola, a całe niebo usiane jest gwiazdami. 

Pamiętam, że śmiałem się do siebie samego i pomstowałem na sytuacje w jakiej się znajduję. Czułem taką niechęć do roweru, że na samą myśl o ponownym ruszeniu, dostawałem jakichś skurczów na plecach, które wzdrygały mną w konwulsjach. Siedziaęłm więc tak i nie myslałem o niczym. Dałem myślom płynąć w ciemności, popijając z bidonu z szeroko twartymi oczami widziałem obrazy, jakie dziś mijałem. 

Nie wiem jak długo siedziałem przy  tej wiejskeij asfaltówce, ale pamiętem, jedynie, że moją uwagę zwrócił człowiek na rowerze. Ku memu zdziwieniu, nie było już ciemno, a lekko szaro. Mgła na polach przeszywała mnie już do cna i zacząłem się gramolić do pionu. Na mój widok, mężczyzna zrobił szeroki łuk. Rower zaskrzypiał przeraźliwie i oddalił się. 
Ja też bym sie przeraził, gdybym jadąc o 3 rano rowerem spotkał jakiegoś osobnika wychodzącego chwiejnie z rowu przy drodze. Wbrew pozorom po pokonaniu rowu, reszta czynności była już sporo łatwiejsza. Po prostu wsiadłem na rower i pojechałem. 
Tamtego razu, zrobiłem ponad 280 kilometrów z czego większość trasy zajęła jazda nocna i wieczorna.

Z tej dziwnej opowieści, może pewnie wynikać jedynie zła nauka i przykład mojej lekkomyślności. Starsi wiekiem i rodzice pewnie powiedzieliby, że to była skrajna nieodpowiedzialnośc z mojej strony. Ja jednak pamiętam tamten wyjazd jako całkiem udaną wspinaczkę na Everest z drobną burzą śnieżną w drugiej pazie przed atakiem na szczyt. 

Jazda długodystansowa to przejazd w głównej mierze wytrzymałościowy. Tu liczy się głównie silna psychika i wytrzymałość organizmu na wielogodzinne niedogodności i utrudnienia w tym także na ból. Jednak samo słowo "wytrzymałościowy" jest pojęciem względnym, dla jednych maratonem wytrzymałościowym będzie zrobienie 100 kilometrów dla innych przejechanie 80 kilometrów. Dla wielu śmiałków, rozpoczynających, lub kultywujących jazdę na rowerze, przejechanie dystansu po spędzeniu piętnastu lub nawet dwudziestu godzin na siodełku w upale, znoju i zmęczeniu - wydaje się niewykonalne. 
A skoro coś jest niewykonalne - dlaczego by nie próbować tego zrobić?

W przeciwieństwie do światowej sławy ultramaratończyków, ja traktuje jazdę długodystansową jako swego rodzaju eksperyment. Raczej specjalnie nie trenuje, nie trzymam konkretnej diety i zapewne przez to moje osiągi są niższe niż mogłybybyć. Mi jednak sprawia pewnego rodzaju satysfakcję i frajdę takie właśnie "niepodporządkowanie" się systemowi. Te chwile, kiedy śledząc prognozy pogody, decyduje się, że za 12 godzin wsiądę na rower by pokonać 230 kilometrów. Ta niewiadoma, jak będzie, jak sobie poradzę i swego rodzaju strach połączony z podekscytowaniem. 
I po prostu wsiadam i jadę! Nie rozmyślam, czy ilość sił, i treningów w tlenie wystarczy na ukończenie zaplanowanej trasy. Ja po prostu idę na spotkanie z żywiołem. Ta niewiadoma, jest właśnie czymś niesamowitym. Pamiętam zawsze, aby nie pozostawiać wszystkiego samemu sobie. Kwestie awarii i ewentualnych kontuzji biorę pod uwagę, planując trasy w odpowiednio małej odległości od lini kolejowych, czy większych miast. 

A więc ultra - czy jeszcze nie ultra? Jak to ze mną w końcu jest?




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Komentarze (12)

Ultra siedzi w głowie i w sercu. Jeśli masz to w sobie, to jesteś ultra, nawet jeśli idziesz na rower tylko na chwilę, po bułki do sklepu ;)

Kot 10:19 czwartek, 12 czerwca 2014

Ultra jest wtedy, kiedy zrobisz jakiś życiówkowy dystans i pomyślisz "kurde mam niedosyt". Jeśli na to poważnie zachorujesz, to wyleczyć może dopiero 4cyfrowy dystans heh. Tak ja to widzę ;)

gustav 18:49 środa, 11 czerwca 2014

Ja to widzę tak :
Rowerzysta a w szczególności ultramaratończyk to samotnik.Sam sobie wyznacza cele i sam się z nich rozlicza.
Myślę że sam dystans nie jest tu najważniejszy ale czas jaki może być ze samym sobą.Rower,chodzenie,wspinaczka ... są tylko środkiem (narzędziem) do spełniana marzeń i czasu na zastanawianie się ...

Jest taki problem który mnie nurtuje.Czy takie postępowanie nie wyprowadzi nas na manowce ...

pozdrawiam

Jurek57 21:56 wtorek, 10 czerwca 2014

Cieawy wpis, przeczytałem z uwagą ale muszą przeczytać jeszcze raz aby się do niego odnieść :)

rmk 19:34 poniedziałek, 9 czerwca 2014

i jeszcze jakby Yurek miał za kim gonić, na przykład ładną rowerzystkę z przodu, to na pewno dałby radę. A może wystarczy samo myślenie o niej..

jolapm 20:20 sobota, 7 czerwca 2014

A i jeszcze musisz mieć cały dzień wolny - chociaż nie wiem na takim rowerku jak masz to możesz śmignąć i w 8/9 godz

Katana1978 08:50 piątek, 6 czerwca 2014

Yurku 150 km nie jest takie straszne jak wygląda - wierz mi. Bierzesz tylko picie, a na jedzenie można liczyć w sklepikach lub stacjach benzynowych i w drogę
A ja myślę już powoli o setce - jeszcze nie w tym miesiącu ale może za miesiąc dam już radę ....:)
Kocham takie jazdy długodystansowe - wrażeń i to co widziałam i czułam - nikt nie jest w stanie mi odebrać ....

Katana1978 08:49 piątek, 6 czerwca 2014

Ciekawe rozważania, ja swój ultramaraton mam jeszcze przed sobą. Chcę kiedyś (może w tym roku?) przejechać 150km

yurek55 20:29 czwartek, 5 czerwca 2014

To jak bycie kibicem. Czasem jesteś tym w kapciach, a czasem ultrasem :) pewnie łączysz dwie opcje. A za te megadystanse wielki szacun!

Trollking 18:00 czwartek, 5 czerwca 2014

Po weekendzie bedziesz znal odpowiedz. :)

kes 12:14 czwartek, 5 czerwca 2014

Po weekendzie bedziesz znal odpowiedz. :)

kes 12:14 czwartek, 5 czerwca 2014

Po weekendzie bedziesz znal odpowiedz. :)

kes 12:14 czwartek, 5 czerwca 2014
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa rwiat

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]