Dziś od rana zachciało mi się wyjechać w teren. Nie z zamiarem ciśnięcia, zdobywania podjazdów czy innych tego typu "figli". Zapragnęło mi się zwyczajnie szuterku, luźnych kamyczków i kurzącej się przedniej opony. I tak oto od rana wyjechałem na szutrowe szlaki naszego powiatu. Trasa w 95% szutrowo-terenowa obfitowała w piękne słoneczne single na wale Wiślanym i szlaki przełajowo - pokrzywowe w brzozowym lesie nad Wkrą...
Było zacnie i mimo, że zmęczony, czuje sie nawet lekko dojechany.
Ostatnio przed blokiem w godzinach wieczornych, pijąc równie wieczorną herbatę, Adam obserwował ciekawą i jednocześnie bardzo osobliwą scenę. Dwa koty siedzące w wysokiej trawie w odległości około półtora metra od siebie, wydawały osobliwe dźwięki. Było to cos pomiędzy chrząkaniem a przeciągłym buczeniem. Owa tonacja zmieniała się płynnie przechodząc przez różne symfonie od wysoko - tonowych po niskie barytony. Odgłosy zniżyły się wreszcie ku jednorodnej niskiej tonacji. Zdawało się że to jakiś stara spalinowa kosiarka dusi się próbując ścinać wielkie chwasty rosnące nieopodal. Niespodziewaną arię wieczorną przerwał szelest trzask łamanych gałęzi przemieszany z piskiem głośnym miauczeniem i sykiem. A chwile potem dwie sylwetki kotów, jak strzała wystartowały na ulicę i znikły w ciemnościach.
Szum kół jaki wywołuje jadący rower przyprawia nie jednego pieszego o ciarki na plecach. Rowerzyści traktują go jednak jakby był swego rodzaju oznaką mężności, czy siły. Adam tego dnia zastanawiał się nad tym czy odgłos wydawany przez opony roweru, można przyrównać do przekomarzania się kotów z poprzedniego wieczoru. Ot taki na przykład człowiek na szosówce – pomyślał – mknie bezszelestnie i jak lampart skrada się za plecami pieszych czy kierowców. Jest cichy i wyrafinowany. Jednak co innego gdy chodnikiem, czy osiedlową uliczką jedzie wyluzowany hopko-męczy-murek z czapką o daszku tak płaskim jak stół babci. Tego słychać już z daleka. Niejednokrotnie szum, jego kół przerywa odgłos skoku, jaki dumnie wykonuje – niby to z nudów – i niby to przypadkiem a prostej drodze nieopodal klatki gdzie zazwyczaj gromadnie schodzą się młode niewiasty osiedlowe. Ten rytuał powtarzany niejednokrotnie nurtował Adama, który mijając te sceny rozprawiał nad ich przekazem i starał się je uszeregować w ludzkiej naturze. Niestety, ku swemu niezadowoleniu, bezowocnie…
Tego popołudnia myśl o wylansowanych skoczkach z przed bloku, przemknęła mu jak wiatr przez głowę i pewnie tylko dlatego, że rower jego mknąc po asfalcie wydawał bardzo podobny szum z spod kół. - Jestem lanserem – roześmiał się w duchu sam do siebie i spojrzał na gruba oponę z nad kierownicy. – Jestem cholernym lanserem – pomyślał i spojrzał na idącą przed nim gromadę ludności cywilnej zwanej potocznie „pieszymi”. Nawet nie musiał chrząkać, nie musiał przepraszać, ludzie, niczym zaczarowana materia rozsunęli się robiąc mu miejsce.
To ciekawe, że zachowania zwierząt są tak bardzo zbliżone do naszych. Mowę wymyślono dla przekazywania głębszych treści, jednak podstawowe komunikaty wciąż nadajemy i odbieramy bez użycia słów. Takie choćby buczenie opon, wyraża w instynkcie cywilnej ludności strach przed najechaniem. Podświadomie wyobrażają sobie, że pojazd zbliża się szybko a reakcją obronna jest w tym przypadku usunięcie się z drogi. Tak samo jak koty wysylające sobie groźne pomruki i informujące o swojej dominacji, tak i my ludzie w nieświadomy sposób kształtujemy hierarchię niewerbalną, nawet o tym nie wiedząc.
Droga z koślawego chodnika o kostkowanej nawierzchni zmieniła się w szuter. Koła umilkły a głuche buczenie przerodziło się w jednostajny szelest. Trasa na wale wiślanym była ulubionym miejscem schadzek wielkiej rzeszy zwolenników komarów i much. Nie dało się bowiem wyjaśnić tego w inny sposób. Mnogość owego robactwa, jak i ludzi w ostatnich dniach w okolicach tego liniowego obiektu hydrotechnicznego, jakim był wał, narosła do takich ilości, że jazda na rowerze była co najmniej utrudniona. Nie wspominając już nawet o próbie spacerowania. Obecność i much i chmary ludzi była z goła nieporządana…
Adam przemierzając szutrowy single-track starał się oddychać nosem. Szansa na wciągnięcie owada była, bądź co bądź dużo mniejsza, i warto było podjąć to ryzyko. Niezliczone miliony muszek żuczków i innego świństwa bzyczało i buzowało się ponad glowami ludzi „spacerujących” po wale. Spacer ten w osobliwy sposób zdawał się odróżniać jednak od zwykłego chodzenia. Starsi, młodsi, pary, czy nawet dziarskie emerytki z kijkami do nornic wal king, poruszający się pieszo w tej okolicy, bez ustanku machały gałązkami lub wykonywały rekami niewyjaśnione ruchy. Przywodziły one, na myśl czarodziejskie ruchy niewidzialnymi różdżkami czy majestatycznie ruchy dłoni w czasie skomplikowanych czarnych zaklęć. Niejednokrotnie zdawało się nawet usłyszeć szeptane pod nosem czary, które – prawdopodobnie w mniemaniu owych „czarowników” - miały by pomagać. Gdy mijając kolejną już osobę Adam usłyszał zajadle wypowiadane „kurwa mać” zrozumiał, że nowożytne czary musiały bardzo różnić się od tych z sprzed wieków. Na ile było to możliwe, omijał spacerujących czarowników i jechał w swoim kierunku.
Gdy wreszcie z dala od cywilizacji został sam na sam ze swoim rowerem i wąskim singlem pod kołami, znów poczał rozmyślać o tym co właśnie zobaczył. - Kultura masowa, ludzie masowo uprawiają sporty ekstremalne. Chodzenie w takie jak dziś wieczory nad wodą w towarzystwie setek owadów nie były – to oczywiste – wyborem sportu klasycznego. Tu udzielał się bez wątpienia głęboko zakorzeniony instynkt polowania. Polują wszak mimo różnych opini, różne grupy wiekowe. I tak oto starsze małżeństwa polują na komary jednocześnie starając się wyglądać na tyle dostojnie na ile się da przed innymi sąsiadami spod „trójki”, którzy również polują (na inne komary). Polowała również pani w obcisłych i nieco za ciasnych nawet legginsach z kijkami w dłoniach. Ta jednak zdawała się polować nie tyle na owady co na nowego męża. Odciśnięty przez lata ślad po obrączce wciąż widniał na jej dłoni i mimo, że poprzedni małżonek pewnie spoczywał dawno w pokoju, ona polowała … polowały także bezpańskie nastolatki z piwem chichoczące tu i ówdzie na plażach przy rzece.
I tak w dobie rozmyślań o osobliwych zachowaniach ludzi, przewertowawszy wszelakie dziedziny ludzkiej egzystencji, na liczniku zagościło dwadzieścia kilometrów. Ostatnie odcinki przez miasto w kierunku pracy Agnieszki, Adam musiał pokonywać z wysoką percepcją. Tu bowiem trafił na szczyt powrotów z pracy a ten okres na chodnikach, drogach czy nawet pustych osiedlowych uliczkach objawiał się totalną i niczym niewytłumaczalną ignorancja na rowerzystów. Znów musiał więc sięgnąć do swojej wewnętrznej zwierzęcej natury i z zakorzenionego instynktu. Każdy bowiem szanujący się miejsko-za miejski, rowerzysta wie, że powrót do domu rowerem przez miasto w godzinach szczytu to walka o przetrwanie;)
W mieszkaniu było jeszcze ciemno, kiedy cichy szelest rozległ się na balkonie. Adam nie do końca przytomny podszedł do okna i wyszedł na dwór. Niczego specjalnego nie dostrzegł a widok więziennego deptaka był wciąż taki sam i niezmienny.
Odkąd pamiętał nic nie ulegało zmianie na tej szarej płaskiej przestrzeni. Plac apelowy wyłożony był starymi betonowymi, sześciokątnymi płytami. Gdzieniegdzie spomiędzy nich wyrastały małe zielone kępki trawy, próbującej w jakikolwiek sposób zaakcentować swoja obecność na tej betonowej platformie. Na środku stał wielki maszt flagowy a tuz obok mały marmurowy, obrośnięty mchem stoliczek. Dawniej za czasów świetności spełniał on rolę mównicy, wielcy generałowie tego świata głosili tam przemówienia a musztra wojska w paradnym rynsztunku rozpromieniała obchody dnia strażaka…
Gdy usiadł na łóżku, Adam poczuł się nieswojo rozejrzał się po mieszkaniu i zrezygnowany położył się dalej spać. O poranku syrena alarmowa zbudziła go i w mgnieniu oka wybiegł na dwór. Na ulicy kręcili się już podchorążowie a w sektorach stali już gotowi do startu zawodnicy MTB trophy.
Gdy wracał z bułkami cos przykuło jego uwagę na środku ulicy stał policjant a w ręku trzymał czerwony balonik. Długim szpikulcem przekuł go huk rozległ się i zawodnicy ruszyli, potykając się o własne nogi Adam zbiegł z linii pędzącego maratonu i jak długi wyłożył się na chodniku tuż obok. - hej. Wstawaj! – rozległ się glos nad nim. - c… co się stało? – Adam rozejrzał się mglistym wzrokiem dookoła. - Co spadochron się nie otworzył? – zaśmiała się Agnieszka wskazując na poduszkę i kołdrę leżące obok. – Dobrze, że lądowanie miałeś miękkie. Adam speszony wyplątał się z pościeli i wstał z ziemi. Śmiał się z siebie w duchu przypominając sobie strzępki snu, rozpływające się jak poranna mgła. Zanim siadł do śniadania nie wiele już z niego pamiętał. Na stole stały bułki z serem twarogowym a do tego pomidor i herbata. Zapach tej ostatniej napawał go spokojem i wprawiał w błogi nieopisany nastrój.
Za oknem nie było, już placu apelowego a wielki maszt zmienił się w latarnię. Jej klosz rzeczywiście porastać zaczynał zielony mech jednak dookoła ani śladu maratończyków i zmurszałej kamiennej mównicy. - co ci się śniło – zapytała rozbawiona wciąż Agnieszka popijając duży łyk kawy – wyglądałeś na strasznie zaaferowanego swoją rolą. - Tak byłem bardzo zaangażowany. Sen łączył w sobie dziedziny militarno – sportowe. - Ciekawe skąd u ciebie takie zainteresowania militariami? - Zainteresowania? - Mówią, że sny to obraz twojej podświadomości. - Taa – westchnął – być może moje sumienie nie daje mi spokoju odkąd dostałem kategorię kwalifikującą mnie jako „niezdolny do służby wojskowej”. Od tego czasu przewlekle cierpie na chroniczne militarne sny o pochodach trzecio majowych, nie wspominałem ci? Oboje wybuchnęli śmiechem a temat rozmowy przeniósł się na sprawy codzienne i aż do końca pierwszego kubka kawy, oscylował wokół pomidorów, które bezzwłocznie należało zakupić i cytryny której także zabrakło. Rozmowy poranne przy śniadaniu szybko przerodziły się w dyskusje o planach na dzień obecny. Nurtująca Adam potrzeba wymiany wieszaka na linkę w hamulcach cantivellar była w pewnej sprzeczności z potrzebami Agnieszki, która wspominała o potrzebie „wymyślenia czegoś na obiad”. On nigdy nie rozumiał, jak można rozmawiać o planowanym obiedzie już przy śniadaniu i to po zjedzeniu tak sytego posiłku. Nigdy nie umiał sobie wyobrazić na co „ma chęć na obiad” już o ósmej rano, kwitował więc zawsze te tematy rozmów tym samym stwierdzeniem: „zobaczymy”. Czasem jednak owe ucięcie tematu nie wystarczało, trzeba było więc stosować techniki uników i wymijań. Jednak najczęściej po dwóch pytaniach pomocniczych i stwierdzeniu „coś się ugotuje do makaronu” rozmowa znów zmieniała tor na nieco bardziej neutralny.
Tego poranka przed Adamem stanęła jednak jeszcze jedno poważne wyzwanie. Naprawa dętki nie powodowała w nim specjalnych awersji, gdyby nie to, że trzeba było zmiany dokonać w rowerze i to przed dziewiątą rano. Samo to pewnie również byłoby do zniesienia, jednak sytuacja zmuszała go do odbycia, jakże nużącego spaceru do rowerowni, która to znajdowała się aż dwa piętra niżej. Zwlekał więc z tym na tyle długo jak się dało, ale nie za długo. Wolał uniknąć wymownych spojrzeń i zadziornych pytań: „pamiętasz co miałeś mi zrobić przy rowerze” czy innych tego typu pieszczotliwych słów jego ukochanej.
Idąc po schodach dziarsko trzymał się poręczy, wszak był środek nocy (9.00) a wakacje nie są od tego aby się zrywać tak rano. W lewej dłoni, prawą trzymał bowiem zawzięcie poręcz, niósł śmieci a pod pachą jeszcze dwie butelki po coli. Spacer o poranku na plac apelowy… to jest na plac kolo śmietnika, zawsze budził go do reszty. Wakacje tego roku nie rozpieszczały a do chłodnych, aby nie powiedzieć, lodowatych poranków przed blokiem chyba jeszcze nie przywykł. Spacer ze śmieciami, czy po bułki, czy też inna forma porannej aktywności było to swojego rodzaju dobre rozwiązanie. Inaczej z pełnym uruchomieniem percepcji i świadomości musiałby czekać aż do pierwszego przekręcenia korby na siodełku, tu miał rozruch darmowy.
Unoszona klapa od śmietnika skrzypnęła głośno i wzbudziła ciarki na jego plecach. Sam zapach wydobywający się z kontenera również miał coś w sobie z soli trzeźwiących jednak nie to tego poranka sprawiło, że obudził się ostatecznie. Zanim zdążył unieść ramię z workiem, tuz obok z nicości pojawił się sąsiad z małym pieskiem i mając widać w pogardzie powolność Adama, uchylił drugi właz i wyrzuciwszy śmieci z hukiem puścił wieko. Pomiędzy hukiem opadającej blaszanej pokrywy i odgłosem wypadającej mu z pod pachy plastikowej butelki, Adam zdołał usłyszeć tylko zdawkowe „…bry”, poczym obiekt z psem oddalił się żwawym krokiem.
- ci ludzie to nie mają serca – pomyślał rozgoryczony schylając się nad przednim kołem roweru Agnieszki - Jakby mu szkodziło tą klapę choć paluszkiem przytrzymać!!! W uszach jeszcze gdzieś dalekim echem odbijał się kanon łomotu jaki wywołała pokrywa od śmietnika. Gdy po około 20 minutach, Tyl wszak zajęła zmiana dętki, wracał do domu po schodach spotkał ponownie sąsiada z psem. Tym razem obiekt niepożądany piał się po schodach. Minął Adama i bez słowa pomknął na piętro aby chwile później z hukiem zamknąć drzwi od mieszkania. - co za ludzie – pomyślał – ciekawe czy szafkami w kuchni też tak trzaska… Poranek budził się coraz bardziej a w pełni obudzony Adam także coraz aktywniej włączał się do tej porannej plątaniny. Gdy po 9.30 wsiadał na siodełko swojego roweru, czuł się dużo lepiej i nawet przenikliwe zimno zdawało się nie deprymować jego chęci przejechania choć kilku kilometrów tego poranka.
notka od autora:
Pisanie codziennie ciekawych i pasjonujących opisów jak to jadę, wydało mi sie miałkie i nużące. A to co napisałem, w moim przekonaniu, może byc choćby: rzutkie, zdawkowe, interesujące czy choćby znośne czytelniczo. Pozdrawiam Bikelogowiczów;)
Wybrałem się tego dnia na rower z moim gromkiem błękitnym:)
Nie padało, było zimno, ale nie padało. Malo miałem do wiezienia, więc wziąłem plecak tylko i aparat;) Trasa do Agi do pracy niejako standardowo po południu. Smakowała jednak o wiele ciekawiej. Ten rower jest cholera naprawdę fajny:)
Skorzystałem także z okazji i przejechałem się kawałek pasem nie otwartej jeszcze trasy w Legionowie. Oczywiście nie obyło sie bez fotki:D:D:D
To chyba nie normalne tak jarać się rowerem, ale co ja się jaram i dobrze mi z tym:D
Dziś bojowe zadanie spadło na mnie. Trzeba było zrobić rower Teściowi.
Jego krosik, składaczek, odmawiał posługi duszpasterskiej. I jedno tylko grzeszył swoją pracą i bruździł na wsze strony świata. Łańcuch grzeszył najbardziej.
Zasiadłem więc ja, jako ten co nawraca nie jednego apostoła i ująwszy rozkuwak w dłonie swe zacząłem go błogosławić i egzorcyzmy odprawiać. Znaczy się nad rowerem a nie nad teściem. Łańcuszek maksymalnie się wyciągnął i jazda była uniemożliwiona a koło biedne nie mogło już się w tył cofnąć.
Kleknąwszy koło grzesznika, zacząłem go więc nawracać(rozkuwać). Były litanie i były łajania. Suma sumarum, dostał krosik odpust zupełny, ale w pokucie założyłem mu nowy łańcuch co by nie zapomniał kto jest panem jego!!!
Jak ten łańcuch lśnił!!! Jak on błyszczał, rozkurwiał światłością jako ta gwiazda zaranna w ciemną noc!!! Pokuta była chyba odpowiednia, bo rowerek obleczony w nowe szaty zasuwał jak ta lala! Ja za swe egzorcyzmy zarobiłem zacne 2 piękne i lśniące puchary aluminiowe ambrozji zwanej potocznie na ziemi PIWEM:)
Cóż ma dusza rozradowana poczynać miała, jechałem rozchachany. Radość ma wynikała z dwóch powodów. Gromy z nieba wiszące mi nad głową , gdym jechał nawracać grzesznika, nie runęły.
Noski do zimowego rowerku wreszcie nabyłem od kumpla;)
Teraz mój tokaido ma już nieomal wszystko na zimę, brak mu tylko błotników :D
Zaniedbuje ostatnio chyba swój bikelog. Pokładane we mnie nadzieje i masa, co by nie mówić, rzesza czytelników w płacz sie zalewa gdy w mym note-SIKU pustki. Postanawiam więc nadrabiać owe niedociągnięcia nawet w tak błahych wpisach jak ten. Niby tylko taki malusieńki dystansik, niby po Agnieszkę do pracy a jednak będzie więcej niż jeden akapit. Ha zaskoczę, znienacka wyłonię się jako ta pisarska zjawa i zapełnię ramkę swojego postu w całej swej objętości.
Trasa dnia dzisiejszego obfitowała dodatkowo w kursy miejskie. Opuściłem standardowy odcinek 6km do Agi i udałem się na miasto załatwiać sprawy. Czasem zastanawiam się ile wpisać w dziale "teren", jak nazwać zdarty asfalt i żwirowe wstawki na remontowanym odcinku szosy? Jak określić single tracki miedzy słupkami ostrzegawczymi i mijanki kolo cofających koparek??? No Matko-Bosko-Kochano!!! Przecież ci koparko-kopacze wogle nie używają lusterka (jest lusterko w koparce???) jemu się wydaję że jak "piszczy" to może naiwaniać na wstecznym bez patrzenia.
Swoją droga - remontują ten odcinek już dobre 2 tyg a palety z kostkami "dauna" zdążyły już stać w 8 miejscach!!! I za każdym razem jak jadę to oni je przestawiają tymi koparkami. Ja wiem? może szukają odpowiedniego ustawienia "fenkszui" aby moc i energia spłynęła na nich i natchnęła do pracy! Widać jeszcze kosteczki, nie znalazły swojego miejsca bo wciąż praca wizualnie nie posuwa się na przód.
Ech Polska nasza ukochana Polska;) gdzie ja bym się indziej odnalazł jak tylko tu w moim kochanym popierdolonym kraju:)
A oto i jest proszę państwa!!! Zakładam nowa kategorię, "na działeczkę". Wyjazdów na tej trasie było kilka, w tym odcinek na bike to hell, i kilka wyskoków do Siedlec wiosną. Tak więc założona!
A my z Agnieszką odbyliśmy ten odcinek na weekend do Rodziców aby poopowiadać nieco o wyprawie i dowiedzieć się jak udał się wyjazd mamy do Zakopanego. Skubana widziała TDP na żywo a ja się nie załapałem:(
Jazda na działkę była, ciężka. Wiatr był lekki, ale jednak w twarz. Przepyszne lody w Jadowie to jedna z wielu rzeczy które motywowały nas tego popołudnia do jazdy. Chyba jednak po ostatnim 347km wypadzie, mam dość tej trasy. Bo suma sumarum, umordowaliśmy się oboje... O ile czas spędzony na działce nas odprężył, o tyle powrót z działki był znów mizerny. Duszno jak w jakiejś szklarni i znów wiatr w twarz;/ Decyzja o przeskoczeniu PKP do Wileńskiego była doskonałym pomysłem.
Wracaliśmy z Warszawy szuterkiem (tak znów fragment trasy bike-to-hell) a potem wałem wiślanym.
Efektem weekendu w siodełku była fajna trasa, ale chyba tyłek i ręce mi całkiem nie odtajały po ostatnich harcach.
Plany na pobicie rekordu życiowego miałem już pod koniec wyprawy w lipcu. Wiedziałem, że po 1600km i pokonaniu dużych gór moje nogi i płuca będą zdolne do tak dużego wysiłku. Powrót do Polski i irlandzka pogoda totalnie popsuły moje plany. I tak z dnia na dzień patrzyłem za okno i odechciewało się czegokolwiek a już na pewno nie pokonania 300km w siodełku. Nie spodziewałem się jednak, że wszystko co planowałem potoczy się tak pokracznie.
Wreszcie przyszedł dzień kiedy pogoda się ogarnęła. Zdecydowałem się podjąć wyzwanie! Pierwszy plan zakładał wyjazd dwuetapowy. Pierwsza część miała być od godziny 18:00 do północy następnie, sen 4h i etap drugi od 4 do 18:00. Wpadłem jednak na pomysł aby zapytać Cimana czy nie pojedzie ze mną. W toku dyskusji wynikło, że pojedziemy razem, ale dystans będzie robiony „na raz”.
O 18:00 opuszczam dom i kieruje się do Agnieszki do pracy. Ona na noc jedzie do rodziców pogadać. Odprowadzam ją więc do zapory w Dębe.
Słoneczna pogoda towarzyszy jednak wiatr jest w twarz. Niby to tylko 13kilometrów, jednak czuje się go i to bardzo. Jedziemy plotkujemy i tak nie wiedzieć kiedy już musze się z nią pożegnać. Jest 18:50 kiedy zaczynam powrót i kieruje się na stolicę.
Od zapory udaje się wałem nad Zalewem Zegrzyńskim, aby uniknąć totalnie zmasakrowanej drogi z Nasielska, jadę szuterkiem.
Przypomina mi się rok 2007 kiedy wystartowałem w maratonie Mazovia 24h. Trasa tamtego maratonu wiodła właśnie pewnym odcinku tego wału. Przejeżdżałem go wtedy kilkadziesiąt razy w dzień i w nocy. W obecnej sytuacji, kiedy szykowałem się na pobicie rekordu życiowego, znów czułem się jak na maratonie.
Słońce było już słabsze bo dzień wolno się kończył. Przez Legionowo przeskakuje „na autopilocie” rejestruje dopiero ul. Modlińska gdzie dzwoni Marcin. Szybka informacja co gdzie i jak. Jadę dalej. Umówieni jesteśmy z dwoma znajomymi pod Mostem Śląsko – Dąbrowskim. Dziewczyny poznaliśmy w Sandomierzu rok temu.
Jazda ulicą Modlińska w Warszawie to także pewnego rodzaju codzienność dla mnie.. Pokonywałem ten odcinek dobre kilkadziesiąt, a może i setki razy w drodze na czulenie. Za mostem Grota wybieram trasę przy samej Wiśle i w ten sposób omijam, zatłoczoną jeszcze, ulicę Jagiellońską.
Szuterkiem jedzie się dość przyjemnie, jest pusto ( w ciągu dnia czy weekendu maszerują tu całe wycieczki z dziećmi czy z psami) . Kiedy tak pędzę sobie 30km/h i delektuje się pięknym wieczorem z niewyjaśnionych przyczyn zjeżdżam na bok i koło przednie mojego welocypedu zsuwa się z lekkiego nasypu, jaki stanowi usypana droga. Mijają ułamki sekund. Najpierw szybka próba powrotu „na” szuter, potem koło blokuje się bokiem w grząskim żwirku a następnie rower przechyla się na bok a ja lecę przez kierownicę. Kolanami z siłą pocisku walę o kierownicę a barkiem, żebrami i głową (był kask) ryje o szuter.
Przez chwilę próbuje dojść do siebie. Siadam powoli, ale nie mogę nabrać powietrza. Uderzenie bokiem o kierownice i twarde podłoże troszkę mnie zatkało. Ogarniam się wreszcie i powoli zbieram się z ziemi. Sakwa przednia pofrunęła kawałek dalej a kierownica i róg są przekrzywione. Kolano boli a głęboki wdech powoduje lekkie kłucie. Macam się czy żebra całe i ogarniam maszynę.
Na szlak wracam około 15 minut później. Jedzie się sporo gorzej. Nie 30 a 18km/h. Kolano boli podczas pedałowania a obity bok i nadgarstek trochę pobolewają. Pod umówione miejsce docieram z lekkim opóźnieniem. Całe szczęście nie jestem ostatni. Małgosia już jest, potem dociera druga koleżanka a na końcu Marcin.
Jazda po Warszawie na początku jest bez celu, ale później sprawniej idzie. Snujemy się nocnymi ścieżkami rowerowymi i rozmawiamy. Tępo jest emeryckie, bo tak zakładały wcześniejsze ustalenia, ale i dlatego że nie bardzo mogę szybko pedałować. Kolana daje o sobie znać i o wstawaniu na pedały mogę tylko pomarzyć. Nie wiedzieć kiedy zrobiliśmy 25kilometrów w nocnej stolicy. Odprowadzamy się po kolei. Najpierw, żegnamy Marcina. Decydujemy wspólnie, że rezygnuje z wyjazdu na 300kilometrów. Kolano zdecydowanie uległo jakiejś kontuzji i nie chcę utknąć w nocy w lesie 100km od domu. Później odprowadzamy Sigmę a na końcu z Małgosią odprowadzamy się nawzajem tzn ja odprowadzam ją a dalej jadę sam.
Dziekuję serdecznie z tego miejsca wszystkim, którzy tego wieczoru byli na rowerze
Jest późny wieczór zbliża się północ i robi się chłodno. Na drogach pustki a mi jedzie się koszmarnie. Nie dość, że noga boli to jeszcze jest mi zimno a prędkość snuje się jak pijany królik po polu truskawek. Nie przekraczam 18km/h.
Na domiar złego przed Fortem Piątek zatrzymuje mnie policja. Oczywiście, jechałem trzy pasmową ulicą Modlińską i nie miałem przedniego oświetlenia. Negocjacje z władzami sprawiają, że mogę „odejść” wolny i bez mandatu. Dosłownie każą mi iść. No jak cię mogę jechać to jeszcze, ale z tym kolanem idzie się fatalnie. Kuśtykam więc i wyjmuje lampkę w której kończą się baterie. Montuje ją na sakwę i włączam mruganie. Następnie, gdy policja przesłuchuje już jakiegoś kierowcę zatrzymanego na ulicy, wsiadam na rower i odjeżdżam. W domu jestem około pierwszej w nocy. Pije ciepłą herbatkę z cytryną i zmordowany kładę się spać.
Na liczniku mam 98.94km
Część druga – Nieprzewidziane rzeczy są najciekawsze.
Ze snu wyrywa mnie dziwny dźwięk. Na pół przytomny nie wiem czy mi się śni czy nie. Podchodzę do zmywarki, potem do piekarnika szukam co tak piszczy. Zazwyczaj to oba te sprzęty AGD, sygnalizują w podobny sposób koniec swojej służalczej pracy. Z każdą chwilą dochodzę do siebie i okazuje się że to budzik w komórce. Jest trzecia nad ranem. Z całego tego planowania zapomniałem, że pierwszy plan zakładał właśnie dwuetapowy wyjazd i zapomniałem wieczorem kładąc się wyłączyć budzik. Zrezygnowany i do końca obudzony siadam i robie sobie kawę. Jem kanapkę i wciągam lek przeciwbólowy.
Dostałem jakieś mocne na zęba, kiedy wyrywali mi ósemkę i jeszcze mi zostały. Zbieram do kupy myśli i szybko zauważam, że chemiczny środek od bólu zaczął działać i czuje się nadzwyczaj dobrze. Nie wiem na ile takie tabletki mają wpływ na samopoczucie, ale poza kolanem, które już nie boli, czuje się wyśmienicie.
Pakuje się i ruszam z domu o 4:43. Co ma być to będzie. Świta a za miastem unoszą się jeszcze wilgotne i piekielnie zimne mgły.
W lesie, przez który jeżdżę zawsze po Agnieszke do pracy, znajduję lampkę rowerową. Świeciła leżąc na ziemi. Pewnie odpadła jakiemuś człekowi od roweru gdy jechał tędy wcześniej. Przemykam przez Legionowo i ruszam na Nieporęt, tam przerwa obowiązkowo nad Zalewem. Piękne, nisko świecące słońce jeszcze nie ogrzewa, ale swoim widokiem napełnia mnie takim spokojem i motywuje do dalszej jazdy.
Do Radzymina przez Beniaminów droga jest do kitu. Moją jedyna motywacją na tym odcinku jest jakiś facet w pomarańczowej kamizelce, który wiezie wielki worek na bagażniku. Skubany ma rower na 28 cali kołach i nieźle ciśnie (25km/h).
Radzymin opuszczam jak w letargu. Nogi kręcą ale cała moja świadomość pochłonięta jest przez fascynującą książkę Paulo Coelho „Demon i panna Prym”. Audiobooki na takich trasach to prawdziwe zbawienie. Nie jeden odcinek już jechałem z książką „w uszach” i naprawdę to odpręża. Potrafię totalnie wyłączyć się z rejestrowania obrazów przed sobą. Widzę tylko świat książki, której słucham a jednocześnie zachowuje pełna motoryczność i czujność na drodze. Cóż jednak jest do roboty kiedy masz 50kilometrowy odcinek przez lasy wsie o 5 rano?
Nie wiedzieć kiedy docieram do Jadowa. Jest około dziewiątej rano. Na liczbę kilometrów nawet nie spoglądam. Czas na śniadanie. W mieście panuje spory zamęt, bo odbywa się targ. Ludzie jeżdża traktorami, kupują warzywa a jeden z panów w wielko-oczkowym worku niesie nawet 6 piszczących kurczaków. Piękne malutkie, żółciutkie, puchate kuleczki upchnięte w worek ćwierkają a z wielkich otworów worka wystają im łepki skrzydełka i nóżki. W sklepie kupuje prowiant. Cztery kajzerki i 3 pętka kiełbaski swojskiej. Bulkę i pierwszą kiełbasę zjadam pod sklepem. Kolejne będę konsumował podczas dalszej drogi. Po skromnym, aczkolwiek pożywnym śniadaniu, ruszam dalej. Przez Wójty kieruje się na Myszadła i przez małe wioski, pełne pięknych asfaltów świeżo wybudowanych za unijne pieniądze, mknę na Wyszków. Trasa jest mi doskonale znana. W tym roku kilkukrotnie zdobywałem Siedlce właśnie na tym odcinku. Jadę więc zasłuchany w książkę a nogi pedałują same.
Węgrów zaskakuje mnie najbardziej od marca, gdy byłem tu ostatnim razem, jeszcze nie skończyli remontu głównego rynku.
W zasadzie nie widziałem, aby cokolwiek ruszyło się w tej materii. Nadal rozkopane i nadal nie zrobione. Rezygnuje więc z dłuższego odpoczynku i kieruje się na Siedlce. Słońce jest wysoko, zbliża się jedenasta a we mnie wstępuja nowe siły. Mimo tylu godzin jazdy i braku dłuższego postoju a także mimo pagórkowatego terenu, jaki zaczyna się przed Siedlcami, jadę nadwyraz sprawnie. Prędkość przekracza grubo ponad 25km/.h.
Odcinek z Wyszkowa do Siedlec to prawie 35kilometrów. Niestety siły opadają a im bardziej na poludnie tym więcej górek i falistego terenu. O 11:30 rezygnuje z zdobycia Siedlec „na raz”. Decyduje się wreszcie zrobić dłuższy postój.
Po raz pierwszy na tym długim etapie, siadam na ziemi a nie na siodełko. Postój trwa 30 minut. W tym czasie jem w cieniu 2 bułki i kiełbaskę, odpisuje na sms-y i robie sobie masaż łydek i ud. Mięśnie lekko obolałe szybko relaksują się po masażu. Później seria gimnastyki. Rozciąganie ud, łydek, grzbietu i barków. Na sam koniec, czyli ostatnie 5 minut, zostawiam sobie czas na leżenie „plackiem”.
Postój bardzo mnie zregenerował i gdy w południe, ruszam na szlak, jedzie mi się dobrze. Nie jest upalnie a słonecznie. Pogoda jest nadwyraz optymalna i bez zbędnych strat czasowych kieruje się na drgoę nr. 2 w kierunku stolicy. Znak „Warszawa 78km” lekko zmiata moją pewność siebie, jednak nie poddaje się i jadę spokojnie. Droga ma szerokie pobocze a asfalt jest idealny nawet dla szosówki. Prędkość nie zachwyca bo ledwie 23km/h, jednak nie przejmuje się tym.
Na całym odcinku do Stolicy robie postój na stacji benzynowej gdzie kupuje 2 tigery w puszcze i wypijam je na raz. Sen zaczynał się bowiem, przebijać przez całą barierę obronną mego organizmu. Na trasie łapie także podwójnie kapcia.
Pierwszy w przednim kole, okazuje się być zwykłym spadkiem ciśnienia, drugi w tylnym, spowodowany szkłem. Pierwszej gumy nie zmieniam bo zrozumiałem co jest przyczyną awarii. Pompując kilka godzin wcześniej na stacji paliw kompresorem owe feralne przednie koło, wentyl zwracał nadmiar powietrza. Widać 5 atm jakie starałem się wcisnąć tam, było dla niego za dużo. Drugą gumę łapie przez szkło, widzę je wbite na „sztorc” jak tylko zdejmuje kolo z roweru. Cała naprawa nie trwa więcej niż 10 minut.
Z wielką radością witam Mińsk Mazowiecki, jednak roboty drogowe za miastem nieco spowalniają moje tempo. Zależy mi na dojechaniu jak najwięcej kilometrów do 18:00. Swoje planowane 300 przekroczyłem.
Godzina 18:00 wybija gdzieś za Sulejówkiem, totalnie się wtedy pogubiłem i zamiast jechać piękną drogą wzdłuż Wisły zdecydowałem się skracać sobie przez te podmiejskie dziury. Droga makabra, wąska dziurawa i 3 razy lądowałem na poboczu bo z przeciwka jechała rozpędzona BMW, czy inna fura, wyprzedzając na trzeciego. Koszmar!!!
Chcąc nie chcąc do domu musze dojechać. Przez Rembertów leśną drogą w korku i po dziurach jadę do Marek, gdzie szybko uciekam z tej drogi męki.
Ostatnie 14km do Legionowa, jadę już po znanej i równej drodze przez Kąty Węgierskie. Mimo wielu zakrętów i wiraży, jadę 27-30km/h. Wpadam do miasta, jak wygłodniały wilk. Ścięgna Achillesa czuje, kolano także się przypominało już od Kałuszyna. No, ale to już dom. Czuje smak jedzenia, czuje zapach herbaty. Oczami wyobraźni już biore prysznic… Wreszcie jest! Legionowo, potem jeszcze tylko ostatnie 6km do Jablonny. Wstawanie na pedały daje ulgę czterem literom, ale Ahillesy dostają w kość.
O 19:48 jestem w domu! Zmęczony koślawo wlokę się na schody. 333,67km przejechałem w ciągu 24h Natomiast cały ten dwuetapowy wyjazd zakończyłem w 26 godzin z rezultatem 347kilometrów.
Znacie mnie z bikeloga jako Księgowy, ale tak naprawdę nazywam się Adam. Jestem grzesznikiem i grzeszę "cyklicznie" od 2007 roku. Nigdy nie wygrałem, żadnego maratonu, ani nie zdobylem podium w niczym co mogłoby sie kwalifikować, choćby do medialnego szumu ale mam kilka rzeczy, które uważam za swoje małe "zwycięstwa"
Moje skromne osiągnięcia.
Najwięcej kilometrów po górach: 300km i 4000m przewyższeń w 24h.
Najwięcej km z sakwami: 255km w 24h 2007r. Szwecja
Najwięcej km w 24h: 503km czerwiec 2014
Najwięcej km "na raz": 528km w 25h25minuth 2014 r.
Najniższa temperatura w jakiej jechałem: -22stopnie
Najwięcej km w silnym mrozie: 100km przy -18stopniach
Łączny przebieg od 2007 - 101 tysięcy kilometrów.