Wpisy archiwalne Lipiec, 2013, strona 3 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:1542.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:42.83 km
Więcej statystyk

Na pusto - dziwnie || 20.01km

Wtorek, 16 lipca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Na pustym rowerze z Agnieszką do pracy i wieczorne zakupy. Dziwnie jakoś, ale sił brak. Widać organizm musi sie dobrze zregenerować bo noga nadal pobolewa w okolicach kolana.

Ech piękna ta wyprawa nam wyszła. Jaram się zdjęciami, filmikami... jestem narcyzem:)






To tylko zajawka kilku przezabawnych relacji "live" z naszej wyprawy:D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 16 + odlot || 70.00km

Niedziela, 14 lipca 2013 · Komcie(2)
Dzień 16
Rano pakowanie namiotu przebiega w deszczu. Od rana pada, najpierw mżawka a potem większy rzęsisty deszcz. Idziemy a raczej przebiegamy z rowerami i sakwami pod kuchnie aby zjeść jeszcze śniadanie. Po kanapkach z dżemem i herbacie z brązowym cukrem idziemy na stacje benzynową, aby poczekać na autobus do Reykaviku.
Podróż nie trwa długo, za to wyjazd z miasta przez centrum to nie lada gratka. Same 3-pasmówki, ścieżek nie ma a auta pędzą jak na jakichś ekspresówkach. I niech mi ktoś powie raz jeszcze, że to kraj i raj dla rowerów.
Do Keflaviku droga jest długa, monotonna i deszczowa. Ma się rozumieć wiatrzysko wieje w dziób. Zaledwie 50km mamy do przejechania, ale noga mi siada. Od kilku dni czuje już jak słabnie a na tym odcinku zwyczajnie czuje jak nabawiam się jakiejś kontuzji. Nawet prowadzenie roweru sprawia że kuleje. Boli przy kolanie jakiś przyczep mięśnia.
Wiele godzin trwa zanim dotrzemy do kempingu. Niestety miejsc już dla nas nie ma a namiotu rozstawić nie pozwalają – są tylko pokoje. Pan w recepcji odzsyła nas do „domku kanadyjskiego” tam mają mieć 3 wolne pokoje jeszcze – tyle udało mu się, na moją prośbę ustalić telefonicznie.
Hotel a10 jest białym domem w dośc ekskluzywnym stylu. Recepcja ładna wszędzie czysto i białe pościele w pokojach. Ba nawet białe ręczniki nam dali. Kupujemy nocleg w 2 pokojach jednoosbowych. Nie da się kupić jednego dla dwojga bo i tak cena ta sama. Jeden więc pokoik przeznaczamy na magazyn sakw i śmierdzących rzeczy zakiśniętych z wilgoci, drugi zaś na spanie, gotowanie i jedzenie.
Prysznic biore chyba z godzinę. Bossko! Śpimy w białej pościeli, ale w głowie odliczam minuty i godziny kiedy już będzie odlot samolotu.

Nastepnego dnia po wyrejestrowaniu się z hotelu ruszamy do sklepu. Nie ma nigdzie nic otwartego bo niedziela, ale w koncu o 12 otwierają „netto”, toteż atakuje sklep w nadziei na jakiś prowiant do koczowania na lotnisku i kartony. O dziwo nie ma kartonów i worków na śmieci ani nie ma nawet taśmy klejącej. Worki wyszły, a kartonów nie ma. Po negocjacjach z jakimś człowiekiem z obsługi dostaje 50 sztukową, prawie pięciokilogramową belę worków przemysłowych czarnych, dużych, na śmieci.

Oczywiście „dostaje” znaczy – idź pan do kasy i zapłać. Na stacji nieopodal kupujemy taśmę klejącą i wracając na lotnisko atakujemy kila miejsc gdzie mogą być kartony.
Etap ostatni to składanie rowerów i koczowanie na lotnisku.
SKłądanie rowerów ułatwia nam przemiła dziewczyna z kiosku z jedzeniem, przy uprzejmości któ®ej dostajemy kilkanaście kartonów z magazynu. Pan Polak sprzątający na lotnisku także nas rozpoznaje i od razu atakuje nas z pomocą dając kolejne kartony. Super! Możemy kleić. Przez 2h kleimy rowery kartonami, folią i robimy takiego składaka na transport. O niemiłym zachowaniu Włochów już wam pisałem. Mieli 3 kartony i nie dali nam a potem oddali komuś innemu.
Siedzimy, czekamy drzemiemy i czas wolno mija. O 2 w nocy poznajmy byłego pracownika MSZ z polski. Niezły cwaniak z niego ale rozmowa z nim i jego bujne opowieści, kogo on nie widział i kogo nie woził w korpusie dyplomatycznym, sprawiają, że czas biegnie szybciej. Jego historia jako MSZ-owca zakończyła się , po tym jak w jakimś barze dał w zęby kolesiowi co to się coś tam do niego stawiał. Wesołą postać towarzyszy nam do końca pobytu na Lotnisku!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 15 || 93.00km

Sobota, 13 lipca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 15

Rano budzi nas ulewa. Nie wiedzieć kiedy nagle, tak samo szybko jak się zaczęła, przechodzi w zapomnienie. Wyglądamy z namiotu a tam – słońce. Na horyzoncie widać wielką ciemna chmurę, to pewnie front sobie przeszedł. Ruszamy więc z noclegu i pedałujemy po asfaltówce przez pustkowia. Wiatr nie pomaga, ale to już przecież nic nadzwyczajnego. Nagle w okolicach wielkiej elektrowni wodnej dopada nas kolejny front. Robi się 6 stopni a deszcz wali jak oszalały. Pada z 10 minut a potem znów słońce. Wysychamy dość szybko od wiatru i wleczemy się dalej.

Dzisiejszy dzień, można będzie później bez kłopotu nazwać frontowo-słonecznym. Jadąc długa niekończącą się prostą drogą, przetaczają się nad nami ulewy przeplatane słońcem. Każda kolejna jest silniejsza i zimniejsza. Na zmianę więc, mokniemy i schniemy/marzniemy od wiatru. Podczas jednego ze stromych zjazdów po serpentynach wiatr i woda próbują wszystkich sił, aby nam uniemożliwić pokonanie drogi w dół. Wieje deszczem tak silnie, że dosłownie wciska mi wodę do nosa a policzki tną ostre krople. Rąk nie czuje, a hamowanie na zakrętach jest strasznie trudne bo palce i dłonie skostniały.

Po prawie 24 kilometrach, docieramy do kempingu, gdzie możemy sobie ugotować. Widać daszek nad paleniskiem. Niestety daszek ma dziurę w górze na dym z grilla, więc podczas kolejnych nawałnic frontalnych, pada na nas także. Obiad jednak bardzo nam pomaga i jedzie się już lepiej. Zmarzliśmy siedząc bez ruchu i staramy się na nowo rozgrzać. Ku naszemu zaskoczeniu, a orientujemy się nie od razu, wiatr już tak nie wieje mocno a i nawałnice przestały się kumulować.
W miejscowości Arnes zatrzymujemy się na kawę.

Jest wreszcie jakaś cywilizacja. Można się ogrzać i zregenerować siły w ciepłym miejscu. Postój trwa jakieś dobre 30-40 minut ale bardzo był potrzebny. Od tego miejsca będzie jechało się o niebo lepiej. Prędkość wzrasta a nasza psychika zdecydowanie lepiej radzi sobie z ostatnimi kilometrami. Cieszymy się, że już się kończy przygoda. Oboje jesteśmy zmęczeni pogodą wiatrem i zwyczajnie chce nam się do domu.

Do Selfoss docieramy popołudniem późnym. Na kempingu rozbijamy namiot i idziemy ugotować coś w kuchni na kolację. Spotykamy Polaków podróżujących po wyspie autobusem i nieźle imprezujących z kim się da. Opowiadają z kim to nie pili rumu i kogo nie poznali. Narzekamy na turystów, oni na Niemców a my na Francuzów. Jesteśmy jednak bardzo zmęczeni i rozmowa nie trwa długo. Żegnamy się i idziemy spać.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 14 || 90.00km

Piątek, 12 lipca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 14.
Wstajemy rano a raczej budzi nas deszcz. Przeczekujemy chwilę i przestaje padać na tyle, że można złożyć namiot i ewakuować się z noclegu. Pogoda deszczowa powraca do nas jak bumerang ledwie kilometr po opuszczeniu noclegu. Początek dnia nie zapowiada się dobrze. Jest zimno około 6 stopni, wiatr wieje a deszcz pada a do tego niebo zasnute jest takimi mgłami. Obraz nędzy i rozpaczy, a dzień wczesniej było tak fajnie i ładnie.

Podejście pod stromą ściankę to już standard. Nawet przestałem już próbowac sił z takimi kolosami po 15% i w szutrze. Jadę tyle samo co ide pieszo, więc różnica żadna a lepiej iść, bo mięśnie od wielu dni targane kilometrami chętnie odpoczną od pedałowania. Podczas marszu pracują inne toteż przynajmniej od strony fizjologiczno-dynamicznej jest nam lżej.

Droga i pogoda wkurzają przez około 2-3 godzin. W planach mieliśmy opuszczenie terenu, ale szansa na długi dystans topnieje jak śnieg z lodowców. Kiedy znudzeni, zmęczeni, stłamszeni pogodą i podjazdami wpadamy na rzeki zaczyna się coś dziać! Trzeba przekroczyć kilka rzek. Umysł znów staje na nogi i włącza się większą uwaga. Jest wyzwanie – jest zabawa i wreszcie jest lodowata woda.

Pierwszą rzekę idę z butami przywiązanymi do kierownicy, nogi tak wykręca ból zimna, jakby ktoś mi szarpał za wszystkie główne nerwy w stopach. Boli piecze – auu! Wyjście z wody na ciemny żwir w 8 stopniach daje wrażenie, jakbym stawał na podgrzewanej podłodze a nie zimnej ziemi. ULGA!
Kolejne rzeki znów stawiają wyzwania, Agnieszka zdejmuje buty a ja podczas próby przejechania jednej z nich wpadam do wody z obuwiu. Nie jest źle, relatywnie rzecz ujmując woda nadal zimna, ale mokre buty nie są aż tak straszne jak mi się wydawało. Kolejne rzeki więc bezpardonowo idę z budami na nogach ku uciesze turystów widzących zdarzenia z aut i brzegów rzeki.

Brody, nie są głębokie, ale z informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że jeszcze 3-4 dni wcześniej trasa była nieprzejezdna dla aut. Teraz woda sięga w porywach do podstawy kolana, co i tak wydaje mi się dość sporym wyzwaniem dla błyszczących Land rowerów. Te starsze toporne dżipy dają radę, zaś te błyszczące cacka 4x4 na szosowych kołach toną w wodzie aż ponad linię progów drzwi.

Zafascynowani wodą brodami nie zauważamy, że wychodzi słońce. Otacza nas teren zielono białych pagórków. Biały jest oczywiście śnieg. Bajkowo wyglądające tereny Agnieszka porównuje do jogurtu z Kiwi z dodatkiem śmietany.

Kolejne brody i kolejne zdjęcia – zdjęcia na których fotografują nas pokemony. Stoi sobie roześmiana grupka turystów która wylazła z terenowego autobusu i bezceremonialnie wali nam fotki jak małpom w zoo. Aga nie wiele myśląc zła na nich wyciąga wysoko rękę a jeszcze wyżej środkowy palec. Konsternacja i miny pokemonów bezcenne. Ja pokazuje język i pukam się w czoło… Chyba zrozumieli przekaz.

Skręt na Landmannaguar i do gejzeru to 2km. Poprawia nam się uciąg kilometrów na godzinę, więc nie decydujemy się tam wjechać na kemping tylko jedziemy dalej zachęceni słońcem i pożywieni kanapkami ze Smjorem i dżemem jagodowym. Dodatkowo za opuszczeniem tego miejsca przemawia cała masa aut widoczna z daleka i skręcające tam kolejne blacho-smrody.

Droga wiedzie na północ, mamy wiatr w plecy a w zasadzie nie ma za silnego tego wiatru. Jedzie się więc przyzwoite 13-14km/h. Droga jest już płaska. Piaszczyste odcinki są dość łatwe dzięki grubym oponom, ale co jakiś czas podrywa się kurz z mijającego nas auta i drobny pył fruwa jak mąka. Obszary te z tego co mówią opisy na tablicach, znane są z małych burz piaskowych. W tak słoneczny dzień jak ten podczas silnego wiatru przenoszone są ogromne ilości pyłu wulkanicznego. Ślady tej działalności deflacyjnej widać dobrze, bo na każdym większym kamieniu jest otoczka czarnego popiołu i widać dokładnie w jaką stronę ostatnio wiał wiatr.

Opuszczamy region szutrów i po prawie 90km docieramy do miasta. Miasto złożone jest bagatela z jednego rozległego budynku z wieloma pokojami restauracją i informacją turystyczna w jednym, oraz z jednego dystrybutora na diesel i jednego na pb95. Rzec by można – metropolia nie?
Jemy coś ciepłego i Fast foodowego i przy okazji postoju an jedzenie znajdujemy wystawioną butlę campingazu prawie pełną. Pytam ludzi wewnątrz czy to do kogoś należy, nikt nie przyznaje się do właśności gazu. Kiedy pytam kolejne osoby, obsługa każe mi wyjść z tą butlą na dwór i nieomal wynosi ja za mnie na dwór jakby to był jakiś ładunek wybuchowy, albo cos jeszcze gorszego.

Pan odstawiając butlę na mój rower mówi:
„It is NOT ALLOWED HERE”
Skoro butla jest niczyja, a nie jest dozwolona w środku, to szkoda, żeby bidulka stała bezpańsko na zimnie. Przygarniamy ją bo to standard campingazu i jej zawartość będzie nam służyła do końca wyjazdu.

Namiot rozbijamy jakieś 10km za „miastem” na pustkowiu, gdzie poza rzeką i wielkimi liniami energetycznymi z elektowni, na horyzoncie nie ma żywej duszy!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 13 || 62.21km

Czwartek, 11 lipca 2013 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Dzień 13

Nazwa obszaru jaki chcieliśmy odwiedzić spędzała mi sen z powiek a ślinę odbierała z ust. Lokalni mówili ją normalnie a ja nie mogłem przebrnąć przez kilka dni przez to słowo. Chodzi o Landmannalaguar.

Z ruchliwej i nudnej już dla nas, nadmorskiej jedynki zdecydowaliśmy się skręcić w tereny szutrowe od północy otaczające lodowiec położony na południu wyspy. Po pokonaniu kolejnych 27km pomiedzy „jakże ciekawymi” polami lawy poduszkowej, skręcamy wreszcie z wiatrem na północ na szutrowe bezkresy. Droga F208 wiodła nas będzie przez dwa dni pedałowania po tych bezdrożach.

Szuter faluje, to w dół to w górę podjazd. Jedziemy sprawnie a tereny odmienne od tych widzianych w Interiorze na północy. Więcej zieleni, więcej roślinności i więcej ludności. Wreszcie przed nami wyrasta znak, o dostępności drogi 4x4 – i zaczyna się. Podejście na ściankę 15% po kamieniach w szerokiej, wypłukanej przez wody deszczowe, rynnie wąskiej na jeden samochód terenowy.

Dalsze odcinki są już lepsze do jazdy a wiejący wiatr w plecy pomaga. Teren to jednak teren i tego dnia nie unikamy kamieni, kurzu i pylących terenówek, które nas mijają. Dzień szybko się kończy, bo kemping zaplanowany na nocleg osiągamy wyjątkowo szybko a i dystans jest mały. 62km w tak dobrych warunkach, to pikuś w porównaniu do tego co czekać miało za kilka dni.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 12 || 86.27km

Środa, 10 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 12

Kolejny dzień, kiedy budzi nas słońce. Wystawiam głowę z namiotu zaniepokojony, że to jakaś podpucha. Nie! Naprawdę widziałem słoneczko! Szybkie pakowanie i hop na siodła zanim pogoda zdecyduje się na inny wariant atrakcji. Do Parku wodospadu rzeki Skafta jedziemy z wiatrem przyodziewając na licznikach prędkości niepoprawnie wysokie!

W Skaftafell jesteśmy wcześnie za to ogrom pokemonów jaki tam zastajemy powala na kolana. Slońce przejmuje dowodzenie a na parkingu stoi około 80 aut i 3 autobusy. W informacji turystycznej stoi 20 osób kupujących pamiąteczki a szalone 50 latki fotografują się ze wszystkim co się da: z autobusem – cyk, z autami w tle – cyk, z toaletami – cyk, we wnętrzu informacji turystycznej – cyk…

Pokemony, złap je wszystkie!

Nie decydujemy się iść do wodospadu bo ścieżką pod górę idzię sznurek ludzi w kilku grupach – prawdopodobnie gromady wyległe ze zorganizowanych wycieczek autobusowych. Tyle samo albo i więcej mija się z nimi idąc w dół. Jedna wielka przepychanka na wąskim singlu po kamieniach, nie decydujemy się więc. Wybieramy się nad druga atrakcję Skaftafell, mianowicie maszerujemy pod jezioro lodowcowe znajdujące się nieopodal .

Park skafta położony jest na południowym wybrzeżu wyspy, na terenach o dużej aktywności wulkanicznej. Teren parku jest regularnie nawiedzany przez kataklizmy, do których należą erupcje wulkanów i nagłe fale powodziowe powstające na przedpolachlodowców (jökulhlaup).

Blisko 80% powierzchni parku zajmuje lodowiec Vatnajökull. Krajobraz urozmaicają liczne cieki wodne. Z informacji wyczytanych na tablicach można dowiedzieć się min, że wulkaniczne wypływy i erupcje znane w historii powodowały gigantyczne powodzie ponieważ wulkany są usytuowane pod lodem. Miejsce swoją drogą bardzo malownicze.
Drogi i kilometrów kolejnych nadchodzi czas. Opuszczamy więc rój pszczół i jedziemy w swoim kierunku. Trasa nareszcie przestała kręcić po zatokach i każdy kilometr realnie przekłada się na odcinek na mapie. Nie ma kręcenia i ślimakowania są za to… pustki.

Spotkani wcześniej Polacy mniej więcej tak wyrazili się na temat tego obszaru:
„Jak będziecie jechać tamtędy schowajcie wszystkie ostre narzędzia bo tam naprawdę można się z nudów zabić”.
Ciekawe określenie nas wtedy rozbawiło – tego dnia jednak nabrało innego znaczenia. Jak na filmach amerykańskich, prosta droga po horyzont i po prawej i lewej stronie nie ma nic.


Po wyjechaniu z obszaru doliny spływu wód docieramy nieco bardziej urozmaicone tereny i decydujemy się na zupkę.

Gotowanie w miejscu gdzie nikogo nie było przyciąga zaciekawione meszki a później i innych turystów. Akurat gdzie gotowaliśmy musiało zajechać auto i stanąć niedaleko nas. Przy ruszaniu pani za dużo gazu dodała i żwirek, którym wysypany był „zajazd” pofrunął w naszym kierunku. Wybaczamy im jednak, bo jak się potem okazalo to była para jakichś Japończyko-Chińczyków. Facet przez 5 minut stał w jednym miejscu i robił zdjęcia w jednym kierunku. Testował chyba wszystkie programy tematyczne w małym aparaciku, bo po każdym zdjęciu bacznie wpatrywał się w ekranik LCD a następnie znów unosił „małpkę” i strzelał w tym samym miejscu.

Zdążyliśmy ugotować i zjeść zupę, a także rozpaczać sjestę po obiedzie na karimatach, a on dalej uparcie fotografował „to coś tam w oddali”. Żona w tym czasie instruowała go przez okno auta nawet nie wychodząc na zewnątrz.
Dalsza droga znów z wiatrem – WOW? Do tego pola zmieniły się ze żwiru wodno-lodowcowego w pola lawy poduszkowej porośniętej miękkim mchem.

* Lawa poduszkowa to lawa powstała w wyniku podwodnej erupcji, wskutek tego bardzo szybko stygnąca i dzieląca się wówczas na elipsoidalne, zwykle spłaszczone buły przypominające bochenki lub poduszki (stąd polska nazwa lawa poduszkowa).
Spłaszczenie buł wynika z ciśnienia słupa wody. Poszczególne buły mają w środku strukturę gąbczastą, na zewnątrz zaś szklistą, cechuje je też koncentryczna budowa. Przeciętna wielkość buł to 30-60 cm, ale niektóre mogą mieć kilka centymetrów lub kilka metrów.

Po całym dniu tranzytowego pedałowania po bezkresach obszarów które ciągnęły się jak flaki z olejem docieramy wreszcie do cywilizacji. Widać stację benzynową! Rany po prawie 50km niczego widać COŚ! Na stacji fundujemy sobie frytki i spotykamy Polaków. Mieszkają tu gadamy chwilę, ale spieszą się na lot do Polski – wakacje w kraju i tamtejsze 30 stopni to prawie jak dla nas swojaków wyjazd na Kretę.

Nocleg tego dnia dokręcamy dopiero po 86 kilometrach. Trafiamy na kemping koło pięknego wodospadu na skałach z dala od głównego miasta. Poza tym, że szumiało głośno całą noc, to było naprawdę przyzwoicie.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 11 || 76.83km

Wtorek, 9 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 11

Rano po spaniu na miękkich łóżkach wstajemy z nową energią. Zanim się spakujemy i pozbieramy cały ten bajzel co to go wieczorem porozkładaliśmy po każdym zakątku pokoju, idziemy na śniadanie. Kuchnia do dyspozycji, garnki do dyspozycji, do tego kawy i herbaty można sobie zrobić „ich” nie marnując swoich zapasów wiezionych w torebeczce.

Śniadanie więc szykujemy sobie królewskie. Tuz obok dzbanków z kawą stoi do połowy pusta menażeria potraw przygotowanych dla gości hotelu – wyższej sfery, którzy już poszli. Widać gotowane jajka jakies owoce, soki… nie ma nikogo więc atakuje kilka kwałków pokrojonych na cztery połówki jajek. Rany jak mi te jajka smakowały! To nic, że były zimne, to nic, że kradzione! Były pyszne!

Usprawiedliwię się, że z owego stołu resztki podjadali również inni francuzi, którzy siedzieli obok nas na stołówce i tez nie mieli wykupionego porannego śniadania.

Po spakowaniu się wychodzimy z piwnic i idę się rozliczyć. Dziś obsługuje inna dziewczyna. Ta wczorajsza nie potrafiła obsługiwać terminalu więc rozliczenie miało nastąpić dziś. Już daje kartę kiedy dziewczyna (ta druga – poranna) wyśpiewała mi 20 tyś koron. Poprawiam ją lekko zszokowany , że mieliśmy własne śpiwory a ona na to „ach tak przepraszam w takim razie 12 tysięcy koron”.

Na nic zdały się tłumaczenia, że dziewuszka „wcoraj móffiła ze szyks tałsent”, zapomniała wyseplenić:
„per person”
Zdenerwowany i zrezygnowany płacę. Bo możliwości dyskusji raczej nie ma. Żałuje jedynie, że więcej tych cholernych jajek im nie zeżarłem…
Dzień jest pochmurny i delikatnie mrzy, ale za to mamy bardzo silny wiatr w plecy. Jedzie się po 26-27km/h. Nie wiedzieć kiedy docieramy do Jokuralson. W miejscu tym, tworzy się wielkie jezioro gdzie lodowiec cieli się do wody a po tafli pływają wielkie jak ciężarówki, przepięknie błękitne góry lodowe.


Oczywiście okolice oblega cała masa aut i turystów. Pędraki chodzą wszędzie a zdjęcia i lampy błyskowe strzelają jak na rozdaniu nagród w Cannes. Ku zaskoczeniu mojemu w zamian za odsunięcie się z miejsca gdzie „zmieści się jeszcze jeden dodatkowy samochód” pewna Brytyjka parkująca toyotą yaris jest mi bardzo wdzięczna i w ramach rekompensaty oferuje nam zrobienie zdjęcia. Wspomna coś jeszcze o naszej odwadze i że jest z nas dumna. Może poczułbym miłe łechtanie pod mostkiem, ale jakoś zwyczajnie nie czuje się „Hero”.
Opuszczamy skupisko pokemonów* i ruszamy dalej w drogę.



* Pokémon (jap. ポケットモンスター Poketto Monsutā?) Nazwa Pokémon jest latynizacją japońskiej nazwy „Kieszonkowe potwory”. Termin Pokémony odnosi się również do 649 fikcyjnych gatunków stworzeń, które pojawiły się w grach. My pokemonami na tej wyprawie nazywamy turystów. Ich charakterystyczną cechą jest gromadne obleganie miejsc publicznych, zabytków i restauracji.

Przez kolejne kilka kilometrów nadal utrzymujemy 25km/h. Jednak postój na jedzenie kilku ciastek zmienia nasze położenie. Wiatr bierze z nami rozwód i odbiera nam prowadzenie. Po ponownym ruszaniu, wieje już w bok a czasami zawiewa w twarz. Pojawiają się również większe opady deszczu. No, ale dobrze, że przynajmniej mamy już 30km za sobą.


Tego samego dnia wiatr robi nam aferę i daje nam po twarzy. 7-8km/h wraca na licznik za to pogoda się poprawia. Jedziemy nudnymi i niekończącymi się pustkowiami. Gigantyczna dolina spływu wód lodowca do morza to kilkanaście mniejszych i większych rzek a pomiędzy nimi tylko kilometry żwiru i kamieni i nic więcej…


Znajdujemy nocleg i rozbijamy namiot na jednym z kempingów. Jesteśmy tam dość wcześnie. Słońce na niebie króluje a chmury poszły na przerwę. Jest tylko błękit i my. Korzystam z wi-fi i około 22 (24 Polskiego czasu) kładziemy się spać.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 10 || 95.00km

Poniedziałek, 8 lipca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 10
Rano po pobudce znów wita nas wiatr. Szarpie namiotem, ale nie pada. Patrzymy w niebo z zadowoleniem. Płacimy panu JO JO i ruszamy na trasę. Jedzie się standardowo – bez rewelacji z bocznym wiatrem.

Odwiedzamy Hofn w celach zakupowych i zjadamy tam na stacji benzynowej pyszną porcję frytek z mega wielką kanapką.

Wyjazd z Hofn i tranzyt na zachód. Na tym odcinku spotykamy polaków, których widzieliśmy pierwszego dnia naszej wyprawy na kempingu w Keflaviku. Chwila wymiany informacji i ruszamy dalej. Dzień w pełni tranzytowy z dość dobrą pogodą. Moje zapiski nie donoszą o niczym nadzwyczajnym.


Końcówka standardowo w deszczu. Na jednym z wypatrzonych przez nas hosteli jest komplet, więc lecimy 2,5km dalej na kolejny. Tam prześmieszna dziewczyna z zębami jak królik z paratem na zęby obsługuje nas. Coś tam sepleni i ciężko ją zrozumieć. W końcu wysepleniła dla nas pokój w piwnicach z prysznicami za 6tyś koron. Niestety następnego dnia rano okazało się, że źle spojrzała na karteczkę i że 6tyś koron to za osobę. ;/

Kolacja to zupa brokułowa z makaronem i pyszna herbata. Jesteśmy tak zmęczeni, że padamy spać, bez poczyniania notatek i przeglądania zdjęć.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - pozdrowienia z trasy nr 2 || 0.01km

Poniedziałek, 8 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Hej. Nie uwierzycie , ale udalo mi sie znalesc laptopa z dostepem do internetu. Nie ma polskich znakow ale jakos to musicie wytrzymac. Jedziemy juz 9 dzien i powoli nasza wyprawa sie konczy. Pogoda nas nie rozpieszcza jak to na Islandii.

Jak narazie dzien dzisiejszy byl na 3-. Rano z wiatrem 25km i 8 stopni do >Jokuralson gdzie lodowiec 'cieli' sie do oceanu (pieknie to wyglada) a potem jakies 25km pod wiatr w mrzawce ok 9km<h.
Biorac pod uwage ze w <interiorze mielismy 2 stopnie i snieg z deszczem dzisiejszy dzien byl - ´ok´

Koncowka drogi juz w sloncu 20stopni. Obecnie jestesmy na kempingu w Skaftafell, gdzie korzystam z internetu i laptopa dzieki uprzejmosci czlowieka w recepcji. Jutro jedziemy ogladac przepiekny wodospac kolo lodowca

Mam w glowie tyle mysli do opisania i tyle rzeczy do opowiedzenia wam, ale nie za wiele moge pisac bo jednak musicie poczekac az wrocimy. Sami rozumiecie - musi byc ta chwila niepewnosci itd.

Generalnie Islandia daje nam w kosc zarowno wiatrem jak i opadami. Widoki jednak sa przepiekne i tego w zaden sposob nie zalujemy. W nogach juz ponad 890km a przed nami jeszcze dobrze 400km.


Tyle na teraz. Do Zobaczenia w kraju, lub do napisania na kolejnym miejscu, gdzie bedzie mozna z Wi-fi skorzystac.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 9 || 78.48km

Niedziela, 7 lipca 2013 · Komcie(0)
Dzień 9

Rano otwieram jedno oko – wali deszczem o namiot a wszystko trzęsie się jak oszalałe. Zamykam oko[…]

Otwieram oko po raz drugi jakiś czas później – nie pada. Jest szansa przejść z namiotu do kuchni i zjeść coś. Na śniadanie więc tosty z tostera i mięsko. Robimy rekonesans po mieście w poszukiwaniu informacji turystycznej jednak jest Niedziela i wszystko zamknięte.
Chce wypytać kierowce jakiegoś autobusu o cenę za dwie osoby i rowery, ale jego angielski jest porażająco niski. Wreszcie znudzony moją upartą dociekliwością o coś czego nie może zrozumieć na wszystkie pytania odpowiada – I don`t know.

Rezygnujemy i postanawiamy jechać dalej rowerami. Rekonesans i łażenie po mieście przyniosło spore opóźnienie i wyjeżdżamy tego dnia około 13. Pogoda się poprawia, nie pada a na niebie nawet widać słońce. Wszystko „fajnie” gdyby nie ten cholerny wiatr. Jest dokładnie tak jak wczoraj. Jechać się nie da. Trzeba momentami iść aby nie wdmuchnęło nas pod mijające nas auta.
Wjazd do jednej z zatok totalnie przewraca do góry kołami naszą sytuację.

Wiatr ma romans z deszczem i wychodzi z tego niezły mezalians. Tak ulewnego deszczu to nie było jeszcze. Wali w twarz tak monco, że boli jak krople wody rozbijają mi się o policzki. Plecy mam suche bo deszcz pada poziomo. DOSŁOWNIE! Jest tak silny podmuch, że wydaje się jakby woda wywiewana była z oceanu a nie z nieba.

Opuszczamy zatokę i… przestaje padać. Kolejna z nich to już znów wiatr w twarz, ale bez deszczu. Ba, przez kłębiaste chmury pojawia się nawet słońce. Co za porypana pogoda. Wysychamy szybko, ale prędkośc wcale nie wzrasta.

Snujemy się tego dnia takimi zakrętasami i na mapie nie przesuwamy się wiele, bo większośc nabitego dystansu „tracimy” na wjechania i wyjechania z fiordów. Im dalej jednak tym lepiej. Mijamy czarną plażę z masa przepieknie obtoczonych kamyczków. U nas takie w workach w OBI sprzedaja do ozdobnego wysypywania w wazonach. Kamyczki wyglądają jak cukierkowe draże polane ciemna czekoladą.

Odcinek trasy wiedzie również na skraju wielkich osypisk piargowych.

Piarg – rodzaj rumowiska skalnego. Jest to nagromadzenie u podnóża stoku ostrokrawędzistych okruchów skalnych, które odpadły od stromego zbocza górskiego, głównie w wyniku procesów wietrzenia fizycznego.

Droga wiedzie dosłownie równolegle do wód oceanu a podcina wielkie zbocza kamieni, które nachylone SA pod kątem około 45 stopni. Wcześniej mijamy kilka znaków ostrzegających o latających kamieniach a na ulicy widac kilka większych (wielkości kilkunastu cm) skał lezących na jezdni. Drogowcy nawet w pobliżu mają pozostawiane koparki w celu uprzątania jezdni ze spadających skał. Najbardziej szokujące jest położenie punktu widokowego u podnóża takiego rumowiska.

Docieramy do kempingu zaznaczonego na mapie. Skręcamy i nic… wreszcie jakiś domek z naklejką informacja turystyczna. Pukamy a tam wstaje do nas taki zaspany farmer ledwo po Angielsku mówiący i coś tam łamie co nas w tym dziwnym pseudo języku, że 600 m „tam”. No to dalej jedziemy widać namioty nie ma recepcji. Ludzie na kempingu wysyłają nas do domku. Tuż obok stoi auto z otwartymi szybami i bez rejestracji. Wygląda jeszcze dziwniej bo w środku jakieś deski i śmieci. Lekko w obawie o obsługę kempingu pukamy. Otwiera po chwili zaspany farmer. Jego pyzata twarz i przerywniki „jo jo jo jo” zostaną mi na długo w pamięci. Dobrze mówi w języku wikingów więc ustalamy że za 1000kr płatnych jutro, możemy spać spokojnie na kempingu.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,