Wyprawa, strona 3 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawa

Dystans całkowity:7632.90 km (w terenie 86.00 km; 1.13%)
Czas w ruchu:136:16
Średnia prędkość:16.82 km/h
Maksymalna prędkość:69.78 km/h
Suma podjazdów:15007 m
Liczba aktywności:81
Średnio na aktywność:94.23 km i 6h 11m
Więcej statystyk

Islandia - dzień 13 || 62.21km

Czwartek, 11 lipca 2013 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Dzień 13

Nazwa obszaru jaki chcieliśmy odwiedzić spędzała mi sen z powiek a ślinę odbierała z ust. Lokalni mówili ją normalnie a ja nie mogłem przebrnąć przez kilka dni przez to słowo. Chodzi o Landmannalaguar.

Z ruchliwej i nudnej już dla nas, nadmorskiej jedynki zdecydowaliśmy się skręcić w tereny szutrowe od północy otaczające lodowiec położony na południu wyspy. Po pokonaniu kolejnych 27km pomiedzy „jakże ciekawymi” polami lawy poduszkowej, skręcamy wreszcie z wiatrem na północ na szutrowe bezkresy. Droga F208 wiodła nas będzie przez dwa dni pedałowania po tych bezdrożach.

Szuter faluje, to w dół to w górę podjazd. Jedziemy sprawnie a tereny odmienne od tych widzianych w Interiorze na północy. Więcej zieleni, więcej roślinności i więcej ludności. Wreszcie przed nami wyrasta znak, o dostępności drogi 4x4 – i zaczyna się. Podejście na ściankę 15% po kamieniach w szerokiej, wypłukanej przez wody deszczowe, rynnie wąskiej na jeden samochód terenowy.

Dalsze odcinki są już lepsze do jazdy a wiejący wiatr w plecy pomaga. Teren to jednak teren i tego dnia nie unikamy kamieni, kurzu i pylących terenówek, które nas mijają. Dzień szybko się kończy, bo kemping zaplanowany na nocleg osiągamy wyjątkowo szybko a i dystans jest mały. 62km w tak dobrych warunkach, to pikuś w porównaniu do tego co czekać miało za kilka dni.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 12 || 86.27km

Środa, 10 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 12

Kolejny dzień, kiedy budzi nas słońce. Wystawiam głowę z namiotu zaniepokojony, że to jakaś podpucha. Nie! Naprawdę widziałem słoneczko! Szybkie pakowanie i hop na siodła zanim pogoda zdecyduje się na inny wariant atrakcji. Do Parku wodospadu rzeki Skafta jedziemy z wiatrem przyodziewając na licznikach prędkości niepoprawnie wysokie!

W Skaftafell jesteśmy wcześnie za to ogrom pokemonów jaki tam zastajemy powala na kolana. Slońce przejmuje dowodzenie a na parkingu stoi około 80 aut i 3 autobusy. W informacji turystycznej stoi 20 osób kupujących pamiąteczki a szalone 50 latki fotografują się ze wszystkim co się da: z autobusem – cyk, z autami w tle – cyk, z toaletami – cyk, we wnętrzu informacji turystycznej – cyk…

Pokemony, złap je wszystkie!

Nie decydujemy się iść do wodospadu bo ścieżką pod górę idzię sznurek ludzi w kilku grupach – prawdopodobnie gromady wyległe ze zorganizowanych wycieczek autobusowych. Tyle samo albo i więcej mija się z nimi idąc w dół. Jedna wielka przepychanka na wąskim singlu po kamieniach, nie decydujemy się więc. Wybieramy się nad druga atrakcję Skaftafell, mianowicie maszerujemy pod jezioro lodowcowe znajdujące się nieopodal .

Park skafta położony jest na południowym wybrzeżu wyspy, na terenach o dużej aktywności wulkanicznej. Teren parku jest regularnie nawiedzany przez kataklizmy, do których należą erupcje wulkanów i nagłe fale powodziowe powstające na przedpolachlodowców (jökulhlaup).

Blisko 80% powierzchni parku zajmuje lodowiec Vatnajökull. Krajobraz urozmaicają liczne cieki wodne. Z informacji wyczytanych na tablicach można dowiedzieć się min, że wulkaniczne wypływy i erupcje znane w historii powodowały gigantyczne powodzie ponieważ wulkany są usytuowane pod lodem. Miejsce swoją drogą bardzo malownicze.
Drogi i kilometrów kolejnych nadchodzi czas. Opuszczamy więc rój pszczół i jedziemy w swoim kierunku. Trasa nareszcie przestała kręcić po zatokach i każdy kilometr realnie przekłada się na odcinek na mapie. Nie ma kręcenia i ślimakowania są za to… pustki.

Spotkani wcześniej Polacy mniej więcej tak wyrazili się na temat tego obszaru:
„Jak będziecie jechać tamtędy schowajcie wszystkie ostre narzędzia bo tam naprawdę można się z nudów zabić”.
Ciekawe określenie nas wtedy rozbawiło – tego dnia jednak nabrało innego znaczenia. Jak na filmach amerykańskich, prosta droga po horyzont i po prawej i lewej stronie nie ma nic.


Po wyjechaniu z obszaru doliny spływu wód docieramy nieco bardziej urozmaicone tereny i decydujemy się na zupkę.

Gotowanie w miejscu gdzie nikogo nie było przyciąga zaciekawione meszki a później i innych turystów. Akurat gdzie gotowaliśmy musiało zajechać auto i stanąć niedaleko nas. Przy ruszaniu pani za dużo gazu dodała i żwirek, którym wysypany był „zajazd” pofrunął w naszym kierunku. Wybaczamy im jednak, bo jak się potem okazalo to była para jakichś Japończyko-Chińczyków. Facet przez 5 minut stał w jednym miejscu i robił zdjęcia w jednym kierunku. Testował chyba wszystkie programy tematyczne w małym aparaciku, bo po każdym zdjęciu bacznie wpatrywał się w ekranik LCD a następnie znów unosił „małpkę” i strzelał w tym samym miejscu.

Zdążyliśmy ugotować i zjeść zupę, a także rozpaczać sjestę po obiedzie na karimatach, a on dalej uparcie fotografował „to coś tam w oddali”. Żona w tym czasie instruowała go przez okno auta nawet nie wychodząc na zewnątrz.
Dalsza droga znów z wiatrem – WOW? Do tego pola zmieniły się ze żwiru wodno-lodowcowego w pola lawy poduszkowej porośniętej miękkim mchem.

* Lawa poduszkowa to lawa powstała w wyniku podwodnej erupcji, wskutek tego bardzo szybko stygnąca i dzieląca się wówczas na elipsoidalne, zwykle spłaszczone buły przypominające bochenki lub poduszki (stąd polska nazwa lawa poduszkowa).
Spłaszczenie buł wynika z ciśnienia słupa wody. Poszczególne buły mają w środku strukturę gąbczastą, na zewnątrz zaś szklistą, cechuje je też koncentryczna budowa. Przeciętna wielkość buł to 30-60 cm, ale niektóre mogą mieć kilka centymetrów lub kilka metrów.

Po całym dniu tranzytowego pedałowania po bezkresach obszarów które ciągnęły się jak flaki z olejem docieramy wreszcie do cywilizacji. Widać stację benzynową! Rany po prawie 50km niczego widać COŚ! Na stacji fundujemy sobie frytki i spotykamy Polaków. Mieszkają tu gadamy chwilę, ale spieszą się na lot do Polski – wakacje w kraju i tamtejsze 30 stopni to prawie jak dla nas swojaków wyjazd na Kretę.

Nocleg tego dnia dokręcamy dopiero po 86 kilometrach. Trafiamy na kemping koło pięknego wodospadu na skałach z dala od głównego miasta. Poza tym, że szumiało głośno całą noc, to było naprawdę przyzwoicie.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 11 || 76.83km

Wtorek, 9 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 11

Rano po spaniu na miękkich łóżkach wstajemy z nową energią. Zanim się spakujemy i pozbieramy cały ten bajzel co to go wieczorem porozkładaliśmy po każdym zakątku pokoju, idziemy na śniadanie. Kuchnia do dyspozycji, garnki do dyspozycji, do tego kawy i herbaty można sobie zrobić „ich” nie marnując swoich zapasów wiezionych w torebeczce.

Śniadanie więc szykujemy sobie królewskie. Tuz obok dzbanków z kawą stoi do połowy pusta menażeria potraw przygotowanych dla gości hotelu – wyższej sfery, którzy już poszli. Widać gotowane jajka jakies owoce, soki… nie ma nikogo więc atakuje kilka kwałków pokrojonych na cztery połówki jajek. Rany jak mi te jajka smakowały! To nic, że były zimne, to nic, że kradzione! Były pyszne!

Usprawiedliwię się, że z owego stołu resztki podjadali również inni francuzi, którzy siedzieli obok nas na stołówce i tez nie mieli wykupionego porannego śniadania.

Po spakowaniu się wychodzimy z piwnic i idę się rozliczyć. Dziś obsługuje inna dziewczyna. Ta wczorajsza nie potrafiła obsługiwać terminalu więc rozliczenie miało nastąpić dziś. Już daje kartę kiedy dziewczyna (ta druga – poranna) wyśpiewała mi 20 tyś koron. Poprawiam ją lekko zszokowany , że mieliśmy własne śpiwory a ona na to „ach tak przepraszam w takim razie 12 tysięcy koron”.

Na nic zdały się tłumaczenia, że dziewuszka „wcoraj móffiła ze szyks tałsent”, zapomniała wyseplenić:
„per person”
Zdenerwowany i zrezygnowany płacę. Bo możliwości dyskusji raczej nie ma. Żałuje jedynie, że więcej tych cholernych jajek im nie zeżarłem…
Dzień jest pochmurny i delikatnie mrzy, ale za to mamy bardzo silny wiatr w plecy. Jedzie się po 26-27km/h. Nie wiedzieć kiedy docieramy do Jokuralson. W miejscu tym, tworzy się wielkie jezioro gdzie lodowiec cieli się do wody a po tafli pływają wielkie jak ciężarówki, przepięknie błękitne góry lodowe.


Oczywiście okolice oblega cała masa aut i turystów. Pędraki chodzą wszędzie a zdjęcia i lampy błyskowe strzelają jak na rozdaniu nagród w Cannes. Ku zaskoczeniu mojemu w zamian za odsunięcie się z miejsca gdzie „zmieści się jeszcze jeden dodatkowy samochód” pewna Brytyjka parkująca toyotą yaris jest mi bardzo wdzięczna i w ramach rekompensaty oferuje nam zrobienie zdjęcia. Wspomna coś jeszcze o naszej odwadze i że jest z nas dumna. Może poczułbym miłe łechtanie pod mostkiem, ale jakoś zwyczajnie nie czuje się „Hero”.
Opuszczamy skupisko pokemonów* i ruszamy dalej w drogę.



* Pokémon (jap. ポケットモンスター Poketto Monsutā?) Nazwa Pokémon jest latynizacją japońskiej nazwy „Kieszonkowe potwory”. Termin Pokémony odnosi się również do 649 fikcyjnych gatunków stworzeń, które pojawiły się w grach. My pokemonami na tej wyprawie nazywamy turystów. Ich charakterystyczną cechą jest gromadne obleganie miejsc publicznych, zabytków i restauracji.

Przez kolejne kilka kilometrów nadal utrzymujemy 25km/h. Jednak postój na jedzenie kilku ciastek zmienia nasze położenie. Wiatr bierze z nami rozwód i odbiera nam prowadzenie. Po ponownym ruszaniu, wieje już w bok a czasami zawiewa w twarz. Pojawiają się również większe opady deszczu. No, ale dobrze, że przynajmniej mamy już 30km za sobą.


Tego samego dnia wiatr robi nam aferę i daje nam po twarzy. 7-8km/h wraca na licznik za to pogoda się poprawia. Jedziemy nudnymi i niekończącymi się pustkowiami. Gigantyczna dolina spływu wód lodowca do morza to kilkanaście mniejszych i większych rzek a pomiędzy nimi tylko kilometry żwiru i kamieni i nic więcej…


Znajdujemy nocleg i rozbijamy namiot na jednym z kempingów. Jesteśmy tam dość wcześnie. Słońce na niebie króluje a chmury poszły na przerwę. Jest tylko błękit i my. Korzystam z wi-fi i około 22 (24 Polskiego czasu) kładziemy się spać.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - pozdrowienia z trasy nr 2 || 0.01km

Poniedziałek, 8 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Hej. Nie uwierzycie , ale udalo mi sie znalesc laptopa z dostepem do internetu. Nie ma polskich znakow ale jakos to musicie wytrzymac. Jedziemy juz 9 dzien i powoli nasza wyprawa sie konczy. Pogoda nas nie rozpieszcza jak to na Islandii.

Jak narazie dzien dzisiejszy byl na 3-. Rano z wiatrem 25km i 8 stopni do >Jokuralson gdzie lodowiec 'cieli' sie do oceanu (pieknie to wyglada) a potem jakies 25km pod wiatr w mrzawce ok 9km<h.
Biorac pod uwage ze w <interiorze mielismy 2 stopnie i snieg z deszczem dzisiejszy dzien byl - ´ok´

Koncowka drogi juz w sloncu 20stopni. Obecnie jestesmy na kempingu w Skaftafell, gdzie korzystam z internetu i laptopa dzieki uprzejmosci czlowieka w recepcji. Jutro jedziemy ogladac przepiekny wodospac kolo lodowca

Mam w glowie tyle mysli do opisania i tyle rzeczy do opowiedzenia wam, ale nie za wiele moge pisac bo jednak musicie poczekac az wrocimy. Sami rozumiecie - musi byc ta chwila niepewnosci itd.

Generalnie Islandia daje nam w kosc zarowno wiatrem jak i opadami. Widoki jednak sa przepiekne i tego w zaden sposob nie zalujemy. W nogach juz ponad 890km a przed nami jeszcze dobrze 400km.


Tyle na teraz. Do Zobaczenia w kraju, lub do napisania na kolejnym miejscu, gdzie bedzie mozna z Wi-fi skorzystac.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 10 || 95.00km

Poniedziałek, 8 lipca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 10
Rano po pobudce znów wita nas wiatr. Szarpie namiotem, ale nie pada. Patrzymy w niebo z zadowoleniem. Płacimy panu JO JO i ruszamy na trasę. Jedzie się standardowo – bez rewelacji z bocznym wiatrem.

Odwiedzamy Hofn w celach zakupowych i zjadamy tam na stacji benzynowej pyszną porcję frytek z mega wielką kanapką.

Wyjazd z Hofn i tranzyt na zachód. Na tym odcinku spotykamy polaków, których widzieliśmy pierwszego dnia naszej wyprawy na kempingu w Keflaviku. Chwila wymiany informacji i ruszamy dalej. Dzień w pełni tranzytowy z dość dobrą pogodą. Moje zapiski nie donoszą o niczym nadzwyczajnym.


Końcówka standardowo w deszczu. Na jednym z wypatrzonych przez nas hosteli jest komplet, więc lecimy 2,5km dalej na kolejny. Tam prześmieszna dziewczyna z zębami jak królik z paratem na zęby obsługuje nas. Coś tam sepleni i ciężko ją zrozumieć. W końcu wysepleniła dla nas pokój w piwnicach z prysznicami za 6tyś koron. Niestety następnego dnia rano okazało się, że źle spojrzała na karteczkę i że 6tyś koron to za osobę. ;/

Kolacja to zupa brokułowa z makaronem i pyszna herbata. Jesteśmy tak zmęczeni, że padamy spać, bez poczyniania notatek i przeglądania zdjęć.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 7 || 42.97km

Piątek, 5 lipca 2013 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Dzień 7

Wstajemy rano czyli o 8 na polski czas. Tam jest więc 6 rano. Agnieszka źle spała, bardzo wiało i zmarzła biedna mi było ok., ale miałem sporo warstw ubrań na sobie. Pakujemy się w mżawce i ruszamy na kolejny podjazd. Akureyri leży w zatoce tworzącej jakby fiord i wyjechać także trzeba pod górę, bo pasma skalne ułożone są równolegle do zatoki. Przełęcz jaką robimy tego dnia jest nie wielka, jednak idzie nam źle. Pada deszcz wieje wiatr i bardzo dużo mamy prowadzenia.


Wczorajsze 137km i poranne wstawanie nie dodaje nam sił. Mamy mega kryzys, co jakiś czas zwala się na głowę chmura z deszczem. Auta mijają nas i chlapią autobusy to samo, nikt nawet nie zatrzyma się i nie zapyta o to czy z nami wszystko ok. Nie raz stoimy przy drodze w rzęsistym deszczu a ludzie w autach klaszczą i ponoszą kciuki ku górze. Mógłbym tam umrzeć, a nikt by nie zatrzymał się bo „przecież odpoczywam”.

Wreszcie docieramy do stacji benzynowej i wchodzimy do środka. Kupujemy zupe i kawę. Kawa na Islandii w przeważającej większości opłacana jest tylko raz a istnieje możliwość dolewki. To coś naturalnego i tego dnia po zakupieniu jednej kawy Agnieszka pije 2 a ja trzecią. Sam wcześniej wypiłem herbatę, którą kupiłem, ale po przetestowaniu dolewki i ja kusze się na ten napój.
W środku spotykamy Włocha na rowerze. Słabo mówi po angielsku, ma dredy i podróżuje na rowerku po wyspie a w planie ma chyba 5 tyg pedałowania. Rozmowa nie idzie nam bo on coś tam łamie po anglo-wlosku a ja nie bardzo go rozumiem. W barze zawitał także Polak na rowerku z czarnymi crosso.

Gadamy sobie i decydujemy się przetestować na najbliższym odcinku autobus. Najlepsze do podróżowania są busy Błękitno-żółte z logiem S w kółku. Za drogę do Eglisstadir czyli prawie 240km busem zapłaciliśmy coś około 80-90zł za osobę bez rowerów. Rowery jechały za free.

W Kampingu gdzie dojechaliśmy nie chcieli nas wpuścić, bo był full, ale przez okno w pomieszczeniu obok widziałem oweru z Skawami więc namówiłem kolesia, aby pogadał z tymi rowerzystami czy nie możemy w jednym pomieszczeniu spać i po negocjacjach się zgodził. Drogo nas wyniosło spanie tam na podłodze, ale grzejniki były ciepłe a prysznice gorące a do tego dobry czas na odpoczynek.
Wpadliśmy na pomysł, żeby uprać sobie w pralce ciuszki ale nie doczytaliśmy że SA płatne automaty czasowe na ścianie wcześniej przypisane do określonej pralki i jak włączyliśmy pralkę po około 45 minutach zwyczajnie wyłączyło prąd. Reszta prania była ręczna a o odwirowaniu nie ma co mówić. Dużo wsadziliśmy do pralki więc, się sami postrzeliliśmy w kolano, bo grzejników nie było za dużo i suszenie było etapowe. Udało się jednak wysuszyć co trzeba.
Padliśmy spać zmęczeni nawet nie wiem kiedy…


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 6 || 137.00km

Środa, 3 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 6

Wstawanie i pakowanie staje się rytuałem od wielu dni. Z każdym idzie nam coraz sprawniej, jednak tu trochę musimy poczekać na pranie aby doschło na grzejnikach. Po negocjacjach dzien wcześniej z właścicielką zamówiłem śniadanie. Dostajemy więc do dyspozycji Szwedzki (Islandzki) stół. Jest mleko, jest kasza z mlekiem, kawa z mega dolewką tosty, smjor, herbata są jabłuszka. Objadamy się czym popadnie i ledwo możemy się ruszać. Aga zabiera resztą jabłuszek pokrojonych na później.

Po tak potężnym śniadaniu, droga pod górę jaka nas czeka, zdaje się być lekka i przyjemna. Podjazd trasa nr 1 na tym odcinku jest trudny jednak ze względu na dużą ilość aut a nie zaś na swoje nachylenie. Jak to w fizyce – co wywleczesz na górę prędzej czy później zjedzie w dół.
Zjazd fundujemy sobie więc 50km/h do miasta i robimy szybkie zakupy. Miejsce zbiegu kilku większych dróg to masa turystów na stacji benzynowej i w okolicznym „pseudo mac Donaldzie” i dzieciaków jeszcze więcej. Oczywiście SA i paniusie z fajkami w zębach mające za nic, że stoimy obok a obok nas są dystrybutory na paliwo. Od tego dnia zaczynamy odczuwać niesmak turystów. Irytują nas ich zachowania i rojenie się gromadnie we wszystkich większych skupiskach sklepów. Będziemi stronic od takich miejsc przez kolejne dni, jednak niestety nie zawsze będzie to możliwe.
Do Akureyri mamy jeszcze spory kawałek a przed nami drogowa przełęcz Akarherppur. W dolnie rzeki, zanim jeszcze zaczniemy wspinaczkę, wyświetlają się znaki z temperatura i warunkami na górze. Świeci słońce więc nie potrafimy tego rozszyfrować bo na znaku pokazuje 6-7 stopni.
Wiatr pomaga, jedziemy 24km/h w słońcu powyżej 25 stopni. Humory dopisują. Czujemy moc i duzo rozmawiamy śmiejemy się dając upust swoim przeżyciom wewnętrznym chowanym przed dni poprzednie. Opowiadamy o tym kto jak odczuwał tamte złe warunki i naigrujemy się z turystów. Morale wzrasta a wraz z nim dystans.

Droga zaczyna się piąć w górę a potem jeszcze wyżej i jeszcze… jedziemy już z wiatrem w twarz. Islandia lubi zmienność, więc jeśli masz wiatr w plecy to jedź ile wlezie, bo wystarczy, że poczekasz troche a na100% zmieni kierunek. To, że jedziesz 30km/h po płaskim i że nie ma chmur na niebie nie oznacza, że pogoda będzie taka sama. Wystarczy niewielki podjazd i po drugiej stronie możesz mieć już całkiem inne warunki. Tak było i u nas.

Na przełęcz wdrapujemy się pod wiatr jednak w pieknym słońcu. Zielona dolna z pastwiskami daje miejsce coraz surowszym skałom i im wyżej się wspinamy, tym mniej roślinności. Nie jest wysoko, a zmiana jest diametralna. Czuje się, jakbym podjechał na jakieś 2500m powyżej zasięgu roślin. Widać po bokach skały i ich ułożenie. Geologicznie nie mogę się napatrzeć na te przekładańce. Widać dokładnie jak układała się sedymentacja, jaka była jej prędkość i jakie były okresy z popiołami a jakie z lawą. Widać wreszcie moment, kiedy wszystko się przemieściło, bo warstwy są pochylone.

Droga jest dobra, podjazd pokonujemy więc z niewielkimi przerwami dość sprawnie.
W dół jedzie się przyjemnie – zawsze tak jest! Ktoś mi kiedyś powiedział, że z gór pamięta się tylko przepiękne malownicze zjazdy a podjazdy stara się wymazać z pamięci, bo te najbardziej się dłużą. Tu było odwrotnie, w gorę jechałem zafascynowany skałami a w dół było mi zimno i mimo 35km/h na liczniku chciałem jak najszybciej wyjechać na słońce. Na złość słońce zakręciło już obertasa i schowało się za wysokie szczyty obok doliny, jaką jechaliśmy. Więc sytuacja była taka, że w oddali jakieś 10km widać było słońce a my jechaliśmy w 8 stopniach i w cieniu.

Kiedy wreszcie słońce udaje nam się dogonić wiatr zmienia kierunek i zaczyna wiać w twarz. Długo jedziemy pod wiatr i droga ciągnie się w nieskończonośc. W Akureyri ma być kamping więc, liczymy, że uda się tam zanocować. Niestety nie wszystko jest jak trzeba.

Do miasta wjeżdżamy bez sił. Atakujemy stacje benzynowa i w okienku „drive” zamawiamy porcję frytek. Mega wielka jest i na dwie osoby spokojnie starcza. Agnieszka męczyła mnie o frytki od dawna więc nareszcie spełniamy nasza Fast-foodowa zachciankę. Cenowo porcja jest naprawdę opłacalna, więc jeśli jesteście na Islandii i chcecie coś tłustego i niezdrowego polecam zestawy właśnie jakieś frytkowe na stacjach benzynowych. Prawie każda stacja ma bar, gdzie serwuje jedzenie. W przeciwieństwie do naszych tu nie jest wcale tak drogo. Oczywiście produkty żywieniowe są drogie, ale ciepłe żarcie nie!
Dopadamy kemping ale to co tam zastajemy podcina nam kolana. Na nie wielkiej przestrzeni stoi około 20 kamperów zaparkowanych jeden obok drugiego. Gdzieś dalej poupychane namioty i auta z namiotowymi przyczepkami. W centrum kempingu plac zabaw, gdzie szaleje i piszczy cala masa dzieci. Dokoła ludzie chodzą, a toaletę oblega chyba ze dwadzieścia osób. Jedni myją się, inni piorą a jeszcze inni gotują. Totalna stajnia augiasza!

Rezygnujemy z bólem z kempingu, i decydujemy się wyjechać za miasto i rozbić na dziko. Na liczniku już 120km i ta decyzja jest naprawdę bardzo trudna. Przez kolejne kilometry jedziemy po falistym wybrzeżu gdzie jest pełno łąk ale pogrodzone są płotkami i niektóre wyraźnie wykoszone przez właścicieli a więc prywatne. W końcu przeskakujemy przez rów i na skoszonej łące rozbijamy namiot. Wieje zimny wiatr od zatoki a namiotem troszkę szarpie. Zasypiamy z ustawionym na rano budzikiem, aby uciec z noclegu zanim ktoś wjedzie na pole. Z namiotu widzimy bowiem traktor stojący 40m od nas pewnie, pozostawiony przez właściciela w celu uprawy roli w koleje dni.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 5 || 74.00km

Wtorek, 2 lipca 2013 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Dzień 5.

Wspólnie z nowymi znajomymi jemy śniadanie. Każdy gotuje to co ma smacznego i gościmy się przy stole. Troszkę opowiadamy sobie nawzajem o drodze jaka nas czeka, oni bowiem przyjechali z północy a my z południa i obie strony mają cenne informacje o najbliższej trasie, które mogą się przydać.

Niestety jak w tej reklamie – wszystko co dobre szybko się kończy. Pakujemy się i opuszczamy ogrzany kuchenkami i oddechami domek. Los bywa niesprawiedliwy, lub przynajmniej bywa niesprawiedliwy dla wszystkich. Jak ktoś kiedys powiedział: sprawiedliwie to nie znaczy po równo każdemu. My mamy pod wiatr a oni z wiatrem.

Rozstajemy się i życzymy sobie dobrej trasy.
Nasza przygoda tego dnia rozpoczyna się wielkim wiatrem w twarz. Jest 5 stopni i bardzo silnie wieje. Jeden z pierwszych tak silnych wiatrów. Nie mogę jechać szybciej niż 5km/h. Czasem prowadzenie roweru jest szybsze niż jazda po tarce. Spada temperatura na łeb. Robi się 3 stopnie a w końcu nawet jest 2 i zaczyna padać śnieg z deszczem. Czuje jak policzki tnie mi ostry deszcz i ziarenka śniegu. Idę wpatrzony w swoje przednie koło i zamykam się psychicznie na świat dookoła. Prowadzimy rowery z pochylonymi głowami. Nigdy nie sądziłem, że aerodynamika może mieć znaczenie gdy się idzie 3km/h!

Czuje ból, czuje chłód i łzy cisną się do oczu. Na liczniku dopiero 5km udało się pokonać a pogoda nic a nic nie chce się zmienić. Agnieszka patrzy na mnie i zrezygnowana idzie dalej. Jest bardzo źle. Kolejne godziny są jak miesiące. Czasem uda się 1km przejechać aby potem znów 300m prowadzić rower. Gdy droga skręca i wiatr jest boczny, miota nami jak łódkami podczas sztormu. Ręce mam skostniałe, nie mogę ruszać szybko palcami a dłonie pieką z zimna jakbym je włożył do lodowatego górskiego strumienia. Zawijam jedna dłoń folią – to będzie mój przyjaciel na najbliższe trudne chwile. Bałwanek (biała folia na ręce) nie skarży się tylko pokornie opiera wiatrowi i wodzie spadającej na mnie jak sztorm.

Nie wiem skąd w człowieku, ba! Skąd we mnie tyle siły było aby przetrwać te trudne chwile. Z perspektywy tamtego dnia, myślę, że było jeszcze trudniej. Tu w domu gdzie siedzę i mam ciepło a zrobienie herbaty to kwestia tylko włączenia czajnika. Przetrwaliśmy te trudne chwile.
Po 20km naprawdę łamiących charakter chwil, pojawia się kemping. Znajdujemy się w ciepłych budynkach zamawiamy herbatę i zupę. Rękawiczki schną na grzejniku a my dochodzimy do siebie. Do zupy dostajemy pyszne tosty i masło SMJOR. Pyszne jest masełko – delikatnie słone i do tego chrupiące tosty i zupa z dużymi kawałkami mięska! Relaksujemy się tam prawie godzinę a może nawet i dłużej. Przcyhodzi jednak czas aby i to miejsce opuścić 20km to zdecydowanie za mało jak na dzienny przebieg i ruszamy dalej na szlak.

Od razu mamy podjazd kilkunastoprocentowy po niezmiennej od wielu kilometrów tarce. Na szczycie rozciąga się cos jakby płaskowyż. A z góry widać drogę jaką jechaliśmy. Jesteśmy sporo wyżej a okolicę ogarniają chmury. W kilka minut robi się tak biało, że Agnieszka ledwo mnie widzi a droga znika w mlecznej otoczce. Takie najścia chmur tego dnia powtarzają się wielokrotnie. Mgła to jednak także deszczyk więc generalnie wilgotność sięga 90%.

Wreszcie po wielu godzinach zmiennej drogi wjeżdżamy na asfalt koło wielkiej Elektrowni. Zjazd ma dobre 16% i zaraz za nim znów na chwile pojawia się szuter, aby w końcu po dwóch dniach znów zmienić się w asfalt. Nie mam już sił, końcówkę do kempingu jaki pokazuje się na mapie jadę zwieszając nisko głowę, trochę sennie trochę bez kontaktu z otoczeniem.


Na „kempingu” w do dyspozycji dostajemy scenę teatru i materace do spania. Cena nie jest wygórowana a dostęp do prysznica, grzejników i ciepłego pomieszczenia to priorytet, bo ostro przemarznięci jesteśmy. Czarne lśniące pianino służy nam za stół a na stołeczku dla pianisty siedzę i wsuwam makaron z kolejna pyszną zupką. Odpoczywamy i rozkładamy wszystko co mokre, suszymy na grzejnikach i przede wszystkim bierzemy super gorący prysznic!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 4 || 65.00km

Poniedziałek, 1 lipca 2013 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Dzień 4

Pobudka wypadła na godzinę 10 polskiego czasu, co na tamtejsze realia daje godzinę 8 rano. Na obiad gotujemy sobie zupę. Nie ruszamy od razu z domku, bo w środku przez noc zrobiło się jakby cieplej. Gotowanie zupy dodatkowo ogrzewa atmosferę wewnątrz domu. Wreszcie nasyceni przepyszną jarzynową z makaronem, pakujemy się i opuszczamy miejsce noclegu. Jest 12 – tj 10 na ich czas.

Kapryśny wiatr dziś jest w plecy. Czuje się jego pomoc, mimo szutru i coraz gorszej nawierzchni pod kołami. Jest „gorąco” bo nie czujemy żadnych powiewów. Droga wije się kręto i pagórkowato pomiędzy falistym terenem. Dookoła świat jakby z innego wymiaru, planety czy bajki. Zniknęły jakiekolwiek zielone elementy, wszędzie rozciągał się tylko szuter, ciemne skały i pola czarno brązowych żwirów.

Kolejne kilometry mijają a my jedziemy oczarowani tym co jest dookoła. Panuje cisza, mało rozmawiamy. Każde z nas przeżywa krajobrazy całym sobą i chłonie oczami widoki, niczym roślina na pustyni na której ziemie spadł dawno oczekiwany deszcz. Czasem stajemy aby złapać oddech i wygrzebać się ze zbyt kamienistej ścieżki lub aby obrać lepszy kierunek dla naszych opon.
Po około dwóch godzinach, pogoda zmienia się. Wiatr przestaje być pomocny i najpierw staje bokiem a potem zawiewa także od czoła i utrudnia jazdę. Droga także wymaga od nas sporej siły i nie lada techniki. Szutrówkę przestala ona przypominać jakiś ponad kilometr wcześniej. Teraz w sumie można ją porównać do dna wielkiego strumienia na którym leża kamienie wielkości zaciśniętej pięści w ilościach grubo przekraczających przyzwoitość. Smaku dodają auta które wyprzedzają nas. Niestety turystyka samochodowa to bardzo popularna gałąź tej dziedziny gospodarki i właśnie autami porusza się tam najwięcej osób na wyspie. Jak wiadomo nie każdy jest urodzonym kierowcą. Pustkowia dodają jeszcze ludziom pierwiastek szumachera i kilka aut mija nas dość szybko a my osłaniamy się rękami i odwracamy tyłem bo kamienie strzelają spod kół na kilka metrów jak pociski.

Zdarzają się także i lepsi kierowcy, którzy zwalniają ale na piętnaście aut, takich „grzecznych” jest może czterech.

Dojeżdżamy do Kjolur, gdzie nie decydujemy się skręcać do głębi regionu i ciepłych źródeł , tylko posuwamy się dalej ku północy. Na znaku pokazuje się dystans 37km do kempingu, co przy prędkościach po 7-8km/h wydaje się niezłym wyzwaniem. Nie ma wyjścia, mimo że pogoda się popsuła i wieje zimny wiatr a temperatura sięga 5 stopni – brniemy dalej. Na jednym z stromych i krótkich odcinków w dół moja przednia sakwa urywa się i wpada mi pod koła. Karkołomnie odbijam na bok i jakoś udaje mi się opanować rower. Mamy więc postój na zipowanie crosso do low-rodera.
Intensywny deszcz padać zaczął jakąś godzinę wcześniej i na zmianę z mżawką przeplata się zamieniając i tak trudne żwirówki w przeplatane błotkiem potoczki.

Obiad jemy pod rozłożonym namiotem na środku doliny jakiegoś strumienia. Nie przechodzą opady, więc w deszczu zwijamy naszą kuchnie polową i ruszamy dalej. Spojrzenie na termometr przeraża. Są 3 stopnie a deszcz zacina w twarz. Rękawiczki, nasiąkają wodą a kierownica staje się tak zimna, że nie bardzo wiem jak mam ja trzymać, aby nie odczuwać bólu z zimna.

Kiedy myśleliśmy, że to już szczyt możliwości, demotywujących tego regionu i, że droga jest trudna, nagle jej nawierzchnia z luźnych kamieni zmienia się w żwir i tarkę miejscami z dodatkiem kamieni, znanych nam już wcześniej. Tarka jest głęboka i bardzo ciężko ją ominąć, bo brzegi drogi są albo z bardzo miękkiego żwiru, albo leży tam masa większych kamieni, które trzeba omijać slalomem, bo koła ich nie są w stanie pokonać.

Jadę wpatrzony w kierownicę i z kapturem zasuniętym tak mocno, że ze środka widać tylko mój nos i kawałek okularów. Te ostatnie, zresztą też zaparowały i w sumie nie wiele przez nie widzę. Nie ma to jednak znaczenia, bo podziwiać krajobrazów jakoś nie mam ochoty. Agnieszka czasem jedzie przede mną czasem za mną. Nie jedziemy blisko siebie, mamy ze sobą kontakt wzrokowy. To trochę pomaga, bo rozmowa się nie klei a jednocześnie ma się świadomość, że ktoś tam jest. Nasza sytuacja się nie poprawia przez wiele kilometrów. Prędkość 6km/h, pada i wieje w twarz, rękawiczki mokre a motywacja do jazdy topnieje z każdym obrotem korby. Rower podskakuje na tarce jak jakaś maszyna do ubijania drogi. Wszystko mi się telepie, szyja boli od ciągłych drgań a plecy tak mi zesztywniały, że nawet gdy robie chwile przerwy na złapanie oddechu, nie schodzę z roweru, bo nie wiem, czy byłbym potem w stanie na niego wsiąść.


Na horyzoncie pojawia się pomarańczowy domek – w głowie kiełkuje myśl „to kemping”. Motywujemy się do jazdy, jednak to tylko lub aż domek z drewna. Nieśmiało zaglądam do środka a tam otwarte. Idę głębiej. Widzę ławki, stolik sznuki na suszenie prania a w trzecim pokoju dwa piętrowe łóżka z materacami. Dyskutujemy chwilę i wreszcie decydujemy się zostać tam na noc. Rozpakowujemy się i zastawiam drzwi wielkimi wyrwanymi okiennicami, jakie stoją w środku. Gdy już zawijamy się w śpiwory, mam na sobie chyba wszystko co wiozę. W domku leci para z ust a temperatura nie przekracza 5 stopni. Jednak jest duży plus – nie wieje. Słychać jak gwiżdże wiatr, ale nie czuć bezpośrednio jego podmuchów.

Ledwie zdołałem odpłynąć w błogostan snu, gdy na horyzoncie pojawia się zło. Ktoś szarpie drzwi, potem znów wali… Zrywam się i nasłuchuje. Udaje że nikogo nie ma. Za oknem słyszę jak ktoś obiega dom dookoła i zagląda przez okna.
„tam jakieś szmaty wiszą… chyba zawalone śmieciami” – słyszę głos i dopiero po kilkunastu sekundach dociera do mnie, że to po Polsku.

Zrywam się i odwalam drzwi. Jakie jest moje zaskoczenie, kiedy na zewnątrz spotykam 2 polaków na rowerach. Śmiejemy się i zapraszamy ich na nocleg do naszego domku rozpusty. Na dworze temperatura spadła już do 3 stopni. Jest mi tak zimno po wyjściu ze śpiwora, że język mi staje kołkiem a zęby dzwonią. Nasi nowi znajomi (znający zresztą Martwą Wiewiórkę i Podjazdy) są spod poznania i podobnie jak my pedałują po wyspie na rowerach, tylko w innym kierunku.
Gadamy chwilę i kładziemy się spać. Safe-house opanowali więc Polacy!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Islandia - dzień 3 || 101.67km

Niedziela, 30 czerwca 2013 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień 3
Zaskakuje nas to, że od rana nie pada. Jest słonecznie i szybko zbieramy się z noclegu, aby udać się na długo oczekiwany odcinek do Interioru. Wewnętrznie nie mogłem się doczekać spotkania z dzikszą jeszcze częścią wyspy, z dala od aut i turystów. Temperatury sięgają tego dnia do 25 stopni. Zdejmujemy kurtki i nawet przez moment jedziemy w krótkim rękawie. Pojawia się jednak coś nowego. Wiatr!

To pierwsze starcie „twarzą w wiatr” z tym osobnikiem i powiem wam, że gdyby nie słońce naprawdę byłoby ciężko. Podmuchy są chłodniejsze niż powietrze „za” wiatrem. Jedzie się dziwnie bo szarpie rowerem a prędkość nagle spada do 12km/h.

Docieramy do Geysir. Z oddali wiać opary wrzącej wody jaka unosi się nad tym miejscem. Z dreszczem emocji podchodzimy na pole geotermalne i obserwujemy cuda natury. Woda bulgocze z innych „kominków” się tylko para unosi a jakieś 300 m dalej jest Hotel restauracja a ziemia jest „normalna” w sensie nie ma 90 stopni.

Geyzer wybucha co jakiś czas. Robi to super efektownie i totalnie bez ostrzeżenia. Starałem się wypatrzeć moment kiedy woda wystrzeli, ale nie da się tego dobrze wypatrzeć. Po prostu w ułamku sekund woda strzela słupem w gorę na jakieś 20m. Pogoda piękna to i zdjęcia ładne wychodzą.


Fundujemy sobie obiadek z makaroniku za rozdzielnią prądu. Cała masa turystów otaczająca to miejsce strasznie nas przytłacza a uderza w oczy to, że nawet ławek czy stolików aby usiąść nie ma. Jedyne miejsce to oczywiście bar z jedzeniem, gdzie można sobie cos kupić. Zgroza! Obiad gotujemy siedząc na ziemi za obudowanym transformatorem.


Po obiedzie ruszamy na Gulfoss gdzie w sumie nie stajemy na dłużej. Tylko, przelatujemy przez zagłębie turystyczne nr 2 – czyli Wodospad.




Ciągnie nas do interioru a mnie już najbardziej. Wreszcie ku mojemu „zadowoleniu” droga asfaltowa się kończy.



Znów królują pustynno – lawowe pustkowia a auta terenowe mijające nas podnoszą tabunu kurzu. Wiatr w twarz daje popalić. Jedziemy z wysiłkiem 8km/h a kolejne warstwy potu zmieszanego z kurzem oklejają nasze twarze.

Droga Kjalvegur wiedzie po dość płaskim terenie, aby wreszcie wspiąć się w góry. Na początku bez uprzedzeń i z zapałem próbujemy jechać, ale każde kolejne wzniesienie sprawia, że droga staje się coraz bardziej stroma. Ścianki po szutrze sięgające 16% są karkołomne, aby je pokonać w dół z czterema sakwami. Boje się bo koła, mimo, że obute w grube opony, ślizgają się na drobnym żwirku.

Jazda w górę to już inna bajka, no może nie tyle bajka co powiedzmy melodramat.
Kolejne auta kurzą, kierowcy nie zwalniają a ucieszone paniusie obok swoich mężów klaszczą nam i krzyczą z okien. Co za tupet, facet zostawia nas w chmurze pyłu na podjeździe, plujemy kurzem a laska piszczy i klaszcze z okna a nawet robi nam zdjęcia. Żenada ;/

Przez wiele godzin tego dnia targamy się pod górę na przełęcz lekko przekraczająca 623m.n.p.m. Wreszcie jest w dół a za tym „w dół” kończą się siły. Kemping jaki sobie obraliśmy za cel jest naszą gwiazdą północy. Mamy w głowie budującą myśl, że przyjedziemy, położymy się i odpoczniemy. Jednak za górami są tereny faliste i po sporo gorszym szutrze.

Miejscami większe kamienie, czasem doły. Ręce już mdleją a plecy bolą. A jak okiem sięgnąć tylko pustkowie. Gdzie u licha ten kemping… mija pierwszy drugi piąty kilometr i nic. Wreszcie, gdy mamy już około 102km na licznikach docieramy do 3 domków, gdzie znajdujemy nocleg. Jest bardzo zimno. Niebo jest czyste, ale silny wiatr wieje od lodowca i temperatura waha się wokół 5 stopni. Wybieramy mały domek i padamy spać na miękkim materacu… niestety, poza materacem i łóżkiem temperatura w domku to było to co na dworze + współczynnik CHUCH, czyli jak sobie na-chuchasz będziesz miał ciepło!

Padam na łóżko, szybkie zapiski w notatniku wyprawy, potem rytualne oglądanie fotek z całego dnia i sen obiera mi świadomość na kilka godzin regeneracji.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,