Bike to the hell, strona 3 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike to the hell

Dystans całkowity:9736.76 km (w terenie 294.50 km; 3.02%)
Czas w ruchu:201:48
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:50.04 km/h
Suma podjazdów:40 m
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:207.17 km i 9h 10m
Więcej statystyk

wyprawa na dłuższy dystans || 157.00km

Piątek, 6 września 2013 · Komcie(8)
W planach było pojechanie na 200 km. Miałem zabrać Venitę i pojechać na podboje mazurskich dróg. Nie chciałem nie wiadomo ile gmin zaliczyć, po prostu chciałem sie przejechać jakimiś nowymi trasami.

Niestety wszystko się rozsypało przez nasze kochane PKP. Plan był i tak dość napięty, bo dojechać do Olsztyna, skąd miał być start, planowano na 10:05. Mimo, że TLK miał przedział rowerowy, że nie było tłoku i, że spokojnie się jechało, to wyjazd popsuł tajemniczy wypadek.

Najpierw za Mławą ogłoszono komunikat, że pociąg z powodu "utrudnień" pojedzie objazdami przez Iłowo (chyba). Podniosło się larum, bo omijałby stację, na które ludzie mieli bilety. Przez jakiś czas, kalkulowałem, na którą może dojechać TLK do Olsztyna objazdami, ktoś mówił, że kiedyś jechał tak i że to 0,5h więcej. Zbliżało się Działdowo i godzina 9:00 wtem drugi komunikat i ogłoszenie, że pociąg kończy trasę na stacji Działdowo a dalej zostanie zorganizowana komunikacja zastępcza. No to klops...

Patrząc ile ludzi wysiada z torbami z TLK i o tym, że komunikat nadano dosłownie na 5 minut przed stacją, wiedziałem co się stanie. Podstawia pewnie jakiegoś lokalnego autosana. Miejsce na bagaże to może jakoś znajdą, ale moja szosa pewnie została by wciśnięta gdzieś co ciasnego luku pośród toreb.

Poprosiłem konduktora o adnotacje że rezygnuje z dalszej jazdy z powodu utrudnień na kolei i wreszcie, gdy 9:15 wysiadam z TLK mogę zacząć się zastanawiać co ze sobą zrobić i co z moją 200 tką. Przy stacji spotykam dziki tłum. Ludzie swoją i tak jak podejrzewałem, nie ma autobusu. Proces "załatwiania" zastępczej komunikacji pewnie dopiero został rozpoczęty, więc czekania na stacji zostało im pewnie około 30 40 minut.

Ruszam więc na wschód. Jakoś tak bez przekonania. Nie opracowałem sobie w głowie tras w tej okolicy a Działdowo jest pośród "niczego". Nie wiedizałem za bardzo gdzie i jak jechać. Pomyślałem sobie więc, no to pojadę do Nidzicy a dalej na wschód. Ruszam z miasta, pełen nadziei i nagle znak. "Utrudnienia w ruchu z powodu remontu drogi na dystansie 21 kilometrów". Że co proszę? No co za maziaje... jedyna w miarę prosta droga do Nidzicy a tu jakieś remonty mają być? O nie nie poddam się! Jadę, bo remontów nie widać.

Nie ujechałem dobrych 4 kilometrów i zaczęła się zabawa. Najpierw na środku drogi manewrowała wywrotka. Żadnych jakichś słupków, czy barierek, po prostu "przecież każdy widzi, że własnie cofam i bedę wysypywał piasek do tego tam rozkopanego rowu!" a ekipa remontowa stoi i patrzy czy równo sypie, zamiast pilnować drogi aby nikt nie wcisnął sie pomiędzy kilkunasto-tonową wywrotkę a kawałek drogi, której jeszcze nie zajęła.
Daje tylko gorzej. Droga rozkopana w całości... Miejsca frezowane grubą "tarką" przyprawiają mnie o zawroty głowy. Szosa jedzie sprawnie ale mi dosłownie głowa lata na tych drobnych nierównościach jakbym jakiejś padaczki dostał. Pomiędzy frezowanymi odcinkami, są przekopy i osadzenia studzienek wysypane niedbale luźnym żwirem do tego hałdy piasku wysypane na poboczu drogi. Aha nie ma pobocza? not o wysypane jakoś tak po prawej stronie drogi do jej 2-3m szerokości. Gdzieś czasem stoi słupek pomarańczowy, ale chyba tylko po to aby dać cień dla piwa robotników bo funkcji ostrzegawcze na trasie nie stanowi żadnej.

Jadę więc, tak wypatrując objazdu i całkiem już podjalem decyzję, że skracam trasę bo do Nidzicy w takich warunkach 21km to ja nie będę jechał. Kiedy juz na gps, omijając dziury, rowki, kamienie i puszki po piwie robotników, udało mi się wypatrzeć ciekawy i w miarę, nie kręcący się bez sensu, objazd do trasy Nidzica - Mława poniosłem głowę. I co widze? Znak informuje, że moją właśnie co wymyślona droga, pełna uroku i w domyśle urokliwa i samotna, bez całej masy aut będzie stanowiła objazd dla pojazdów. Może po 15km stwierdzili, że jednak po tak rozkopanej drodze to nie powinno się aut puszczać i zarządzili objazd. Hmm?

Staje sobie na przystanku autobusowym. Obok rozkopane hałdy i zbieram siły mentalne do dalszej jazdy. Droga w którą skręciłem jest wąska dziurawa i typowo wiejska a do tego wszystkie auta jadące na Nidzicę jadą za mną. Bossko;/

Relaksuje się widokiem przepięknej alei drzew. Niestety tamta droga pośród tych rozłożystych koron, mimo, że przepiękna, nie wiedzie całkiem tam, gdzie bym chciał. Odpoczywam, jem kanapkę (jedną z trzech jakie mam w plecaku) i wreszcie ruszam dalej. Droga początkowo jak wspominałem, wiedzie objazdem z autami. Później dość szybko, jak się okazuje rozdziela się z obwodnicą robót i jadę już sam. Wiejskie drogi na mazurach - to już mazury? - są ciekawe. Ulica ma szerokośc jednego - nie całkiem szerokiego pasa na Warszawskim śródmieściu. Po bokach topole lub inne malownicze rozłożyste korony drzew. Do tego ruch tak znikomy, że zastanawiam się czy tu na zakup auta, nadal nie trzeba mieć jakiejś kartki czy talonu jak za PRL. Kiedy mija mnie traktor jestem poełen podziwu jak facet ładnie odnowił (czytaj pomalował) swojego rozklekotanego prawie 40 letniego Ursusa



urokliwe drogi wiejskie

Jeszcze ciekawsze i urokliwe są wiejskie, że tak to nazwę wsi lub jak kto woli wsie. Nie zatrzymywałem się na zdjęcia, bo ludzie tak jakoś dziwnie patrzyli na mnie, ale widok czerwonych z cegły domów brukowanych podjazdów do podwórek, czy bocznych dróg również wyłożonych brukiem. To wszystko sprawiało, że czułem się jak w jakiejś poniemieckiej wiosce. Do tego te domy z czerwoną dachówką - niejednokrotnie jeszcze pamiętające dawne czasy wojenne. Sielska cicha wioska, bez zaparkowanych na podwórzach BMW, bez Volkswagenów i polonezów Truck. Pod sklepem gromadka swojaków. Przegląd Ukrain i urali mógłby wyposażyć nie jedno muzeum rowerowe. I jeszcze te piękne drzewa. Niektóre mają ładnych kilkadziesiąt lat. Mały placyk w wiosce stanowi kilka wielkich dębów. Dookoła leżą żołędzie w cieniu podparty jakiś facet macha do mnie i coś krzyczy. Nie wiem co bo mam mp3 w uchu ale uśmiecham się i pozdrawiam go wesoło.

Rany jak mnie ten odcinek podbudował. Dla takich miejsc warto czasem z głównej skręcić. Drogi nie są złe, choć zdarzają się dziurawki. Pod spodem wystają czasem kamienie z bruku, jaki jest podbudową nawierzchni. Wszystko to i każe z osobna daja niezapomniany klimat tej cześći wyjazdu.

Przed wjazdem na trasę do Mławy, robię postój, jem druga kanapkę i popijam coś. Czeka mnie teraz tranzyt do domu. Miałem jakiś tam krótki plan aby jechać na Napierki, ale w sumie patrząc na zegarek stwierdzam, że może mi czasu zabraknąć. Na wiejskich asfaltach zatrzymując się co jakiś czas na fotkę, i jadąc 21km/h a czasem mniej mógłbym nie zdążyć za dnia wrócić.

Droga na Mławę to szerokie pobocze i prędkości po 25-26km/h. W sumie nie czuje się tego szybkiego pędu, po prostu się jedzie. Nie mam frajdy jakoś, morale mis pada. Olo pisał, że jemu na 200tce też się nie chce, to pociesza, bo podobnie jak on, najchętniej walnąłbym się pod drzewem i na słoneczku poleżał - odpoczął. Jadę jednak, jak w jakimś transie mając w głowie, że tą trasę już znam do obrzydzenia i że wiem co czeka mnie za rogiem.

W Mławie przed światłami redukuje i spada mi łańcuch. Zablokował sie miedzy korbą i ramą. Ciasno jakoś tam i dobre 10 minut męczę się, aby go wyjąć z klinu i móc znów jechać. Upierdzieliłem się smarem jak nieboskie stworzenie. W końcu ruszam dalej.Na Ciechanów wybieram drogę znaną mi i równą przez STUPSK


Piękna równa droga z małym ruchem z Mławy do Ciechanowa przez Stupsk.

Jedzie sie przyjemnie a ruch mały. Na liczniku znów prędkości raczej nie osiągalne na MTB. Bujam się po 27-28km/h. Czuje, że trzeba pedałować owszem, ale tak jakoś "samo idzie". Droga się ciągnie jak flaki z olejem, mimo że szybko jadę, to jakoś za dobrze znam te odcinki i nie sprawia mi przyjemności pedałowanie kolejny raz tym samym asfaltem.

Za przejazdem kolejowym po minięciu Konopek robię sobie przerwę. Stawiam szosę na pedale - mówią, że nóżka to wstyd - i siadam sobie na studzience telekomunikacyjnej. Wcinam ostatnią kanapkę i wreszcie mogę sobie usiąść na ziemi. DO tej pory postoje głownie były na stojąco - tu pozwalam sobie na odrobinę luksusu. Nie mam kanapki z Kaszanką, ale luxus jest. Słońce grzeje, nie upalnie, ono przekazuje energię juz tak troszkę jesiennie. Patrzy się wokoło, niby jeszcze ciepło nie ma oznak jesieni, a jednak coś w tych promieniach słońca sprawia, że to już nie ta sama grzałka co w wakacje w sierpniu. Czuje takie niemiłe uklucie w środku, jakby coś się kończyło. To takie samo wrażenie, jak kończysz czytać fascynującą powieść lub trylogię i z żalem stwierdzasz, że wszystkie akcje się rozwiązały i fabuła zmierza ku końcowi. Niby ma się świadomość, że można sięgnąć po inna powieść, ale taki ból w środku i żal zostaje.
Robię sobie podsumowania, co było w tym roku. Ile udało się zrealizować. Najpierw Radlin moje 360km, później Islandia, ślub i teraz jesień... niebawem wyprawka. To ostatnie podnosi mnie nieco na duchu. Świadomość, że to jeszcze nie koniec rowerowych wrażeń poprawia mi nastrój.

W końcu podnoszę się z ziemi. Do Ciechanowa jeszcze kawałeczek a potem jak? Pedałując rozważam różne opcje. Wybieram plan, aby jechać na Płońsk. Omijam więc Ciechanów lekko zahaczając o jego przedmieścia i udaje się trasą na Płońsk. Wybór jest średni, bo mimo, że dobry asfalt to ruch duzy i brak pobocza. Kończa się także zapasy żywnościowe. Kanapek nie ma już bidony suche. Trzeba poszukać sklepu. W Ojrzeniu zaopatruje się w jedzenie i picie. Wciągam dwa pączki, twixa i zalewam bidony - i siebie - sokiem z kartonu. Zawsze mam z tym kłopot, otwieram sok i pierwsza próba nalania z niego do szklanki czy bidonu zawsze kończy się oblaniem. Tym razem nie było inaczej. Dobrze, że w tych sokach "pseudo naturalnych" coraz mniej cukru, bo gdybym sie oblał taką fantą, to bym lepił się jak taśma klejąca.

Za Ojrzeniem skręcam na Nowe Miasto. To była dobra i zła decyzja. Dobra, bo jest szansa zdazyć do domu na czas, gdy Agnieszka skończy pracę i razem wrócić z nią do domu, a zła bo droga z dobrej (tej Płońskiej) zmienia się w tragiczną.
Na mazurach mieli lepsze drogi niż tam! Co ja się nakląłem. Miało być krócej, szybciej a jest krócej, wolniej i tragiczniej! Dziury, dziureczki, łaty łatusie łatośki! Jadę 22km/h a rower podskakuje jak pijana małpa. No nie da sie prosto jechać, bo wszędzie - dosłownie WSZĘDZIE sa dziury łaty i tarki.

Cierpię meki do Nowego Miasta i gdy wreszcie wyjeżdżam na dorby asfalt aż uderza we mnie ta cisza. Nic nie podskakuje, nic nie tłucze, nic nie trzęsie... Ziemia obiecana!

Z Nowego Miasta do Cieksyna przeskakuje również znana mi droga. Jest znów śrenia. Początek krajówką na Nasielsk a potem skręt w prawo na lokalne. nie jest tak tragicznie jak przed N.M, ale luksus nie jest.
Swoją drogą, doceniam teraz wysiłki chłopaków na MRDP podwójnie - ba potrójnie!! Co wy musieliście tam przezywać na szosach po bruku w okolicach Lubuskiego. I to po takim dystansie w nogach! Szacun!

Z Cieksyna przez Borkowo jadę już na Nowy Dwór Mazowiecki. Koło twierdzy Modlin - oblężenie. Korek! Dalej jadę, znów korek i znów. W sumie Cąły Nowy Dwór mazowiecki - postanowił zrobić chyba jakieś pospolite ruszenie. Warszawa rusza na pierwszy słoneczny weekend Września i wszystko stoi. Dobrze, że ja jechałem w innym kierunku, bo tłumy w autach na granicy niepoczytalności i frustracji!

Z NDM do Jabłonny mknę już szeroką równą drogą. Znaną mi z tajemniczych właściwości zaginania czasoprzestrzeni. I wiecie co? To najprawdziwsza prawda. jedzie się nią jak na skaranie boskie, nie zależnie w jakim kierunku, mimo, że znak Jabłonna 9 km, to wrażenie jakbym jechał tam ze 30km. Długo się ciągnie ten odcinek, a gdy już całkiem masz dość, to są jeszcze 3 interwałowe asfaltowe górki przez wydmy.

Docieram na czas, z Agnieszką spotykam się koło pałacu - czekała 2 minuty. Co jak na odległość w której pojąłem decyzję - aby spotkać się z nią o czasie, daje wynik całkiem przyzwoity.

W sumie dystans nie powalił, ale prędkość wyszła mi zacna. Nie widać tego w średniej, bo na nią to przysłowiowo sypię kuwetą, ale mam na myśli przejazdowe prędkości pomiędzy odcinkami. Czy wyjazd uważam za nieudany? Hmm chyba nie. W sumie wyszła fajna przejażdżka ale mogłoby być więcej nowych terenów. Cóż - może jeszcze kiedyś w tym roku do 200 zapukam? Na razie mam full, na dłuższe trasy mnie nie będzie ciągneło tak przez... tydzień, może dwa:D



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Gminobranie Powrotne || 132.78km

Niedziela, 4 sierpnia 2013 · Komcie(6)
Dzięki pomysłowej Trasie Ola, robię fajna trasę do Sierpca i omijam wczorajszą tranzytową krajówkę. Miejscowości, gminy, pagórki i asfalciki a do tego wiatr wczoraj w plecy a dzis po nocnej burzy także w plecy.


cmentarzysko tramwajów.




Mazowsze, ale nie w woj. Mazowieckim.




Zapuszczony dworzec w Sierpcu.



Z kwatery wyjechaliśmy rano i już po 9 bylem na trasie. Do sierpca dotarłem na 14:00, 45 minut później miałem Szynobus do Nasielska a z Nasielska wróciłem już rowerem w siodełku. Coś się na końcu na niebie szykowało, ale w rezultacie nie padało.


A i najważniejsze za zaporą w Dębe wyjechała mi na przeciw Agnieszka i to już we dwoje jechaliśmy do samego domku, na pizze, lody i ciasto biszkoptowe z Borówkami:D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Gminobranie Toruńskie || 211.00km

Sobota, 3 sierpnia 2013 · Komcie(1)
Wyjazd weekendowy w okolice Torunia. Mialo nas jechać kilka osób wyszło, że pojechały 3. Z czego jedną był nasz gospodarz Olo.


Wyjazd zaczynamy z Mławy. Ja wysiadam z KM na Mława miasto i dobywam Hale Targową [way-pointa], później jadę na PKP Mława i odbieram kolegę z TLK i razem już z Biker 1990, jedziemy na zbieranie gmin.

Kilka razy wkrada nam sie szuter i piaszczyste interwałowe pagórki.





Oj było gorąco w tych lasach i jeszcze żar od tego piasku, a dookoła żniwa w pełni.


Piotrek chłodzi sie wodą z bidonu. Ja miałem picie słodkie, wolałem się nie polewać:P


Nie tylko szutrami...


Pomyłka, czy chwyt marketingowy?

Olo dołącza do nas przed Sierpcem, dalej już lecimy do Torunia tranzytem. Zmiany robimy, i prędkość jest po 24-25km/h. Szybka dynamiczna jazda aż do samego noclegu. W mieście jesteśmy o 22.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Radlin - Wyścig || 360.53km

Sobota, 22 czerwca 2013 · Komcie(13)
Po przespanej nocy w ciepłym łóżku i wypiciu pysznej herbaty z jeżyn z cukrem, a także po zjedzeniu przesmacznego śniadania, czas abym opowiedział coś na temat tego co działo sie przez ostatnie kilka dni. Zdecydowałem się w tym roku wziąć udział w maratonie szosowym i pobić swój rekord na 24h.

Dzień Maratonu.
Wstaje sam, to znaczy nie budzi mnie budzik, którego oczekiwałem. Jest pewnie 6:45 a perspektywa spania do siódmej jakoś jest dla mnie zbyt odległa. Czuje lekkie dreszcze podniecenia. To jest fajne – mam motywację. Przewracam się jeszcze kilka razy na łózku, ale wreszcie wstaje i oporządzam się. Art75 też się rusza po domu inni w kolejności przypadkowej również zaczynają egzystować i w pokojach robi się gwarno.
Kiedy jest około 8:45 i w sumie większość z nas gotowa jest do wyjścia Endriunh przeciąga się i podnosi z łóżka ze słowami:
„o cześć, a wy już coś jedliście z rana?”

Na starcie spotykam Radka, dojechał pociągiem do Katowic wieczorem a około 3 do Mikołowa rowerem. Potem spał gdzieś na ziemi do rana i o świcie dojechał rowerem na start maratonu. Start to będzie jego trzecia nie przespana noc, bo jeszcze jedną noc wcześniej do rana składał rower z części, które mu za późno wysłali. Jak na człowieka po takich przejściach – wygląda nawet dobrze.
Gadamy przepakowujemy się. Następują ostatnie regulacje sprzętu i ustawienia do zdjęć grupowych. Runa honorowa po mieście i wreszcie pierwsze paczuszki ustawiają się to startu. Nie ma wystrzału tylko „STAAART” wykrzyczane z ust organizatora. Cholera a tak liczyłem na ten podniosły moment i elementy pirotechniki…;D

Ja ruszam z IV grupy wraz ze mną art75. Jako jedyni nie jesteśmy na szosówkach, bo ja na MTB a on na poziomce.

5…4…3…2…1 START

Ruszamy, słychać odgłos wpinanych SPD i peleton rusza. Czuje jak serce mi przyspiesza z podniecenia. Lecimy kilkoma skrętami przez miasto. Prędkość nie jest mała bo już sięga do 30km/h. Na prostych sięgamy 37 a jak tylko pojawia się zjazd dół, to podchodzimy jeszcze do 40.

Objazd w Pszowie to dość nagły ciasny skręt w lewo na osiedlową dróżkę z głównej drogi. Asfalt bardzo słaby, sporo lat studzienek i na dodatek pod koniec, kiedy droga wiedzie ostro w dół bonus! Garby zwalniające dość wysokie i – nazwijmy to – strome. Nawet ja mając amortyzator czuje jak mnie podbija a tylne koło wyskakuje w powietrze na kilkanaście centrymetrów. Jak ktoś się tu zapomniał na szosie, mogło się źle skończyć.

Koniec zjazdu i ostro w prawo, znów osiedlówką tylko, że już nie z górki a raczej po płaskim. Na głównej Pszowskiej ulicy jedziemy w prawo – kilkaset metrów – aby za chwile mieć ostry lewoskręt. Cisnę za grupą, ale te łamańce powodują straszne jej rozerwanie. Czołówka mi odchodzi, trzymam się jeszcze przez jakiś czas ekipy 4 szosówek, ale prędkość zaczyna mnie przytłaczać.
Ulica Paderewskiego za Pszowem to najpierw delikatnie pod górę lekkim podjazdem, a potem długi szybki zjazd w dół. Asfalt nie jest idealny epigon pracuje a ja nie pedałuje. Odpoczywam i łapię oddech. Układam się w pozycje najbardziej ereodynamiczną i mknę w dół. Jestem cięższy, mam amortyzację i średni asfalt to dla mnie to żadnej problem. Dochodzę grupę kilku szosówek które oderwały się od całości, przy prędkość 54 km/h na liczniku.

Skręcamy na Syrynię w Prawo. Wyjazd na główną to znów redukcja i przemieszanie. Jadą auta i musimy uważać. Zaraz potem lekki podjazd a po chwili kolejny. Grupa się rozciąga. Chłopaki na szosach odpoczęli i na lepszej drodze nadrabiają, goniąc nasz skład. Ja niestety nie mam tyle sił, aby w górę jechać 24km/h. Tracę więć swoją czołówkę startową. Do Raciborza, mija mnie druga ekipa startująca 5 minut po nas. Moje 25km/h to dla nich jazda spacerowa. Przez jeszcze jakiś czas z nimi się mieszam, łapie koło, ale odpuszczam, gdy na prostych zaczyna być po 34km/h i zostaje sam.
Racibórz to kilka osób z obsługi do kierowania ruchem. Ubrani w Kamizelki, pomagają nam włączyć się na główną, dzięki temu nie trzeba zwalniać. Miasto, mimo moich obaw, nie jest wcale „trudne”. Jedzie się dobrymi asfaltami nie jest pod górkę i przelatuje się je na dobrej prędkości. Zaraz za Raciborzem jest podjazd. Będę pisał swoimi kategoriami, dlatego napiszę – spory. Nie tyle stromy, co długi i na tym odcinku wychodzi słońce i mocniej przypieka. Wcześniej w sumie było jasno, ale „otwartego” słońca nie było, albo było tylko chwilami.

Na tym podjeździe dochodzi mnie kolejna grupa startowa, chyba 6 z tego co liczę w głowie. Ci już, ku mojej radości, nie mojają mnie tak jak szosowcy, bez mrugnięcia okiem. Jest tu sporo trekingów, kilka mtb na slickach i z bagażnikami. Czyli nareszcie „nasi”. Jadą szybko, ale w zasięgu korby mojej. Motywuje mnie to do szybszego pedałowania.
Za podjazdem skręcamy na Pawłów a tam znów na Baborów. Zaraz za rozjazdem ścianka. Znów redukuje. Za mną i przede mną słychać zmianę biegów i widać jak ludzie biją głową mostek, inni wstają na pedały. Grupa jedzie, razem ale w odległościach 2-3 metry od siebie czasem więcej. Nam nie trzeba jak szosom, siedzieć sobie na kole. Po prostu przezywamy trasę wspólnie, ale każdy osobno.
Na trasie do Baborowa jest jeszcze kilka górek, ale mniej stromych. Niektóre przeplatane są fajnymi szybkimi zjazdami, gdzie odpoczywam.

W Baborowie zjeżdżam się z grupą szos. Poznaje Aniutę, jedzie na czole. Dołączam do nich i znów prędkość szosowa mi wpada. Jedziemy dwójkami razem dobre 5-8 minut, rozmawiamy żartujemy. Niestety na podjeździe jednym z wielu tracę koło a kiedy osiągam szczyt, oni pędzą w doł dobrze ponad 35km/h. Puszczam się za nimi, ale dystans się nie zmienia, więc postanawiam odpuścić.
Za Babicami znów kilka osób z nie-szos się zbija w grupę. Odjechałem od nich jak jechałem z Aniutą, więc do Punktu kontrolnego B, jedziemy już, jak poprzednio w kontakcie wzrokowym.

Punkt B.
Dobrze oznaczony. Na miejscu sporo osób. Szosy i nie-szosy i ja! Widzę Radka. Wygląda dobrze, choć gdzieś tam na twarzy widzę, że czai się w nim zmęczenie. Opowiada, że też podciągał za szybszymi, ale już nie może i cieszy się, że jestem to pojedziemy razem. Na punkcie jest woda, izotonie w proszki, do wsypania i rozcieńczenia, kanapki (pyszne) i niestety bananów nie ma. Organizator informuje, że polecieli dokupić. Wiadomo towar chodliwy a wymiatacze na szosie, nie będą jedli bułek, tylko banana na plecy jednego w dzioba i jazda.

Uprzedzali mnie przed maratonem, aby pilnować czasu na punktach i mieli rację. Nie wiem kiedy 15 minut uciekło. Ogarniam więc szybko wodę i izotonie, zjadam druga bułkę i na koniec wpadają banany. Na plecy wkładam dwa i pędze Radka!

„Radek jedziemy – JUŻ!”

We dwóch ruszamy na trasę. Z nami jeszcze kilka osób na nie-szosach. Trasa główna jest interwałowa. Na zmianę zjazd i podjazd o dośc sporym nachyleniu. Część z tych górek da radę z rozpędu jechać, ale nie wszystkie w całości. Nawet jak pędzę 40km/h to na szczyt nie docieram tylko do połowy i końcówkę już trzeba dobrze dokręcić sporo tracąc na prędkości. Grupa tańczy i miesza się. Jedni lepiej robią podjazdy inni zjazdy dokręcają dla prędkości. Ja jadę optymalnie dla siebie, jak poda noga tak kręcę.

Jedziemy w 8 osób, ale co górkę się to zmienia. Radek zostaje z tyłu. Średnio mu idzie wspinanie, strasznie siłowo jedzie. Nie lubi robić młynku korbą i ciągnie mocno naciskając na pedały co go spowalnia. W pewnym momencie jestem chyba dobre 2 górki przed nim – tak na oko. Grupa jedzie sprawnie a na jednym z podjazdów ustawia się ekipa nagrywająca z organizatorów. Dodaje mi to sił i pięknie łykam kilka osób na podjeździe.

Interwały się kończą a i siły również. Pod koniec pagórków z 8 osób zostają najpierw 5 a potem 3. Kolesie dają w palnik i wchodzimy na 30-32km/h – rezygnuje z trzymania tego małego peletonu, bo dla mnie to jeszcze za szybko. Schodzę na 25km/h i dziękuje im za jazdę. Pozdrawiają mnie i odjeżdżają. Dogania mnie Radek na płaskim i dalej jedziemy we 2.

Kolejny odcinek to drogi przez wioski i wioseczki. Sporo osób tu się pogubiło. Mnie prowadzi GPS i jedziemy w sumie sprawnie. Drogi różne, raz lepsze raz gorsze, ale zdecydowanie przeważają te dobre. Przecinamy rzekę Odrę po drewnianym mosteczku i dalej przez wioski lecimy.

Łączymy się na chwilę z jakąś dwójką rowerzystów jedziemy razem kilometr potem oni dalej a my sobie. Z czasem dołącza do nas jeden człowiek, który też tempa nie wytrzymał. Jechał na trekkingu. Ciągnie trochę przed nami, ale wreszcie wyprzedzamy go i jedziemy razem. Niestety, ma kryzys – z rozmowy wiem że tylko 150 atakuje. Przeciągnął się podobnie jak my z szybszymi i teraz płaci za to brakiem sił. Widząc fontannę zjeżdża na postój, aby się obmyć i ochłodzić. My z Radkiem dalej. Prędkość różna, ale generalnie pomiędzy 24-26 km/h.
W okolicy Solarni zamyka się przejazd, kolejowy. Na domiar złego towarowy wlecze się strasznie. Stoimy czekamy i rozciągamy się robimy skłony. Piecze słońce. Pogoda robi się upalna. Woda litrami się z nas leje. Wagonów nie ma końca. Dociera kolega na trekingu – ten od fontanny. Wznosimy toast bidonami, śmiejemy się, że przecinaki, na szosach miały farta i że nam powinni odliczyć te 5 minut stania na przejeździe.

Punkt C

Do punktu C są jeszcze dwa długie odcinki przez lasy. Droga nie jest super. Połatana strasznie przy krawędzi i w sumie najlepiej jedzie się, albo centralnie środkiem, albo pod prąd lewym pasem. Tak też robimy. Mały ruch to jedziemy środkiem obok siebie. Jak widzę auto z przodu zjeżdżam, auta z tyłu po prostu słychać na tych dołkach.

Na punkcie C tylko woda. Nie ma jedzenia, no to szybkie piknięcie Kartą i do dzieła! Obmywam się woda z miednicy i obsługa pomaga mi abym obmyl sobie też kark. Jest lepiej. Nie siedzimy długo na punkcie mniej niż 5 minut. Zalewam bidony i wio!
Ostatni odcinek do Radlina około 35km to trudna jazda. Najpierw niepozornie pieknymi lasami delikatnie pod górę a im bliżej miasta, tym więcej podjazdów i to takich „wyciskaczy potu”. Nie będę się rozwodził na ich temat, generalnie, myślałem, że te 35km pójdzie już z górki i miałem mega ambicję szybko wystartować dalej. Jechało mi się jednak coraz gorzej. Od poprzedniego punktu żywieniowego minęło już ponad 80 km. A ja w tym czasie głównie piłem i zjadłem 2 banany. Prędkość spadała, nie dało się 25 km/h jechać. Pod lekkie górki jeszcze 18-20 km/h, ale niektóre podjazdy to 12 i czasem nawet 10km/h się wspinałem. Stopa lewa mi siadała, a na plecach pojawiły się dziwne skurcze – jak mnie chwytało nie mogłem się wyprostować. Wstawać na pedały nawet nie próbowałem bo mnie wykręcało jakbym był jakąś laką na sznurkach. Nie było opcji więc mieliłem górki na młynku. Radek zostawał z tyłu i uparcie jechał siłowo, ale na zjazdach masą mnie doganiał.

Radlin zdobywamy z radością ostatnim mega podjazdem. Na mecie robię PIK! I siadam odpoczywam. Wciągam żurek, zagryzam go kanapką. Czas dobry, zaliczyłem maraton! Czuje jak mi ręce się trzęsą a nogi się uginają. Ciężkie było to okrążenie i średnia powyżej 24kn/h to było dla mnie zaskoczenie, skąd ja taką uzbierałem, jak pod koniec te górki prawie 10 jechałem? Nie wiem. Radość jest wielka! Świadomość jednak, że zrobię drugie kółko tak szybko jest nierealna. Planuje więc dobrze pojeść na punkcie i jechać na drugie kółko już na luzie, po swojemu. Sprawnie, ale bez pilnowania każdego kilometra i średniej, jak to robiłem na pierwszym.

Drugie okrążenie.

Radek pali się do wyjazdu. Ja się lenię. Jak on już chce jechać, ja w sumie dopiero mam wziąć od organizatorów plecak i wyciągać lampki. Puszczam go przodem i ruszam dobre 20 minut po nim a 8 minut po pełnych 24h od startu. Ruszyłem na starcie 10:15 a na drugie kółko ruszam 18:18

Jedzie mi się dobrze bo w swoim tempie. Pierwsze kilometry są mizerne bo jakoś nie mogę złapać rytmu. Jest duszno a słońce świeci. Radek dzwoni i pyta gdzie jestem ja akurat odbierając telefon jadę 35 km/h na zjeździe…
Pierwsze górki źle znoszę i morale mi spada. Im dalej tym gorzej. Po płaskim 20 a jak faliście to 15km/h. Jest źle. O ile wcześniej na okrążeniu poza dyskomfortem jazdy i ciężkimi podjazdami, nie było źle, to tu pojawia się kryzys „moralny”. Odechciewa mi się strasznie, bije się w głowie setka myśli, że mam już 150 zaliczone i przemyślam, czy w punkcie kontrolnym nie z rezygnować.

Ha, do punktu jeszcze trzeba przecież dojechać a to od startu dobre 65km. Nagle spotykam Radka obaj wleczemy podjazd. On też chce rezygnować. Nawet kilka postojów robimy w tym na siku i na wyciągnięcie się na trawie. Nie są to długie odpoczynki, bo komary nas tną, ale wyciągnięcie pleców na miękkiej trawie – bardzo pomaga.

Do punktu docieramy zmęczeni, ale już bez kryzysu. Ja czuje, że siły mi wracają. Jest chłodniej, tyłek nie boli, ramiona też – znów mam frajdę z jazdy.

Punkt B

Tu pewnie lenimy się ze 35 minut. Myje się w łazience jem, pije herbatę z cytryną Wreszcie koniec! Ja jadę dalej! Wsiadam zaganiam Radka i już na trasie. Interwały nocą super! Nie wiem jaka prędkość na tej krajówce, ale po prostu mi idzie. Jadę wesoły i nawet mp3 nie słucham. Cieszę się z nocy i tego, że realnie przeszło mi marudzenie z Glowy. Radek zaś wyraźnie słabiej. Zostaje czasem 2-3 górki za mną i jego lampkę widzę bardzo z oddali a czasem ni pojawia się przez dłuższy czas.

Skręcamy na wioski, zwalniam aby zobaczyć czy z nim ok. Widzę, że jest więc razem tniemy dalej. Przez Wioski dużo gadamy o książkach, o wycieczkach, o gminach i leci się. Radek opowiada mi o swoich przygodach z rowerem i generalnie ten odcinek jest bardzo przyjemny. Nocą nie widać górek więc człowiek się nie ustawia „anty” do jazdy pod nie.

W okolicach punktu kontrolnego C, Radek słabnie, trzecia nieprzespana noc zaczyna go przerastać. Mniej się odzywa i widać, że usypia na rowerze i zostaje za mną. Kiedy ja na punkcie ogarniam się, nakazuje mu iść spać.
Mówię: Masz około 10 minut na sen! Nie trzeba go namawiać zaledwie siada na ławce już chrapie.

Budzę go bezpardonowo i każę mu jechać dalej i to ze mną! Dacie wiarę? Pojechał! No więć jedziemy razem. Mi jedzie się dobrze spać mi się nie chcę. Próbuje MP3 w uchu, bo kolega mało się odzywa i mimo że sen mu pomógł to wyraźnie słabiej mu się jedzie. Końcowe podjazdy przed Radlinem pokonujemy prawie oddzielnie dopiero przed miastem się złączamy w dwójkę. Wjeżdżamy razem na metę 300km. Dziwnym trafem i nie wiemy skąd to wynik, a na licznikach obu nam wychodził dystans nie 300 tylko prawie 318km. Nie wiem z czego to wynika bo na każdej pętli też mieliśmy po 4km za dużo.

Odmeldowuje się na karcie elektronicznej, oddaje ją i posilam się. Mam moc jest już widno i chce jeszcze dobić do 400. To przecież tylko 80km, dam radę. Nic mnie, poza siedzeniem, nie boli a spać już w sumie mi się nie chce. Jak świtało 30km wcześniej trochę mnie muliło, ale na mecie drugiego okrążenia, czuje się przyzwoicie, żeby nie powiedzieć dobrze.
Namawiam Radka na jazdę po gminy, odmawia. Mówi, że musi się przespać. Śmieję się w duchu, bo jak kryzys nas na drugim okrążeniu łapał, to on właśnie mnie namawiał, żeby po gminy z nim jechać jak zejdziemy z trasy na punkcie B.
No nic, czeka mnie więc ostatnie samotne pedałowanie. Nie bardzo wiem jak jechać. W końcu decyduje się początek z fajnymi zjadami ruszyć na pętlę i zdecydować co dalej w okolicach Rybnika. Nie byłem w rejonach wschodnich od Radlina, ale początek maratonu był fajny i z górki, więc postanowiłem dać sobie czas na rozmyślenie tematu.

Za Pszowem kieruje się na Syrynię i tam zamiast w prawo na Racibórz, jadę w Lewo. Jedzie się ok nawet, choć podjazdy mnie męczą już bardziej. Nie pilnuje czasu – po prostu sobię jadę. Mp3 w uchu jakoś mi nie pomaga, ale zmuszam się, aby odjechac od Radlina na tyle daleko, by powrót zmusił mnie do pobicia rekordu. W Rogowie zauważam, że mam już za sobą ponad 330km więc życiówkę już pokonałem swoją. Radość wewnętrzna zajmuje mi nieco czasu. Rozmyślam o maratonie, że to ciężki kawałek chleba. Niestety im dalej tym gorzej. Najpierw przed Wodzisławiem zaczyna mnie boleć głowa, a już w samym mieście brzuch.

Kieruje się na Jastrzębie zdrój, ale na trasie do miasta prawie o krok od niego rezygnuje i wracam do Wodzisławia. Brzuch mnie boli i jest mi niedobrze. Zatrzymuje się za Wodzisławiem aby oddechu złapać. Chwila na przystanku pomaga, ale potrzeba skorzystania z WC zmusza mnie do jazdy do Radlina. Jadę główną trasą. Ruch jest duży a górki karkołomne. Wielkie strome podjazdy i szybkie zjazdy. Skręcam wreszcie na Radlin i z radością widzę ośrodek sportu.

360,53 km tyle zrobiłem. Nie wiem o której dojechałem do ośrodka, bo kolejne pół godziny spędziłem to w toalecie a to na myciu się. Nie patrzyłem już na upływający czas. Położyłem się gdzieś na ławce. Wszystkie inne zdatne do leżenia miejsca były zajęte. Ludzie spali na materacach, w łaźni na ławce nawet na parapetach.

Maraton uważam za udany! Mimo tego, że zaliczono mi w czasie tylko 150km przejechałem 360km po górach i naprawdę czuje się świetnie. Gdyby nie problemy żołądkowe, w realnym zasięgu było jeszcze dobre 20km, cóż nie udało się. Satysfakcja jednak jest, bo klimat imprezy mi odpowiadał. No i żywienie na punktach w nocy bardzo pomagało. Pierwszy raz jadąc nocą nie musiałem się martwić, że za 60km nie będę miał co jeść czy pić a sklepy dopiero od 7 otwarte.

Trasa. Zaznaczyłem jedną pętle, i dojazd 360`tki. Druga pętla taka sama więc po co:)


Zdjęcia wkrótce dodam, jak galerie spłyną i ludzie odeśpią;)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

No to trenujemy || 200.18km

Czwartek, 13 czerwca 2013 · Komcie(3)
Treningowy wyjazd przed maratonem w Radlinie.

W skrócie:
Wstałem o 4 wyjechałem o 5 rano. Rano poniżej 9 stopni i mgły. Później już ok a nawet miejscami niezła patelnia.

DTS:200km
AVS: 20:55km/h


Średnio mieszczę się w czasie na 150 km miałem 5-10 minut zapasu to limitu czasowego zakładanego na Radlinie. Powód? Za dużo przerw, za dużo ze sobą na pace. Ranek był pieruńsko zimny i znów musiałem zabrać kurtki i kurteczki;/

Za radą Yoshka postaram się odchudzić rower maksymalnie do maratonu a tymczasem nie ma co się załamywać. Trzeba po prostu pedałować i nabierać sił do wyjazdu, bo w nogach drzemie siła. Do tej pory nie jeździłem pod dyktando czasu na takie trasy więc mam teraz obraz co to znaczy nie móc siku jak ci sie chce;P

Generalnie wyjazd miał być do Raciąża, ale zrezygnowałem z powodu upału i kończących się zapasów picia. I tak wyszło sporo terenu tam gdzie miał być asfalt. Na oko 5% było szutru i pewnie tyle samo piaskowych dróg przez pola.

Kilka fotek.











czasem gps pokazywał tu asfalt;)


Przez wioski w pogoni za lokalsami. Ten cisnął dobre 25km/h


Znów tu miał byc asfalt...




Stary GS sklep




Kolejny "prawie asfalt" wg google maps.


Było całkiem urokliwie, a słonce paliło jak oszalałe


Remont mosteczka.




Trasa:
Niepełna, w okolicach Płońska urwało mi z 10km, po postoju zauwżyłem, że GPS wyłączony.



PS. Poszukuje bagażnik na sztyce pożyczyć. Ktokolwiek widział ktokolwiek wie?

Te fotki z imageshacka wstawia jakoś z dupy;/ wiecie czemu?


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na rowerze 99 - Wiosenna pigułka na dwa kółka! || 137.56km

Wtorek, 16 kwietnia 2013 · Komcie(4)
Wycieczka do Mławy urodziła się standardowo dość spontanicznie. W sumie kilka wymian zdań z Radkiem i zapadła decyzja - pojedziemy sobie!
Piękne słońce, plaża gorące kobiety... eee no nie trochę popłynąłem. Poza słońcem to było zwyczajnie. Wyruszyłem z domu o 8:00 i do Nowego dworu gnałem jak wiatr. Niestety Radek zaspał i nie pozostało mi nic innego jak czekać na niego. Podjechałem więc kawałek trasą 62, ale okazało się, że on pojechał inaczej. W końcu spotkaliśmy się w Trebkach i dalej już we dwóch, pedałowaliśmy na północ.

Było zacnie. Dawno się z Radkiem nie widzieliśmy to i tematów do rozmów było wiele.
Do Glinojecka jechaliśmy razem dalej już ja sam pomknąłem na pociąg a Radek poturlał się pod wiatr do domu.


Nowy Dwór mazowiecki - Radek informuje mnie, że właśnie wstał... a mieliśmy sie spotkać w Zakroczymiu...


Śmieciarka tak załadowana, że nieomal przednia oś się odrywała od ziemi.






Jedna wojna to już zło, ale dwie wojny? CZO-WIE-KU!


Drewniany Most w Jońcu. Przed mostem zamontowali garby zwalniające a samą powierzchnie mostu odnowili.


Wkra WYlała




Cokolwiek kłopotliwa sytuacja tych ludzi. Sucha stopą/kołem nie wejdą/wjadą do domu. Może kajaczek?


Trasa na Mławę od Glinojecka już samotnie. Prędkość z wiatrem czasem przekraczała 40km/h.




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na rowerze 74 - Do Konina || 248.00km

Wtorek, 26 marca 2013 · Komcie(7)
Etap I. Godzina 18:30
Na francy - obeznanie z pogodą wieczorną. Po Agnieszkę do pracy. Sprawdzam konfiguracje roweru, nasmarowanie łańcucha i eksperymentuje w sprawie ubioru.

* Drogi suche
* Wiatr wieje
* Koła się kręcą
* Biegi zmieniają!

Towarzysz Księgowy - Gotów!

Etap II - No to fru!

Nasza determinacja jest w stanie pokonać wiele barier, które na pierwszy rzut oka są nie do pokonania. Nie znamy przecież do końca naszych możliwości. Trzeba próbować, a nie od początku myśleć, że nie da się, bo jest za trudne. Nagle świat się otwiera. A my patrzymy wstecz i przebyta droga wydaje się taka krótka. Przed nami wielka niewiadoma, która czasem może przerażać. Jednak niewiadoma staje się wiadomą, a my potem znowu spojrzymy wstecz i okaże się, że wszystko było takie łatwe. Może nie tyle, że łatwe, tylko my spodziewaliśmy się, że będzie trudniejsze.

P Morawski.


Zima ciągnie się w nieskończoność a człowieka wewnętrznie ciągnie na jakiś wyjazd. Do tego jeszcze mnie kusiło aby pokonać trasę, której nie zdołaliśmy zrealizować z Przemkiem poprzednio. Decyzja jak w takich przypadkach zapadła dzień wcześniej. Pogoda ma być dobra. Słońce i wiatr w plecy. Zapadła więc decyzja – Zdobędę Konin!

Rozpoczęło się pakowanie. Tu niestety, pogoda zmusiła mnie do zabrania dużej ilości „zmiennych”. Wiedziałem, że noca może być chłodno a za dnia pewnie pogoda się poprawi. Nie zabrałem więc puchowej kurtki tylko softshella i dwie wiatrówki. Do tego 6 bananów, napój marchewkowy w kartonie i napój kofeinowy z biedronki Power BE.

Sakwa na kierownice wyposażona w 4 banany, telefon do robienia zdjęć, telefon do komunikacji i lampkę oraz zapasowe baterie do GPS i MP3

Niestety nie mogłem spać - znowu. Zawsze jak się nastawiam psychicznie na taki wyjazd tak się dzieje. Wiem, że muszę się wyspać, to spać nie mogę. Coś tam drzemałem, ale w sumie byłem ciągle jakiś taki czujny. Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy człowiek niby sie odpręża a jednak zmrużyć oka nie może.

Wstaje po 2:15 – W zasadzie nieomal zrywam się z łóżka na dźwięk budzika. Robię dwie kanapki, wciskam na siłę do żołądka jedną kromkę z serem i wędliną i dokańczam pakowanie.
3:05 – ruszam. Pierwszy odcinek ulicą Modlińską do mostu północnego idzie mi słabo. Stwierdzam, że rower jest za ciężki. Z każdym obrotem korby obawiam się o powodzenie misji, bo jedzie mi się źle. 21km/h to nie to czego oczekiwałem. Przeskakuje na drugą stronę Wisły mostem północnym, ale tym razem ulicą. Mam w pamięci w jakim stanie była ostatnio, jak z Przemkiem jechaliśmy, ścieżka rowerowa.

Za plecami widać świt, a przed kołami nadal ciemna noc. Ciekawe wrażenie.

Przez Młociny i Radiowo skręcam na Babice a potem prześlizguje się do Broniszy. Noc jest chłodna. Na początku w Warszawie jeszcze utrzymuje się -8, ale przy wylotówce na trasę Poznańską temperatura spada poniżej -10. Wieje chłodem z pól a para leci z ust. Do Warszawy ruch jest już duży, mimo ,że jest ledwie przed piątą rano. Mijają mnie z przeciwka całe masy aut. Nie wszyscy jada grzecznie. Jest wyprzedzanie, jest jazda na trzeciego – przecież trzeba zdarzyć przed porannymi korkami w stolicy!

Leniwie, pojawia się słońce. Minie jeszcze prawie godzina zanim zacznie ogrzewać. temperatura bowiem nadal -10. Choć mam wrażenie, że jest chłodniej. Mniej nie może pokazać mój termometr.

Do Sochaczewa przemieszczam się w miarę ciągiem. Nie bardzo mam ochotę się zatrzymywać. Jest mi zimno w nogi a w zasadzie – nie wiem czemu – w lewą nogę. Po minięciu obwodnicy Sochaczewa wychodzi słońce. Już wcześniej było widno, ale teraz na ulicę w pełni padają promienie i z nadzieją patrzę na termometr, aby zrobiło się cieplej.



Mój rumak na trasie

Trasa na Łowicz jest piękna. Bezchmurne niebo i mały ruch. W zasadzie tylko problem mrozu mnie dobija. Na liczniku termometr wciąż uparcie pokazuje -10 a picie w bidonie kompletnie mi zamarzło.


Nie wytrzymuje bólu stopy i staje na przystanku. Jest z pleksy. Zdejmuje buta i rozcieram piekącą stopę. Dłuo ja trę, zanim czuje ulgę. Wyciągam skarpetkę i zakładam na nogę, w nadziei, że to jakoś pomoże kończynie. Dodatkowo na postoju mam okazje aby coś zjeść. Zjadam kanapkę i popijam herbata z termo-kubka. To jedyny ciepły napój jaki miałem, więc jego wykorzystanie powinno mnie rozgrzać i poprawić stan mojej nogi.


Przepiękna pogoda - to tylko dzięki niej w trudnych chwilach miałem siłę aby jechać dalej!

Gdy ruszam na trasę po około 10 minutach postoju, jest już -8. Radość w mym sercu nie ma granic. W nogę cieplej, ale to jeszcze nie to. Włączam więc blokadę umysłu i skupiam się na audiobooku w słuchawkach a pasy pod kołami mijają mi same. Z czasem robi się -7…-5 i wreszcie komfort jazdy wzrasta na tyle, że mogę nie zwracać uwagi na dyskomfort stóp.



W Zdunach robię fotkę przepięknego kościoła, który góruje nad okolicą niskich podmiejskich zabudowań. W tych warunkach wygląda o wiele lepiej niż mglistym porankiem jakim go widzieliśmy ostatnio z Przemkiem.


Takie krajobrazy mimo mrozu naprawdę mnie motyowowały.
Droga do Kutna jest monotonna i płaska. Na tym odcinku walczę z pierwszym poważniejszym kryzysem. Prędkość spada a każdy jeden km/h więcej kosztuje bardzo dużo. Jedzie mi się coraz gorzej. Z każdym kilometrem mam wrażenie, że rower nie chce się toczyć. Dopada mnie syndrom „kapcia”.

Każdy z was pewnie niejednokrotnie mając gorsze chwile na rowerze oglądał podczas jazdy ogumienie, czy aby powietrze nie schodzi. Niestety – opony i ciśnienie na właściwym poziomie. Bluzgam więc na wszystko dookoła. Jestem nieomal sam na drodze, więc nie odpuszczam nikomu i niczemu. Klnę na słupki przy drogach, i na inżynierów, że je postawili tak daleko od siebie – bo to oczywiste, że gdyby były bliżej kilometry by szybciej wpadały. Wyzywam śnieg i zimę – tej to się oberwało najbardziej. Wrzeszczę na Kafki co to siedzą na polach i na psy z za siatki jednego z gospodarstw bo niemiłosiernie szczekają na mnie.


Niestety nie pomaga nic. Utrzymanie 21km/h staje się coraz cięższe. Kryzys się wzmaga. Wiem, że jestem najedzony a mimo to jechać się nie chce. Obawiam się o powodzenie wyjazdu.
Walczę z kryzysem
Musisz dać radę – mówię sobie w duchu. - Nie poddasz się w Kutnie. Pokaż, że sobie poradzisz. To nie w twoim stylu! Zobacz jest wcześnie, słońce ładne…
Rower zwalnia i… staje na poboczu. Na jednym ze zjazdów na pola kawałek wyasfaltowanego miejsca ogrzało i wysuszyło słonce. Podkładam sobie rękawiczki pod tyłek i siadam na nich. Wystawiam dziób do słońca i podkurczam nogi pod brodę. Zamieram. Chłonę ciepło słońca i reguluje oddech.

Wdech i wydech – oczami wyobraźni widzę łąkę wiosenną – wdech i wydech – widzę ciepły dzień i szutrówke przez pola. – Wdech i wydech…

Medytuje tak z pięć minut, a potem robię krótki aerobik. Najpierw rozciąganie nóg. Potem skłony ze dwa i wygięcia ciała do tyłu. Plecy są obolałe, ale ogólne samopoczucie poprawia się gdy wsiadam na rower ponownie. Odcinek do Kutna jednak nie należy do przyjemnych mimo przerwy.


Przede mną BP za plecami MC donald i zapachy pyszności i jak tu wytrzymać takie kuszenie szatana? Nie dałem się! Nie wróciłem!
Kutno to szybka kanapka popijana sokiem marchwiowym. Kusi mc Donald obok i bar na stacji benzynowej, jednak wiem, że nie chce spędzać za dużo czasu na posiłkach. Ciężko byłoby mi później wrócić na trasę z ciepłego baru. Morale i tak mam podcięte ostatnim kryzysem. Dawanie sobie kolejnych okazji do przemyśleń w stylu „może wrócę z Kutna” nie byłoby dobrym pomysłem. Szybko więc oddalam się od miasta jak od jakiegoś objętego zarazą obszaru.

No i trzecie województwo podczas tego wyjazdu!

Na jednym z szybkich postojów zdejmuję kurtkę i zostaje w samym softshellu. Temeratura na słońcu jest już powyżej zera. Na termometrze pojawia się 4 stopnie. Od tego momentu jadę jak zaczarowany. Z każdym kilometrem czuje się lepiej. Prędkość wzrasta a ja czuje się jak nowo narodzony. Na obwodnicy Krośniewic przeistaczam się w demona prędkości. Najpierw 27 a potem 35km/h. Od Krośniewic do Kłodawy prędkość nie spada poniżej 28km/h. Nie poznaje siebie. Jadę jak nigdy wcześniej.

Koło zdobywam w okolicy godziny czternastej. Przepiękna droga! Jedzie się najpierw w kierunku do miasta zwykłą drogą i wydaje się, że jest płasko. Kiedy jednak za Chojnami trasa skręca w Lewo moim oczom ukazuje się piękna panorama doliny Warty. Długi zjazd w dół a w oddali widać drogę wiodącą lekkim łukiem. Naprawdę żałuje, że nie zrobiłem tu zdjęcia. Było przepięknie.

Za Kołem trafiam już na całkiem inny krajobraz, zaczynają się górki. Droga do samego Konina to bardzo pofalowany obszar. W nogach już 200km a do Konina jeszcze 27km. Jadę, powoli. Wiem, że na wcześniejszy pociąg nie zdążę, poza tym znów mam kłopot z kryzysem. Zaskoczyło mnie to w pewnym sensie.

Myślę sobie: Kurcze przecież dopiero co borykałem się z kłopotami przed Kutnem, potem przecież jadłem dwa banany za Włodawą. Jak to możliwe, że znów mnie męczy…
Jadę wolno i analizuje co mogłem zrobić nie tak. Wreszcie dochodzę do wniosku, że poprzedni kryzys miałem gdzieś na 130 kilometrze a obecnie jest już dawno po 200. Z każdą kolejną pojawiającą się górką, morale mi spada a nogi pedałują wolniej. 17km/h potem 15km/h…


W miejscowości Paprotnia zdobywam wzniesienie i jestem już w bardo złym stanie...psychycznym:D
Zobacz – dojedź jeszcze do tego kamyczka.
Jeszcze tylko do tego słupka o tam!
Świetnie! To teraz tylko ten znak… no dalej.


Czuje, że kręci mi się w głowie. Rower w pewnej chwili troszkę wymyka mi się z rąk i niebezpiecznie odbijam na lewo. Nie przekraczam jednak szerokiego pobocza. Poddaje się i zsiadam. Czuje dosłownie jak nogi się pode mną ugięły. Schodzę na jakąś boczną leśną drogę, kładę rower bezładnie i siadam jak najszybciej na ziemi. Mam wrażenie że gdybym tego nie zrobił i tak bym upadł. Kawałek ściółki leśnej wyłania się z pod śniegu. Opieram się o drzewo zamykam oczy i głęboko oddycham. Jest mi niedobrze. Chce mi się wymiotować a zawroty głowy targają mną. Zamknięte oczy powodują że jeszcze bardziej kręci mi się w głowie.

Trzęsą mi się ręce i sięgam po sok z marchwi i banany. Przełykam ostrożnie, bo w dalszym ciągu jest mi niedobrze. Zapijam sokiem, aby zabić smak bananów. Pomaga!
Odzyskuje najpierw stabilność – zawroty mijają a później w przeciągu około 10 minut wraca mi koordynacja rąk i nóg. Siedzę i oddycham wolno. Tak mi błogo, patrzę na samochody jadące pod górę i delektuje się chwilą. Postój w sumie trwa dobre 20 minut.

Konin zdobywam chyba jeszcze przed szesnastą. Prawie równo o czwartej po południu jestem bowiem już przy dworcu PKP. Kupuje bilet i zamawiam hamburgera w kolejowym barze. Wzbudzam zainteresowanie okolicznych taksówkarzy. Jeden z nich wyraźnie znudzony czekaniem na klientów zagaja mnie co chwila. Najpierw o rower, potem o dystans a potem, widocznie nie czując się mocny w temacie pedałowania, zaczyna nawijać o piłce nożnej. Podtrzymuje rozmowę, ale nie mam pojęcia za bardzo o piłce. Słucham więc opinii zapalonego kibica-taksówkarza na temat ostatnich poczynań polskiej kadry:
„nasi grali jak ostatnie ofermy”
„tylko nogi podnosili, żeby faulować”
„fircyki niemieckie, w innych klubach grają dobrze a u nas nie potrafią”

Wreszcie po dwóch godzinach czekania wsiadam do pociągu i zamykam swoją przygodę.


Usiadłem teraz w ciepłym mieszkaniu i dochodzę do siebie. Odespałem swoje. Nogi nie bolą, one są raczej takie zesztywniałe.
Udało mi się! Jestem szczęśliwy! Ostatnio doszedłem do pewnych wniosków. To nie dystans się liczy, to satysfakcja z pokonywania samego siebie i swoich wewnętrznych barier - to to sprawia, że uwielbiam takie trasy.
Ktoś powie - nie zrobiłeś nic takiego. Taka trasa z wiatrem to przecież "jest do zrobienia". Być może i są ludzie jeżdżący o wiele więcej kilometrów. Inni w tym roku dawno pokonali już barierę 300km, jednak inni to nie ja!.

Postawiłem sobie podczas tej trasy wiele poprzeczek. Wielokrotnie miałem kryzysy i przeżywałem trudne chwile. Satysfakcja z ich pokonania jest bezcenna.

Dane wyjazdu:
Dystans w 24h - 248km


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na rowerze 62 - W szponach mroźnego wiatru || 100.00km

Piątek, 15 marca 2013 · Komcie(2)
W związku z wiejącym wiatrem wybrałem się do Ciechanowa pociągiem aby stamtąd pojechać na południe.

Wycieczka z założenia miała być długodystansowa, i w pierwszych zarysach miałą sie zaczynać aż z Mławy, ale zaspałem na pociąg;/ Ustawiłem budzik na 6:30 wstałem i nie wiedzieć kiedy po tym jak się znów położyłem "na chwilę" obudziłem się 7;30 a pociąg był 8:05. Pojechałem więc kolejnym 9:08, ale ten niestety(albo jak się okaże "stety") jechał tylko do Ciechanowa.





W Ciechanowie odwiedzam zamek a potem ruszam z wiatrem. Na początku bez rewelacji nie czuć za bardzo pomocy wiatru. Nie mogę się rozkręcić, jakoś idzie mi jak po grudzie jazda. 22-23km/h ot takie wleczenie się. Za to jak tylko na chwilę staje, aby poprawić sobie buta, to zimne podmuchy nieomal przewracają mnie. Dziwne zjawisko;/

Jadę a w uszach brzmi nowy audiobook - Przygody Tomka Sawyera. Stara książka, ale dobry lektor sprawiają, że jedzie się przyjemnie. Co ten urwis tam wywijał:) Przypominają mi się moje lata młodości - bez komputerów, facebooków i plejstejszonów, kiedy to ganiało się po podwórkach bawiąc w szeryfów, indian czy zdobywanie wrogiej bazy a zwykła szyszka potrafiła bardzo wdzięcznie oddawać bojowy pocisk.

Droga wiodła wioskami a wraz z wioskami, rozpoczęła się mrożąca krew w żyłach ekwilibrystyka
. Nie sądziłem, że tyle lodu zalega na tak "głównych drogach.

Do tego wczorajsze słońce zdecydowanie zamieniło wiele, jeszcze pewnie zwyczajnie białych dróg, w podstępne pułapki. A trzeba wam wiedzieć, że na ten wyjazd świadomie zabrałem France, licząc, że ulice są suche i będzie to szybka bezbolesna jazda:)

Oj bywało niebezpiecznie. Jadę, po prawej widzę, jak błyszczy koleina lodowa a za mną i z przeciwka auto. A jedyny wolny od lodu i wypełniony asfaltem kawałek, plasował się tak w 1/3 ulicy. Miałem stracha, że mnie kierowcy z tyłu wytrąbią za taką jazdę, czasami środkiem pasa, ale wyrozumiale mnie puszczali i po minięciu połacia lodowego, gdy mogłem już zjechać bliżej prawej krawędzi, wyprzedzali.
Tak to bylo zaskakujące. Nikt na mnie nie trąbił, mimo, że wielokrotnie tego dnia blokowałem 2 a nawet 3 pojazdy za sobą.

Wiatr rozhulał się na dobre. Przewiało z pól drobny śnieg i na ulicach robiły się zaspy. Ha zaspy i to nie małe. Droga asfaltował 100% asfaltu zero lodu a tu nagle 5m odcinek 10cm białej pierzyny. Czasem były rozjechane te "zaspki" a czasem nie. Jak były już rozjechane, to i tak nie na długo pozostawały drożne, Bo wiatr na oczach przesypywał śnieg do świeżych kolein. Nie muszę wam wspominać, jak to jest wpaść rowerem na slickach 1,5 w taka 10cm warstwę sypkiego śniegu, pod któroym jest lód?

Na jednej z opatrzonych przeze mnie dróg na południe, pojawiły się psy. Dużo psów - chyba ze 4. Cała droga pokryta była lodem, a w oddali nie widać było śladu asfaltu. Zdecydowąłem się, więc z tych dwóch powodów, aby pojechać nieco inną trasą. Miałem do pokonania jakiś 2km odcinek prostopadle do wiatru.

Te 2km zapamiętam na długo! Nie dość że droga wyglądała tragicznie "dziury powypełniane sypkim sniegiem, i do tego lód po 1,5 metra od pobocza, to jeszcze wiatr tak mnie spcychał, że co chwilę lądowałem w sypkim śniegu na poboczu. Zaspy nawiane przez drogę były czasem całkiem głębokie...

Docieram wreszcie do Rodziny. tam robię przerwę na ciepłą herbatę chwilę pogawędki i wymieniam sie towarami. Cięższy i kilka kilo mięska ruszam dalej.
Przeprawa przez pola... Miał być skrót - no sami oceńcie:





Ciekawe efekt. Nazwałem go "kakaowym śniegiem". Śnieg miejscami był jak kakao. Bardzo drobny pył z zaoranych wyżej pól mieszał się z śniegiem i tworzył przewiane poletka "kakao". Pod spodem "stacjonował", oczywiście i klasyczny snieg, ale efekt kolorystyczny obu - był bardzo malowniczy.



Przez Nowy Dwór Mazowiecki - już słuszną prędkością. Mknę do domu.

Było fajnie - kolejne 100km, kolejny trening, przed wiekszymi dystansami wiosną!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na rowerze 34 - Nocna Wyrypa... || 170.48km

Wtorek, 26 lutego 2013 · Komcie(9)
Od poniedziałku "choruje" na taki dłuższy rower. Zebrałem się dopiero dziś(wczoraj) i od razu wciągnąłem kolegę. Ustawka o 24 Jabłonna. Szykowanie GPS, ładowanie baterii itp. Pobudka po ledwo-spanych 3h i szykowanie. SMS od Przemka - ruszamy o 1 bo go budzik nie obudził i ma obsuwę.

Wreszcie start. Do Warszawy jedziemy z bocznym wiatrem, w kałużach piasku i dziurach. Na ścieżce do mostu Północnego lód i śnieg. Odśnieżony tylko odcinek przez most dalej ścieżki pokrywał śniego-lód "po-odwilżowy".

Na ulicach o pierwszej w nocy jest pusto jedziemy obok siebie gadamy. Przeciskamy się przez podwarszawskie miejscowości. GPS sprawuje się świetnie. Nie zastanawiam się gdzie skręcać, po prostu jedziemy po śladzie jaki sobie wgrałem! Koniec z nocnymi przerwami na: "gdzie teraz?".

Pierwszy dłuższy postój robimy przy trasie nr 2 w Broniszach. Jem kanapkę i wkładamy mp3. Jedziemy chwilę w ciszy, ale nie da rady tak w milczeniu we dwóch. Gadamy! Czas mija lepiej a i dobrze się pedałuje. Przemek świeci mocną lampką, a swoją mam w zapasie. Mrygamy i mamy kamizelki - jesteśmy widoczni. Ludzie wyprzedzają poprawnie a nam ciągle towarzyszy szerokie pobocze.

Drugi postój - Orlen. Sprzedawanie przez okno. Przemek kupuje izotonika a ja zakładam toerbki na skarpetki bo zimno w nogi, termometr wskazuje zaledwie 0.5 stopnia.

Ruszamy. Wpadamy do Sochaczewa na obwodnicę. Tam postój na stacji - tym razem BP. Przemek Kawuje, ja grzeje się klasycznie - stojąc. Nie ma miejsc do siedzenia. Facet nas nie wygania. Wypita na stojąco kawa i odstanie swojego w cieple - pomaga. Znów pełni sił wystrzelamy na Łowicz.
Do łowicza jest miejscami pod długa nieznośna górkę, nie widzę licznika ale czuje, że cięzko idzie. Z oddali światła samochodów potwierdzają moje przypuszczenia. Nie jest górzyście, ale to już nie płaski "placek".

Łowicz - tu zaczyna świtać. Zanim wjeżdzamy do miasta przerwa w barze na ciepłe jedzenie. O dziwo po 6 rano, ledwo ciepłe ekspedientki nas obsługują bez mrugnięcia okiem. Zupa z mikrofali pomidorowa z kluskami i herbata. No teraz to ja mogę rozmawiać. W czasie posiłku towarzyszy nam kanał disco-polo.

http://youtu.be/XSkmoZJPVkg

Ten kawałek leci na zwieńczenie naszego śniadanio-obiadu. Rozkosznie rozhasani wyruszmy dalej.


Opuszczamy lokal - czuć chłód. Kości sztywne. Jakoś ruszamy. Do Kutna jeszcze ze 40km. Pedałujemy... mnie dopada kryzys. Przerwy na tym odcinku są ze 3. Mgły z pól wychodzą. Jedziemy w mżawce albo w mgle. Rękawiczki przemakają i czuje, że mi zimno.

Decydujemy się z Kutna wrócić. Przemek musi do pracy a ja nie podejmuje się jazdy samotnie kolejnego 90km odcinka.

Miało być 200 - cóż wyszedł zacny trening wczesno-wiosenny. Czasem trzeba i tak... mimo wszystko jestem zadowolony. Ide spać dobranoc.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Przez zimowe krajobrazy nasze mazowieckie. || 164.00km

Piątek, 18 stycznia 2013 · Komcie(5)
Od wielu dni chodził za mną dystans zimowy. Przez okno patrzyłam z obawą na te fala śnieżyc, jakie nawiedzały nasz region. Białego puchu było coraz więcej i więcej… Pierwsze 50km zrobiłem chyba przedwczoraj. Nie szło za dobrze, a jazda była taka sobie. Nawet sam śmiałem się do siebie „zmęczyłeś się jakbyś 100km pod wiatr zrobił”. Tamten dystans, jednak mimo wszystko – tak mi się teraz wydaje – był chyba bez przygotowania. Za mało zjadłem za mało piłem…

Do dzisiejszej wycieczki znów natchnęła mnie dyskusja na forum. Znów poczytałem o wycieczce Łukasza 78 i tym razem powiedziałem sobie, choćby nie wiem co – jadę!


Wyjechałem z domu rano – chyba około 8:30. Szaro buro ponuro a do tego słuchawki od mp3 wysiadły i miałem MONO a nie stereo. Do Nieporętu jechało mi się jakoś tak źle. Kiedyś jakiś kolarz po wyścigu zapytany – czy jechało mu się dobrze odpowiedział:
„jak mi się dobrze jedzie, to znaczy, że za mało z siebie daje i mogę więcej.”
Nie wiem, czy mogłem dać z siebie więcej, nie zastanawiałem się.

Od Nieporętu wiatr zmienił się i do Radzymina przemknąłem dość żwawo. W lasach cisza spokój a chodniki nie istnieją. Dobrze się jedzie, koła się kręcą a z muzyki zrezygnowałem.

Kościół w Radzyminie.


Trasa na Majdan. Cisza spokój i piekne lasy, ciągnące się kilometrami. I co najważniejsze, zero wiatru.


Nie wiem kiedy przejechałem Wołomin. Potem szybko przez znany mi z dawniejszych wyjazdów „Majdan” i dalej w świat. Zimno, licznik wskazuje -7 w lasach -6,5 w miastach. Drogi jednak, dzięki temu suche i po asfalcie pedałuje się wcale nie najgorzej.

Ciekawa nazwa miejscowości, jest tu w okolicy chyba i Konik Duży

Po dotarciu do trasy Siedleckiej robię przerwę na "Wróblenie". 30 minut ogrzewania się i posiłek. Dobijam sobie też koła na kompresorze. W planie jest 100 km a za sobą już mam 60, więc czasu mam w zapasie sporo. Nie przekraczam jednak zaplanowanych 30 minut postoju i po wspomnianym okresie czasu jestem już zapakowany i czekam na wpuszczenie mnie na główną.

Do Warszawy jadę żwawo. 22-23km/h jak na zimę i 60km w nogach - wcale nieźle. No to jadę! Na Płowieckiej troszkę ciaśniej, więcej aut. Słabo pamiętam ten węzeł, rowerem dawno tam jechałem. Trochę pobłądziłem i zjechałem w kierunku na Otwock. Szybko naprawiam błąd i wracam do trasy Wału Miedzyszyńskiego. Decyduje się na przeskoczenie przez Wisłę, bo zachodni brzeg mnie bardziej przekonuje do jazdy (Wisłostrada) niż Trasa Międzyszyńskiego Wału.


Z grzeczności przemilczę, stan "śnieżki" rowerowej na Moście Siekierkowskim.
Jeszcze widno – myślę, sobie a może by zrobić jakąś życiówkę? Wpadam na Sobieskiego, ale zdobywanie podjazdów na Belwederskiej czy Spacerowej zostawiam sobie na lepsze "Dni". Wracam na Wisłostradę. Trzeba inaczej dobić te kilometry, niekoniecznie przez centrum. Wracam więc na Wisłostradę


To był strzał w dziesiątkę. Nie należy do najprzyjemniejszych, jazda na trzy-pasmówce, ale przelatuje Wisłostradą całą stolicę z zawrotną prędkością - no napewno zawrotniejszą, niż stojąc na światłach w centrum.
Wiatr na noc chyba zwolnił, a mi jedzie się coraz lepiej. Wylatuje już prawie na Most Północny. Już mam skręcać i nagle myśl…
„A może przez NDM? Szaleństwo jakieś – nie dam rady – no, ale niby jedzie mi się dobrze od kilku godzin nie schodzę poniżej 20km/h… - ale to daleko… - no to co!"

Tak przemyślam, przemyślam i ląduje za skrętem na most Północny. No teraz to już trzeba jechać – nie chce mi się przebijać przez zaspy na ścieżce rowerowej , poza tym… to będzie coś. No i jadę. Na liczniku 23km/h. Skąd we mnie tyle sił? Wysoka kadencja miękkie przełożenie i jakoś tak się telepie. Zaczynają mi marznąć stopy.

Za Łomiankami kryzys się rozwija. Wrzucam mp3 w ucho. Pomaga! Zmrok zapada w okolicach chyba Dziekanowa. Do mostu w Nowym Dworze Mazowieckim droga wlecze się jak nie wiem. Nie patrzę na zegarek, bo nie widzę dobrze licznika, zaparował. Boje się, że już ciemno i że „Aga mi łeb urwie” bo mięłam być na 19 po nią w pracy. Coraz więcej sił kosztuje mnie utrzymanie dwójki z przodu liczby prędkości.
„Dawaj stary – jeszcze trzeba przez most wrócić, dasz radę”

Most, mijam po ciemku, wąsko tam jak pierun! Auto jedno mnie wyprzedza, ale kolejnym skutecznie uniemożliwiam ten manewr. Nie wjeżdżam nawet na chodnik, ma wrażenie, że już 21 się zbliża. Totalnie straciłem poczucie czasu. Dopiero w okolicach Rajszewa staje i wysyłam SMS`a Agnieszce.

„Rany to dopiero 17 się zbliża” – nie mogę sam uwierzyć, że jeszcze tak wcześnie. Postój zaplanowałem więc dłuższy, dopijam herbatę z termosu jem czekoladę i… przemarzam na kość. Kryzys nareszcie ma szanse dać mi w d… Ruszam z postoju całkiem inny człowiek - kamieniokłoda!

Do Jabłonny chyba w nieskończoność. Tylko ja, jakieś gnioty z mp3, już nawet nie chce mi się tego słuchać, ale jak znów stanę to się chyba w kamień zmienię. Pasek szarego światła na jeszcze bardziej szarej drodze i tylko – ziuuuu ziuuuu ziuuuu ziuuuu.
Kiedy już naprawdę mam dość – ale tak naprawdę, że jejku! To wtedy zaczynają się górki, droga z NDM ma kilka premii górskich. Nogi jak z lodu, licznik nie wchodzi wyżej niż 16-17km/h.

„Adam nie rób lipy” – myślę sobie. Pierwsza górka, młynek, druga górka młynek, trzecia górka i… wysiadam. Musze stanąć, bo mnie zatyka. Zimno mi,chyba temperatura sporo poszła w dół. Para leci z ust a ja już nie daje rady. Stoję w śniegu i gapie się w ciemność. Nie ma pobocza stoje po kostki w śniegu i mam wrażenie, że zaraz zasnę. Mrugam lampką i wegetuje. Znowu ziuuu ziuuuu ziuuuu,
„A gdyby tak mieć ferrari… - to by ci je korozja zjadła, - a dgby przynajmniej ciepłe Punto... Nie pieścimy się jedziemy!”

Chwila rozterki i znów na siodełko – do Jabłonny wtaczam się ostatnimi siłami. Najbardziej czuje stopy. Bolą jak oszalałe z mrozu. Każdy obrót korbą to jak stawanie na potłuczonym szkle. Wjeżdząm na parking, widzę blok. Jeszcze tylko schody i dom.

Dystans? Kto by się martwił o dystans – ja umarłem, to znaczy „chyba umarłem”. Moje stopy w każdym razie są już nie moje.
[tu następuje przerwa narracyjna – Księgowy odtajał i pije ciepła herbatę]
Wyszło 154km a jeszcze po Agnieszkę jadę dziś, nie będę miał weny wpisywać dodatkowego dystansu jak jadę po nią więc dodam te 10km i wpisuje 164km.

Chyba wyszła życiówka...


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,