Bike to the hell, strona 4 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike to the hell

Dystans całkowity:9736.76 km (w terenie 294.50 km; 3.02%)
Czas w ruchu:201:48
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:50.04 km/h
Suma podjazdów:40 m
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:207.17 km i 9h 10m
Więcej statystyk

Olsztyn i Warmińsko Mazurskie rowerowanie || 206.42km

Środa, 26 września 2012 · Komcie(2)
Wiele w tym roku spraw się kotłowało i wiele nowych obowiązków przybyło. Nie znalazło się więc wiele okazji na wyjazd większy niż te o których do tej pory czytaliście. Kiedy jeszcze dzień wcześniej ślęczałem nad załącznikami do MGR – powiedziałem sobie w duchu, że choćby nie wiem co musze się spręzyć skończyć je a nagroda będzie słodka!

I tak było! Skończyłem załączniki a prognoza na meteo PL była cudna. Wiatr na północ i bezchmurne niebo następnego dnia. Szybka analiza i ocena sytuacji i wpadłem na pomysł aby w swoich długich skokach tym razem zaatakować Olsztyn!
Agnieszka nie była bardzo zachwycona moim kolejnym wypadem, jednak w końcu zgodziła się i nawet nieco pomogła w przygotowaniach. Kiedy czujesz wsparcie drugiej osoby i nie masz wyrzutów sumienia, że zasmucasz ją, jazda jest o wiele przyjemniejsza i ma się tzw. lekką głowę. Jedynym warunkiem i prośbą jaką przedstawiła było to, że i ją kiedyś do Olsztyna zabrać muszę!

Budzik zadzwonił o 5:15. Szybkie dopakowywanie 4 kanapki na drogę i jedna zjedzona na śniadanie. Za oknami jest ciemno. Zastanawiam się jak to możliwe przecież jeszcze niedawno było o tej porze już słonecznie. Dokładniejsze oględziny dostarczają odpowiedzi – za oknami jest nieprzenikniona mgła, tak gęsta że nie widać chodnika przed blokiem z okien 2 piętra. Trochę demotywuje taka grobowo-jesienna aura, ale ruszam!

Wyjeżdżam spod bloku w żółtej kamizelce z dodatkowymi warstwami ubrań na sobie i w rękawiczkach. Nie jest zimno, jest w sam raz, ale pewnie bez tych kilku ciuchów czułbym, że chłód wkrada się do środka. Początek wydaje się ciekawy intrygujący i kusi. mimo znanych okolic wyglądają one w takich warunkach niesamowicie. Jakby ktoś w fotoshopie wyciął wszystko poza droga a sam asfalt namalował tylko na jakieś 30-40m przed przednim kołem.

Przemykam przez jabłonowski las, gdzie widoczność wzrasta. W mieście również nie jest najgorzej, kiedy jednak wskakuje na trasę techniczną przy wodociągach za Legionowem łapię się nieomal za głowę. Jakim cudem może być jeszcze mniej widać?!
Znam ten asfaltowy i mało ruchliwy odcinek na pamięć więc jadę sprawnie sporo ponad 22km/h. Termometr pokazuje 7.4stopnia. Para z ust nie leci, ale okulary kolarskie pokrywają się kropelkami i wodoczność jeszcze się pogarsza. Wreszcie decyzuje się je zdjąć.

Na zaporze w Dębe – pierwszy postój. Szybka kanapka picie i dalej w drogę. O ile przy samym stopniu wodnym było mniej mgliście o tyle gdy wjechałm na skarpę i ruszyłem trasą na Nasielsk warunki się pogorszyły.

Nie widziałem prawie nic! Miejscami mgła z pól nawiewana była i 15m widoczności asfaltu było najwięcej co dało się zobaczyć. Pomijam to, że im widniej się robiło tym mniej było widać pojazdy. Gdy rano było szaro i ciemno światła samochodów gdzieś przedzierały się przez te chmury, gdy zaś kontrast spadł z nicości pojawiały się przed samym nosem. Ten odcinek do Nasielska to także słaby asfalt, przed samym miastem droga była dziurawa, połatana i z napięciem nasłuchiwałem aut z za pleców, mając nadzieje, że mnie widzą i moja kamizelkę, czy chociaż mrugającą lampeczkę.

Przez Nasielsk przejechałem na autopilocie a za miastem zatrzymałem się na myjni samoobsługowej gdzie podpompowałęm koła do 3.5 atm. Na domiar złego była już 8 wiec i ruch się zwiększył, auta gnały wioząc dzieci do szkoły a tiry i dostawcze hasały w te i wefte wioząc zaopatrzenia i transporty. Mgła nie odpuszczała choć troszkę jakby nieco więcej było widać.

Z zapartym tchem śledziłem poczynania „lokalsów” na jakichś składakach bez oświetlenia i nawet dobrych odblasków, których wyprzedzałem na ulicy. Kobitka w kurteczce z torebka przez kierownice przewieszoną na trzeszczącym Romecie jechała i sam nieomal na nią wjechałem bo pojawiła się z nikąd.

Za Nasielskiem skręciłem na północ – wreszcie miałem przybliżać się do celu! Nagle droga skoćńzyła się i zaczął szuter. Znałem ten szuter. Jechałem nim za dnia w słoneczny dzień w zeszłym roku, jednak teraz gdy mgła była nieprzenikniona odcinek ten był niczym droga do Mordoru! Podczas gdy mnie telepało na „tarce” i co chwila kopałem się w piachu z nicości wyłoniły się psy. Po prostu zmaterializowały się za mną chętne, rozruszać się w ten mglisty poranek. Ucieczka przysporzyła mi sporo ciepła. Gdy wreszcie odpuściły jeszcze spory kawałek jechałem aby mieć pewność, że za chwile nie pojawią się znów za plecami.

Przed Gąsocinem, gdy stopni uzbierało się już 12, zdecydowałem się rozebrać z kilku warstw. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki krajobraz z każdą sekundą zmieniał się. I zanim zjadłem batonika, zdjąłem kurtkę, słońce wyszło na dobre! Od tej chwili droga była naprawdę piekna. Na niebie ani jednej chmurki, wiatr w plecy a czasem w prawy bok z tyłu a drogi pod kołami ubywało.
Ciechanów przelatuje tranzytem. Trasa na Mławę to przepiękny asfalt i niewielki ruch. Samo miasto omijam i wpadam na dk 7. Tu jedzie się trudniej bo ruch jest sporo większy. Szerokie pobocze do Samej Nidzicy rekompensuje jednak niedogodności. Droga monotonna ale jednak malownicza. Jest faliście, więc również nie całkiem nudno. Czasem podjazdy zwalniają jednak długie odcinki w doł rekompensują wysiłek.

Do samej Nidzicy nie wjeżdżałem, byłem tam niedawno tego roku gdy to wracaliśmy z Jabłonki. Decyduje się na jazde krajówką aby nadrobić poranne godziny i snucie się we mgle. Zaraz za miastem przed Załuskami droga z jednego pasa rozszerza się do dwóch. Budowana na tym odcinku trasa ekspresowa jest już na ukończeniu. Ruch jednak puszczono lewą nitką a prawa, której brakuje ostatniej ściernej warstwy asfaltu jest wykańczana. Cała 20m szerokości dla mnie. Nic tylko jechać! Do tego wiatr w plecy i euforia z tak szerokiej drogi rowerowej! Na trasie jednak uważać trzeba, bo kręciło się sporo ciężarówek z piaskiem a cześć nowo-szykowanej ulicy jest polana lepiszczem przygotowanym pod kładzenie asfaltu. Po kilku ładnych kilometrach natrafiam na asfaltowanie. Odcinek muszę ominąć trawnikiem, jednak po sprawdzeniu czy asfaltu nie niszcze i czy i on nie klei się do moich kół smigam znów na bitumin i gnam dalej.

Trasa ekspresowa kończyć się będzie w Ameryce – mała wieś zamyka spory odcinek szybkiej trasy. Z ameryki do Olsztyna sporo poniżej 25km. Dociskam więc pedał mocniej i zanim się obejrzę ląduję w miejscu docelowym. Mam 2,5h zapasu więc starcza czasu na zwiedzanie starego miasta, odpoczynek w parku, kupienie biletów i obiad w barze dworcowym (pyszne jedzenie mają – domowe).

Podsumowanie.
Zjadłem:
3 kanapki
1 paczkę sezamków
1 czekoladę z prażonym ryżem z biedronki
Schabowego z kurczaka + ziemniaki + surówkę

Wypiłem.
2l coli
1l cola + woda w bidonie.
Herbatę z cytryną.

Średnia :21.98km/h
Dystans: 206,42km

galeria


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Prawie się udało! || 168.26km

Wtorek, 18 września 2012 · Komcie(6)
Wyjazd powstał w mojej głowie wczoraj. W sumie zainspirowany 300 tką Bitelsa i dystansami weekendowymi innych. Każdy po 200 sadzi i po 300 a ja w tym roku nawet 200 nie przekroczyłem! Hańba! No i myślę sobie, że i ja pojadę.

Miałem jednak coś do załatwienia u Agi mamy i mały transport więc pomyślałem, aby połączyć jedno z drugim. No ale tu się zaczęło rozjeżdżać. Najpierw okazało się że Agi mama w domu będzie później, bo rano miała jechać do Nasielska. No i mój plan aby jechać wcześnie rano upadł. Bo przesyłka, miała być większa i nie zostawiłbym jej pod drzwiami domu.
Rano okazało się, że w sumie z domu wyszedłem razem z Agą czyli o 9:25. W sumie z Legionowa ruszyłem 9:45 więc - no raczej późno jak na planowane 200.

Do pierwszego celu dojechałem o 11:20 i wyładowałem sakwę sprawunków. Chwila gadki i... się zasiedziałem. Jak to ja gadam dużo, i zamiast wpaść jak po ogień wyruszyłem z Zaborza dopiero 11:50. No ale nie wypadało w sumie tak tylko w biegu dać przesyłki w końcu to moja przyszła teściowa:D

No w końcu udało się wyruszyć i wyposażony w Audiobook a przebiłem się przez szutrowe drogi i miejscowość Morgi do Nasielska. W mieście lekkie zamieszanie bo i ruch większy a nawierzchnia nie jest idealna.

Do pułtuska jechało się sprawnie z bocznym wiatrem. Od około 1/3 trasy(Nasielsk-Pułtusk) za sobą słyszę "pyrkot". Jakiś rozklekotany traktor siłuje się niemiłosiernie. Jadę i jadę a on wciąż za mną. Raz bliżej a raz dalej i tylko denerwuje mnie tym swoim warkotem za plecami. Wreszcie zwalniam w nadziei, że mnie wyprzedzi, ale on dalej nic. Dopiero macham ręką facetowi i wtedy załapał. Nie wiem czemu snuł się za mną, droga była pusta!

Po zmianie prowadzenia poprawia się mu (traktorowi)27/28km/h a ja chowam się nieco za nim. Nie jest to łatwe, bo na powieszone brony z tyłu, a na wybojach nieźle nimi kołysze. Dodatkowo łańcuchy trzymające sprzęt ów rolniczy, nie napawają zaufaniem, więc trzymam się około 1,5m z tyłu gdyby miały zamiar urwać się na jakimś dole.

Pyrkawka - skręca na pole dopiero przed Pułtuskiem, a więc troszkę pojechaliśmy wspólnie. W mieście, nie jestem, przeskakuje jedynie bokiem i na rondzie odbijam na Wyszków. Drogą Pułtusk - Wyszków jechałem drugi raz w swoim rowerowym życiu. Ostatnio w 2007 roku bijąc rekord 300km. Trasa chyba zmieniła się nieco, ruch jakby większy i tiry częściej mijają. No i jestem eee 5 lat starszy?;D Jadę droga i nachodzą mnie refleksje, wtedy to na tej właśnie trasie pokonywałem swoje pierwsze 300 z hakiem. Nie pamiętam ile wyszło 313 czy coś? Na dowód że to było dawno:

Tak wyglądała wtedy moja maszyna - Accent Inferno

Byłem "PRO"

A może nie byłem?

Ech młodość, od tego czasu minęło jakieś 50 tysięcy kilometrów jak sadzę;)
Do Wyszkowa docieram lekko dojechany. W sumie mimo boczno/przedniego wiatru jadę nadal dość szybko - przynajmniej jak na mnie i na założenia taktyczne. Zjedzona bułka zaraz za mostem na Bugu w Pułtusku dostarczyła mi sporo energii.

jesień idzie
W Wyszkowie Chwila odpoczynku i dalej na trasę.

Dałem jednak ciała nie kupując nic do jedzenia i potem lawirując wiaduktami i technicznymi asfaltami aż do Radzymina cierpię z tego powodu.

Dystans, to nie tylko kilometry i średnia to także domki w rzepaku posadowione
Na tyle cierpię, że do samego Radzymina wjeżdżam na 2x4 przełożeniu i 14km/h. Dobrze, że te 14 na godzinę było tylko ostatnie 900m do stacji benzynowej.

W zielonym gaju, kryzysy mijają? - nie minęły... 34km od ostatniej kanapki zjedzonej za pułtuskiem do zdecydowanie za daleko

Sherry Coke Snickers Prince Polo tyle słodkiego wtrajmoliłem w Radzyminie. W sumie to był trzeci posiłek na trasie. Policzmy:
1 kanapka zjedzona na Zaborzu po 34km
2 kanapka zjedzona za Pułtuskiem po 38km od pierwszej kanapki czyli 72km.
3 słodycze zjedzone na 130km prawie 60km później


Agnieszka wyjeżdża po mnie w Wieliszewie i razem już jedziemy do Jabłonny. Jedzie mi się końcówkę całkiem sprawnie i nie schodzimy poniżej 24km/h. Boże czemu ja ciągle o tej średniej, skoro w większości wpisów nawet jej nie dodaje;) A co! teraz napiszę bo mimo sporego odcinka pod wiatr(Wyszków Radzymin Nieporęt) trasa była dość szybka.

Pan w dom Kot w dom Ja w dom! Cały zdrowy trochę obolały relaksuje się czyniąc ów wpis. Najlepsze, że czuje się bardziej obolały po prysznicu niż jadąc ostatnie km z Agą z piękną 25tką na liczniku... dziwne.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Z Jabłonki do Jabłonny! || 105.56km

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komcie(1)
Wracać trzeba a poranek rozpoczyna się burzą. Wiatr zrywa się i przywiewa ciemne chmury. Ledwo się spakowaliśmy i schowaliśmy pod altaną a zaczyna padać. Nie jest to mocna burza jednak zanosi się na nieciekawe przygody z deszczem.

Po około 1h później udaje się wreszcie wyjechać. My z Agnieszką nie mamy nic od deszczu, tak się wybraliśmy. W sklepie zaopatrujemy się w stylowe worki które przerabiamy na jeszcze bardziej stylowe kamizelki przeciwdeszczowe.

Na trasie wyłania się jeszcze jedna burza. Tej niestety nie udało nam się w pełni uniknąć. Woda spada z nieba a my schowani pomiędzy drzewami w gęstym lesie czekamy pokornie aż ściana wody przeleje się przez nas.


Do Nidzicy jedziemy już w słońcu. Im dalej na Zachód tym więcej słońca. Po zwiedzaniu zamku i sytym po obiedzie opuszczamy miasto. Tym razem nie deszcz jest nam przeszkodą a silny wiatr.
Jazda krajówka nr 7 z Nidzicy do Mławy nie jest lekka. Duży ruch, upał i silny wiatr sprawiają, że ten odcinek jest naprawdę trudny! Mamy kilka postojów, ale nasz aparat nie ukaże wam już jak mocno piętno odcisnęła na nas ta trasa - zwyczajnie się rozładował.

W Mławie, na chwile rozdziela się nasza ekipa. Ja i Aga pędzimy na PKP sprawdzić kiedy mamy pociąg a Piotr i Mary jadą dalej. Łączymy sie ponownie na trasie do Ciechanowa. Ostatnie wspólne kilometry idą sporo łatwiej. Lecimy 25km/h i nie wiedzieć kiedy docieramy do miasta.
Tu definitywnie się rozdzielamy. Ja i Aga musimy być wcześniej w domu więc decydujemy się na pociąg. Piotr i Marysia mkną dalej.


Trasa "na oko".


Za wiele kręciliśmy po wioskach i nie wiem dokładnie jak i gdzie;P

https://picasaweb.google.com/101341840701285740459/ZJabOnnyDoJabOnki#


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Z Jabłonny do Jabłonki! || 187.47km

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komcie(0)
Chodziło za mną, aby pojechać gdzieś rowerem, poczuć setki kilometrów i sponiewierać się, a jednocześnie chciałem wyskoczyć z sakwami gdzieś pod namiot i odpocząć. Jak tu połączyć te dwa wątki w jeden? Otóż można moi mili!
Wystarczy zabrać ze sobą dwójkę przyjaciół i jechać 180kilometrów na mazury!
Pobudka o 5:30 w sobotę to nie jest to co robią zwykli ludzie, gdy mają za sobą ciężki tydzień w pracy. My zwlekliśmy się z wyrka dość wolno jednak mimo lekkiego zamotania z pakowaniem i myciem porannych garów, wyjechaliśmy wreszcie z domu.

W Serocku zamiast o 7:00 jesteśmy z 45 minutowym opóźnieniem. Piotr i Marysia już czekają. Szybkie smarowanie łańcuchów i możemy startować. Im wyżej słońce się wznosi tym więcej stopni odczuwamy na naszych ramionach. Zwykły pogodny poranek wolno przeradza się w upalny dzień. Wiatr, wiejąc w plecy, ułatwia poruszanie załadowanych sakwami rowerów. Jednak nic za darmo. Nie odczuwamy ruchu powietrza i upał zdaje się stawać nieznośny! Na jednej z szutrówek kiedy, każdemu z nas wydaje się, że za chwile żar piasku nas rozpuści całkiem, Piotr w widowiskowy sposób gubi wór z namiotem. Pakunek o centymetry mija moje przednie kolo a chwilę potem bagażnik i dwie duże sakwy crosso również lądują na ziemi obracając się o 90 stopni na dolnych śrubach bagażnika.

Kiedy opada podniesiony zdarzeniem pył, nikt nie wie do końca co się właśnie wydarzyło. Okazuje się po chwili, że pręty u góry bagażnika wysunęły się z mocowania. Awarię zaopatrujemy zipami i paskiem, mocując ścisło bagażnik do tylnych widełek ramy. (Patent z powodzeniem wytrzymuje całość wyprawki)
Im dalej na północ tym droga staje się ciekawsza. Małe wioski i wioseczki są urokliwe a my jedziemy obok siebie rozmawiając. W pewnym memencie słońce oddaje niebo we władanie chmur. Sytuacja temperaturowo się poprawia, jednak niebo zbiera się na ulewę. Fanaberie pogodowe trwają nadal a my w spokoju przemy na północ. Jedzie się wyraźnie lepiej, bo nie pali nas jak na patelni, jednak perspektywa deszczu również nie jest budująca.

Gdy jesteśmy już 15km od celu, udaje się wreszcie wygrać jednej ze stron i wychodzi słońce. Nie jest już tak upalne bo jest po 17 ej. Gdy zdobywamy cel, nikt nie myśli o mozolnym rozpakowywaniu się. Zostawiamy tobołki i ubrani w klapki jedziemy kilkaset metrów nad jezioro.

Kąpiel jest cudowna, woda jeszcze dość chłodna, sprawia że czuje się maksymalnie zrelaksowany. Jest już dość późna godzina, więc nie pluskamy się długo i wracamy do obozu na grilla i piwko! Tam toastom nie ma końca a grzanki z kiełbasa z grilla przypieczętowują osiągnięty cel!

Galeria pełna:
https://picasaweb.google.com/101341840701285740459/ZJabOnnyDoJabOnki


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Łódzkie Szaleństwo!!! || 167.77km

Środa, 29 lutego 2012 · Komcie(6)
Wyjazd zamykający ten miesiąc, powstał niedawno w mojej głowie. Zaraz po tym jak zobaczyłem, ze w 2011 roku było o tej porze już całkiem nieźle z moja kondycją. Po wczorajszych opadach śniegu i zimnym wietrze średnio na jeża chciało mi się dzisiaj ruszać. Jednak gdy tylko wstałem (7:10) z za okna zobaczyłem piękne słońce i błękitne niebo. Decyzja zapadła natychmiastowa - jadę!

rower szykuje się na największy tegoroczny dystans!


to było rzeźnickie 12km;/ - przez resztę trasy napewno odczuwałem zmęczenie z tego odcinka. Średnia wyszła 18.60 na tym 12km kawałku

Do Nowego Dworu Mazowieckiego jadę pod wiatr, pomyślałem - spoko to tylko (aż) 12km. Jednak nieźle siię umordowałem. Przez Kazuń atakuję trasę na Leszno. Dalej przez Kampinos przeskakuje do Sochaczewa. Dopiero tam naprawdę zaczyna się jazda. Jednak wiatr nie jest tak lekki jak się zdawało. Niby miał być boczny - i jest, jednak mial być boczny w plecy a jest boczny - boczny.

Rynek/Plac - Sochaczew. nigdy tam nie byłem w sumie a samo miasto odwiedzałem już ze 4 razy!

Momentami więcej ów wiatr przeszkadzał niż pomagał. Tak czy siak więcej jak 22-23km/h nie dało sie kręcić. Dla mojej jazdy wielkie znaczenie miało również siodełko. W tamtym roku cała zimę przejeździłem na Accencie a w tej śmigałem na Tokaido. Du-pa odwykła od jazdy na żelowym i innej nieco konfiguracji i w monetach kryzysu dawała ostro czadu.

Ciekawa ruina tuż obok drogi. Wygląda na czyjś dom ale opuszczony. Kolumny troszkę zalatują jakimś szlacheckim dworkiem.

Od Sochaczewa przez Łowicz aż do Głowna, jest piękne pobocze. Od Głowna do Strykowa droga zamieniła się na kilka kilometrów w koszmarnie wąska a ruch na niej wzrósł jeszcze bardziej. Tiry jechały po 5 na raz i co drugi na mnie trąbił. Tam również obtrabił mnie maluszek. Jakie było moje zaskoczenie, gdy ów dźwięk okazał się wydobywać z niebieskiego pudełka. Uśmiałem się a chwile później dostałem po uszach od Scanii:)

Na jednym z postojów koło sklepu zaczepia mnie pies i objada z połowy banana. To właśnie na tym postoju widzę pierwszą muchę wiosenną! Owa bidulka ginie w czeluściach psa, zjedzona. Widać banan to za mało!


Ciekawie odrestaurowana Warszawa tak daleko od stolicy:) Charakterystyczny szary lakier, przyodziewały również ówczesne syrenki i niektóre maluszki. To było coś, pierwszy lakier, a`la metalik - nie mat!

Za wiaduktem autostradowym, spotykam swojego naprzeciwnika - Carmelianę, której dziękuje z tego miejsca za to, że zdecydowała się po mnie wyjechać aż tak daleko.



Moge tylko powiedzieć... DZIEKUJE!

Siadamy i jemy Placek Pokoju. Posileni i nieco odpocząwszy ruszamy do Łodzi, gdzie dołącza do nas Aard.

Jedziemy bocznymi drogami, do dworca aby nabić nieco więcej kilometrów, ale moje nogi już nie czuja takiego disco jak wcześniej i po drodze mimo postoju na posiłek na przystanku, trasę Łódzką kończymy na dworcu Łódź Widzew.

Dziękuje z tego miejsca reprezentantom Łódzkim za odebranie mnie z trasy i obiecuje jeszcze do was zawitać, jako tylko ciepło nastanie większe. Dziś pod koniec trasy w puchowej kurtce grzałem się jak imbryk....


Mój wierny rumak!
SUMMARISE:

Miała być główna, ale nie wyszło. To bylo do przewidzenia, taka pogoda motywuje do jazdy. Będzie największy dystans Lutego! I tym sposobem, zrealizowałem zamiar powiększenia dystansu w lutym aby był większy niż w styczniu! brakowało mi 119 a zrobielm 160! Ponad!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Północne Mazowsze i Zawieje Śnieżne || 75.21km

Piątek, 17 lutego 2012 · Komcie(1)
Jakoś nie podejrzewałem wczoraj wieczorem, że dziś wybędę na rower w takiej postaci. Zapowiadali opady śniegu, miało być "ble" i "do du.."
I wiecie co? Pojechałem:P

Pojechałem dziś z wiatrem rano o 9.30 załatwiać sprawy na północnym Mazowszu. Miałem transport spory w sakwach do mamy Agnieszki i przy okazji pojechałem się ostrzyć u szwagra;)
Było chyba coś po 9,20 jak wyjechaliśmy z domu z Agą. Ja odłączyłem sie na przedmieściach i ominąłem je Kwiatową, Aga pojechała na zakupy i do pracy.
Wiatr wiał w plecy a ja jechałem. Początkowo nie było fajnie, jakoś nie mogłem złapać rytmu jazdy. W okolicach Wieliszewskich "podwójnych" rondek robię więc sobie przerwę na umiarowienie oddechu i daje czas aby pierwsze zmęczenie wchłonęło sie w krew.

Dalej jadę już nowo wyremontowaną trasą do Dębego. Zaczyna niewinnie sypać śnieg, z czasem coraz bardziej... i bardziej ... i bar... Muszę się zatrzymać. Nic nie widzę jestem cały biały. Jadąc mam wrażenie jakbym wjeżdżał w firankę z opadających płatków śniegu.

O dziwo mimo, że podczas jazdy śniegiem miecie mi w twarz, wiatr mam w plecy i gdy stoję cała zamieć "bieli" moje plecy.
Nie ma więc szans na wytchnienie na postoju i ruszam dalej.

Zaporę w Dębę pokonuje schodami, bo śnieżyca, singiel i pędzące ciężarówki nie bardzo sprzyjają siłowaniu się z podjazdem. Dalej to już jedzie się pięknie. DO samego skretu z głównej trasy na Nasielsk nie schodzi z licznika 23-25km/h. Noga podaje a sypiacy się kilogramami snieg mam w... no może nie całkiem w dupie go mam, ale napewno na całym ciele znalazło by sie kilka miejsc gdzie się osadził.

Gdy skręcam na Nunę, zmienia się droga, ulica z czarnej zamienia się w białą z jednym pasem przejezdnym.

Jadę środkiem po lekko oblodzonym odcinku a przy mijaniu z samochodami grzęzne w śniegu leżącym tuż obok. Odcinek długi monotonny i trudny.

Mimo że 20 na godzinę się utrzymuje to jazda jest trudna a rower wozi, bo sporo jest takiej "mąki ziemniaczanej" śniegowej pod kołami.


Na miejsce docieram 11.30 co daje 2h4 minuty jazdy TAM.

[ tu odbywa się proces wymiany handlowej, rozmów i skracania moich włosów;) i inne mniej lub jeszcze mniej ciekawe rzeczy w punktu widzenia rowerowego]

Powrót przewidywałem pociągiem. Wiedziałem, że wiatr jest w buźkę i plan był dotrzeć do Pomiechówka. Wybrałem jednak trasę inną, wiodącą przez las i na "skróty". Jadąc z na nowo obładowanym rowerem i dwoma sakwami okazało się, że nie jest tak trudno napierać pod wiatr a 16-17km/h mnie satysfakcjonuje. Trasa na Toruń Włościański jest co najmniej średnio przejezdna. Przez prawie 1,5 siedzenia w domu kurzyło nieźle nie sądziłem że śniegu potrafi aż tyle nawiać z pól. Jechałem dosłownie po omacku. gdyby nie to, że znam mniej więcej przebieg wijącej się szosy na tym terenie to bym pewnie wpadł do rowu.

Szlak jazdy wyznaczały mi zasypane ślady aut (dosłownie 2-3 śladów tylko) oraz drzewa.

tak było niedawno...

tak było dzisiaj...
Z punktu widzenia siodełka, zasypanych śniegiem okularów i mnie, nie widać było wiele. Wiatr kurzył śniegiem w twarz a ja starałem się zmusić Singla aby jechać a nie zatrzymywać się. Postój w takim śniegu, gdzie zaspy przesuwają się nieomal na twoich oczach jest związany z kilkoma próbami ponownego ruszenia a czasem zmusza nawet do kilkusetmetrowego marszu w nieco bardziej ubite miejsce.

Z odsłoniętej platformy wietrzno-zamieciowej udaje mi się wreszcie dotrzeć do lasu. Daje mi to dwa dodatkowe bonusy i jeden anty-bonus.
* nie wieje aż tak mocno w twarz
* jest cieplej
niestety śniegu jest więcej.
Decyduje sie zjechać z rozjeżddzonej przez traktory śnieżnej drogi śmierci, która wyciąga ze mnie wszystkie siły i decyduje sie przejechać lesną drogą pożarową, dobrze odśnieżoną przez leśników i zamkniętą dla samochodów.

Skracam w ten sposób kawałek trasy i ląduje nieplanowanie w Goławicach na znanej mi skądinąd asfaltówce.

Wiele obie te trasy sie nie różniły jeśli chodzi o dostępność asfaltu dla kół roweru, jednak w sezonie ta ostatnia-to na 100% asfalt;) Zgadnijcie która?:P

Do Pomiechówka dojeżdzam i Wlokę się chodnikami zasypanymi śniegiem do Nowego Dworu. Zaczyna padać deszcz, a w zasadzie najpierw śnieg się nasila aby przejść w deszcz ze śniegiem a na końcu w mrzawkę.

Na jednym z postojów w mieście robię szybka fotke rowerowi i jego ośnieżeniu.
Od NDM do Jabłonny jadę jak w letargu - niby jedzie się te 20km/h jednak chlapiące samochody i brak pobocza i deszcz unoszący się w postaci mgły dobijają...

Droga jest ciężka a mnie już wszystko jedno. Gapie się w pas przed nosem i staram się w miarę możliwości nie siać spustoszenia swoją obecnością. Wyłączam się totalnie. Podczas jazdy mam jednak moment przebudzenia kiedy wyprzedzająca mnie lekka półciężarówka dostawcza (bez budy z platformą pustą) przy powrocie na "swój" pas najpierw staje lekko bokiem na lewo a potem na prawo, aby wreszcie wyprostować tor jazdy i odjechać w spokoju. Sam jednak widok szamoczącego się kierowcy za kółkiem o kilka metrów przed nosem, przyprawił o lekkie dreszcze.

Z Ulgą witam dom i ciepłe grzeniki:)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

W tnących szponach mrozu i na siodełku! || 100.16km

Środa, 1 lutego 2012 · Komcie(13)
Zawsze marzyłem, o wyjechaniu zimą na wyjazd określany przeze mnie jako „bike to hell”, nigdy jednak nie udało mi się zrealizować tego co zamierzałem. A to było za dużo śniegu i jazda była utrudniona, a to plucha, a to znów za dużo zajęć na uczelni i tak zawsze coś wychodziło. Potem zima się kończyła a zależało mi aby wyjazd był jednak typowo śnieżny!

Ten wyczyn planowałem, od kiedy tylko wyszedłem z ostatniego egzaminu w tym roku. Nie sądziłem jednak, że pogoda zaserwuje mi takie wysokie wymagania. Najpierw -6, -8, -10 żeby wczoraj osiągnąć -15 wieczorem.

Kiedy dziś rano wstawałem, na termometrze widniała przerażająca liczba -18 stopni. Gdzieś przez głowę, przemknęło lekkie zawahanie. „ A może jednak dać za wygraną, poczekać az mróz zmaleje?” Jednak było jeszcze przed wschodem i liczyłem na ocieplenie gdy pojawi się słońce.
Zjadłem 2 kanapki z serem popiłem ciepłą herbatą i zapakowałem sakwę. Buty trekingowe, owinąłem dodatkowo folią spożywczą, aby mroźny wiatr nie dostawał się żadną szczeliną, nawet najmniejszą. Zwarty i gotowy, wyposażyłem swoją sakwę na kierownicy w termometr elektroniczny i ruszyłem na dół. Agnieszka tylko się podśmiewała: „a jedź niech ci ta dupka zmarznie, może ci się odechce i wrócisz szybko…”

Kiedy ruszyłem było około 8:45. Słońce było jeszcze nisko a pierwsze podmuchy zimnego powietrza stłumiły ostatnie moje rozleniwienie poranne. Tu nie było miejsca na sielskie kręcenie i rozglądanie się dookoła. Tu była zasada, im żwawiej kręcisz tym jest ci cieplej i mniej parują ci okulary.

Trasa do Nowego Dworu Mazowieckiego to -18 stopni w cieniu i -16,8 na „słońcu”. Paradoksalnie nie odczuwałem tego -18 tak jakoś mocniej. Po prostu było zimno i tyle, zdawałem sobie sprawę jednak, że temperatura da się we znaki dopiero po dłuższym dystansie. Czułem respekt dla warunków jakie przede mną występowały i starałem się wewnętrznie motywować jak najlepiej umiałem. Streszczałem się więc aby pierwszy etap mieć za sobą w miarę jak najszybciej i aby chęć powrotu zmalała.
Nowy Dwór, przelatuje na autopilocie. Na moście przez Wisłę spotykam się twarzą w twarz z nieprzyjemnym wiatrem. Wiało ze Wschodu i to dosyć znacznie. a kawałek do Modlina, musiałem pojechać pod wiatr. Aura wtedy naprawdę pokazała swoje szpony. Jechałem wiaduktem, pod górkę i pod silny wiatr a na termometrze za nic nie chciało być cieplej niż -18. Nie wiem ile odczuwały moje policzki, ale te 1.5km czułem się tak, jakby mi ktoś pazurami szarpał po twarzy. Wreszcie udało mi się dotrzeć do twierdzy Modlin, schowałem się nieco za blokami i drzewami a wiatr zmienił się na boczny.

Od Wyjazdu z Modlina nareszcie zapowiadał się wiatr w plecy. Kolo cmentarza modlińskiego, zrobiłem postój na chwilę oddechu. Odkąd ruszyłem z Jabłonny, nie było okazji na postoje. Nawet na światłach w mieście udawało mi się przelecieć na zielonym.


Trasa nareszcie zrobiła się przepiękna. Mróz przestał dokuczać, słońce iskrzyło się milionami kryształków na niebie. Na jezdni czaił się podstępny lód, odbijając promienie czasem naprawdę niefortunnie, prosto w oczy! Jechało się jednak naprawdę dobrze. Było zimno a z ust leciała gęsta para. Dymiłem niczym jakiś parowóz, a z licznika nie schodziło 23km/h. Dookoła na kurtce gromadziły się kwiaty z mrozu a czapkę pokrywała warstwa kilkumilimetrowego szronu.
Przez Zakroczym udałem się do Henrysina. Niestety z powodu zimna nie zatrzymywałem się na skontrolowanie trasy z mapą. Oczywiście pobłądziłem i skręciłem za wcześnie co zaskutkowało tym, że wróciłem na okropną drogę nr 62, której jak ognia starałem się unikać. Aby się nie cofać, pojechałem więc kawałek 62jką i na tyle na ile było to możliwie bezpieczne skręciłem na Smoszewo. Trzeba wam wiedzieć, że trasa 62 to tranzytowa droga dla tirów bez pobocza z bardzo dużym natężeniem ruchu. Tam każdy kilometr, liczony jest jak 5, bo skoncentrowanym trzeba być naprawdę mocno a i refleks czasem się przydaje. Ja tego dnia raz uciekałem na pobocze zdmuchnięty przez pustą lawetę a kilka razy uciekałem sam sprzed wyprzedzających na czołówkę wozów.

W Smoszewie, zaraz za cmentarzem, okazało się że asfalt im chyba ruscy wynieśli i telepałem się po strasznej szutro-kamienio-koleino-nawierzchni przeplatanej lodem i śniegiem. Było okropnie, bo nie mam przerzutek w tokaido i nie mogłem sobie ulżyć w jeździe. Ostro musiałem się siłować z pedałami na takiej fakturze a jednocześnie cholernie uważać, aby nie paść na pysk na lodzie.
Koło Wygody Smoszewskiej, przed samym nieszczęsnym powrotem na główną, spotykam patrol policji, która łapie kierowców na 62. Dziwnie spojrzeli się na mnie jak ich mijałem. Całe szczęście mieli delikwenta i mogli na nim skupić swoją uwagę a mnie puścili wolno. Nie wiem na ile legalne jest jeżdżenie rowerem po TAKICH krajówkach.



Do Wychódźca mknę żwawo grubo ponad 23km/h i dojeżdżam zmęczony, ale szczęśliwy. Przede wszystkim mam chwile oddechu od mrozu a i dawno nie mięłam okazji podgadać z Radkiem i w sumie kawał czasu się nie widzieliśmy. W pokoju spotykam także Kasię, jego dziewczynę i Damiana brata.

Część numer dwa: Do domu, hej do domu już czas…

Przepyszne kotlety, ciepła herbata oraz wspaniałe towarzystwo pozwoliły mi odtajać. Około 2h po przybyciu zabieram się w drogę powrotną. Rusza ze mną do spółki Radek.

Ogarniamy sprzęt i w drogę. Radek nie byłby sobą gdyby nie poprowadził trasy po swojemu, czyli na łubudu. Jedziemy szutrówkami i już na wstępie wspinamy się pod wielką skarpę. Tam próba zmiany biegu kończy się zerwanym łańcuchem. Próbowałem założyć łańcuch mechanicznie na zębatkę wyżej, licząc że nie jest tak naciągnięty i wejdzie na „ciasno”. Niestety łańcuch może by i siedział na zębatce, ale zanim tam się usadowił, musiał pokonać ciasny skos i przez mróz zwyczajnie strzelił… Zmuszony zostałem skrócić go o ogniwo. I zamiast polepszyć, pogorszyłem sprawę, bo bieg musiałem założyć jeszcze cięższy niż był a trasa była terenowa.

Dalsza jazda do Zakroczymia, to szereg szutrówek przykrytych szklistym lodem i silny wiatr w twarz. O ile wcześniej do Radka jadąc, miałem pomoc, teraz zrobiło się nieprzyjemnie. Na otwartych przestrzeniach wiało niemiłosiernie do tego ciężki bieg sprawiały, że nie mogłem rozpędzić się więcej niż 12km/h. Przed samym Zakroczymiem wpadamy w super wąwozy. Wyglądają jak te na Lubelszczyźnie.






Wielkie, głębokie i takie na swój sposób mroczne. Osłaniają nas jednak przyjemnie od wiatru i mimo, że czasem podjazdy są ostre i musimy prowadzić rowery, to jest o niebo cieplej.

Przed samym miastem, rozdzielam się z Radkiem, który rusza w drogę powrotną do domu. Nieźle go przymroziło!

Dotarł cały i zdrowy!

Jazda samotna smakuje inaczej kiedy termometr pokazuje -17 a słońce zachodzi za horyzontem.

Niebo zrobiło się krwisto czerwone a ja opuszczałem Modlin.

Krótka przerwa na moście na małe zdjęcie, i czym prędzej ruszam do domu. Po przedarciu się przez centrum Nowego Dworu, już w kompletnych ciemnościach jadę do Jabłonny. Okulary zamarzają od pary, i mam małe dziurki tylko do patrzenia. Wycieranie nie daje nic, bo za chwilę sytuacja sie powtarza. Lampka świeci, ale droga z Rajszewa to 4 podjazdy a bieg był cholernie ciężki. Droga zdawała sie nie mieć końca. Prosta i bardzo mroźna(podejrzewam, że poniżej -18) a stopy nieźle już wychłodzone. Męczyły mnie boleśnie aż do samego końca.

To była naprawdę trudna trasa a do tego na końcówce jazda na za ciężkim biegu z bardzo niską kadencją. Kiedy wchodziłem po schodach do domu czułem przeszywający ból w palcach u nóg. W zasadzie trudno powiedzieć, czy odczuwałem obecność samych palców;) Zmęczony, ale szczęśliwy dotarłem do celu.


PS: Szok jestem na głównej i na drugim miejscu - zapomniałem, że od dziś mamy luty



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Co się stało, że się zesrało? || 104.86km

Czwartek, 17 listopada 2011 · Komcie(6)
W życiu czasem bywa tak, że im bardziej czegoś chcemy tym gorzej nam to wychodzi. Z moim wyjazdem było dokładnie tak, choć nie zrzucam wszystkiego tylko na karby pogody. Co było jak się po toczyło? O tym dowiecie się za chwilę.

Zaplanowałem sobie wczoraj fajny wyjazd. Środa była słoneczna a zakupy w mieście napawały mnie taką pozytywną energią. Pomyślałem, że czas zmierzyć się z 200km jesienią. Poniekąd zmotywował mnie do tego Radek i jego powrót z wyprawki. Zapakowałem się, przygotowałem. Zrobiłem kanapki naszykowałem rower, liczniki i wybrałem kilka wariantów tras i... sprawdziłem pogodę.
Miało być lekko mroźno rano, potem do 5 stopni i lekki prawie nie odczuwalny wiaterek w plecy na północ. Taką prognozę serwowało Meteo jeszcze o 18, gdy kładłem się do łóżka.

Ranek budzik dzwoni o 5 rano. Szybkie śniadanie, pakowanie i nalewanie zupy do termosu. Odstawiając garnek na balkon, coś mnie tknęło... Patrze na termometr a tam -6! No to ładnie. Zmiana ubrania, puchowa kurtka idzie najpierw a Bergsona w zapleczu technicznym chowam do sakwy. I jedziemy!

Noc ciemna, pustki na ulicach. Przez łąki jadę a para bucha mi z ust. Jedzie się przyjemnie. Czuć mrozek na udach, ale jest w sam raz. Światła wyłączone przy wylocie z łąk, więc przemykam na dziko na migającym żółtym. Ludzie stoją na przystankach i tuptają z zimna. Oczywiście jak te święte krowy chmarami zalegają na ścieżce. Przelatuje przez Legionowo ścieżką przy głównej drodze. Mijam jednego pana na składaczku i panią z koszyczkiem. Oboje mają lampki tylne – wielki plus dla nich! Jedzie mi się super lekko, czuje moc. Na mniej krętych odcinkach ścieżki rowerowej jest 25km/h. Jednak muszę uważać na niespodzianki pod liśćmi, ostatnio leżą tam nawet tulipany od butelek po piwie.

Na osiedlu piaski zaczyna nieśmiało szarzeć. Im bardziej widno, tym więcej mgły. Niczym jakaś niesamowita nieokiełznana moc pojawia się znikąd. Spomiędzy bloków wylewa się na ulice a zanim opuszczam osiedle okala je w całośći jak wielki potwór.
Lecę zachowawczo, bo widoczność spada z każdą chwilą a po osiedlu kręcą się ludzie wyjeżdżający do pracy i nieco zaspani za kierownicami. Lampki nie wyłączam, aby cokolwiek było mnie widać w tej mgle. W Wieliszewie mgła już szaleje na maksa. Z łąk przelewa się jak woda zasłaniając ulice.



Prędkość jednak wzrasta, bo ruch jest niewielki a trasę do Dębego bardzo poprawili. Lecę 30km/h a wiatr smaga mi twarz. Kilka razy na chwilkę przystaje aby zrobić zdjęcie (dodam je jutro – obecnie nie mam kabelka;/) Ku mojemu zaskoczeniu, wieje w plecy i nawet to czuć.

Chrcynno to pierwsze kłopoty z nogami. Stopy zaczynają marznąć. Dokładam więc do butów torebki foliowe i rozcieram sobie stopy. Do Nasielska od Chrcynna wiedzie już gorsza droga, więc zwalniam. W mieście ludzie nie zwracają na mnie uwagi, co nieco mnie wkurza, bo 25km/h to nie jest wolno a mam sakwy i jak mi ktoś lezie pod koła ( nie po pasach) , to nie wiem czy na tym mroźnym asfalcie wyhamuje w odpowiedniej chwili. Za miastem na drzewach osadza się szadź. Jest tak pięknie, że aż się nie mogę napatrzeć. Im dłużej jadę tym jest bielej! Jakby śnieg pojawiał się znikąd na gałęziach.

Za Nasielskiem przerwa, jem zupę i znów rozgrzewam stopy a raczej stopę bo wiatr mam po lewej i właśnie lewa pęcina mi marznie.
Do Nowego Miasta jest kilka kilometrów a mi noga nie daje spokoju. Dokładam skarpetkę na każdą ze stóp i znów rozcieram je. Poprawa jest na chwilę – to znaczy na jakieś 10km... Za Nowym Miastem znów muszę się zatrzymać. Średnia jest 25km/h!!! jestem w szoku, jednak coraz mniej liczą się dla mnie liczby a zastanawiam się jak wytrwać ten piekielny ból z zimna.

Prędkość mi spada do 20 a morale z hukiem rozbija się o asfalt. Z drzew odrywa się szadź i smaga mi twarz ostrymi igiełkami. Myślę sobie, co u licha śnieg pada? No gdyby nie drzewa tak to by wyglądało. Jadę więc w „mini zamieci”. Płońsk wpada sam z siebie ledwie go rejestruje swoją świadomością... Wywlekam się na wiadukt rzut oka na trasę pod spodem i powrót.

Dopiero kiedy odwróciłem się poczułem jak wieje. Jadąc pod wiatr moja noga sprawiała mi jeszcze inne, nieznane mi dotąd katusze.
Na zmianę, piekła, kuła, bolała i szczypała a czasem nawet było mi w nią zwyczajnie zimno. Z czego odczuwanie zimna to była łagodna pieszczota w porównaniu do czego to zimno doprowadzało moje zakończenia nerwowe na stopie. Przerwy na roztarcie były częstsze i naprawdę zacząłem się obawiać odmrożeń. Do Jońca lecę 21 – 20 km/h, jednak ból jest przerażający.


W okolicach Wrony, robię dłuższy postój, zaczynam biegać jak wariat. Interwałowe odcinki po 100m i nawrót. I tak kilka razy. Po chwili dopiero dostrzegam, że przygląda mi się jakiś facet z rowerem idący ulicą. Musiałem wyglądać jak niespełna rozumu. Miałem to jednak gdzieś i biegałem dalej, bo przyniosło to odczuwalny efekt!
Zabiegi, pomogły i dalszą trasę jadę już bez bólu nogi a prędkość znów w okolicach 25km/h. Tym razem czuje jak mi smaga policzki mróz.
Przez Lelewo docieram do Agnieszki która czeka już na mnie z ciepłą herbatką...

Niestety nie udało się 200 zrobić i potwierdza się zasada, że nawet silna defensywa jest najsłabsza w miejscu gdzie jest najsłabsze jej ogniwo. Dobre przygotowanie kondycyjne, dobrze obrany kierunek jazdy nie pomogły. Pokonała mnie pogoda i zimne stopy...

ech... wstyd i Hańba!!!


[edit] A jednak główna i kto by pomyślał... sądziłem że spadnie w przepaść do wieczora;) Jakieś to pocieszenie, biorąc pod uwagę że miało być dwa razy tyle;)
No i Jestem koło Wilka - a to już nieomal CHWAŁA



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

BIKE TO THE HELL - 347km w 26h rowerem. || 347.28km

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · Komcie(9)
Część pierwsza – Nocne Mary i kulawy kolarz.

Plany na pobicie rekordu życiowego miałem już pod koniec wyprawy w lipcu. Wiedziałem, że po 1600km i pokonaniu dużych gór moje nogi i płuca będą zdolne do tak dużego wysiłku. Powrót do Polski i irlandzka pogoda totalnie popsuły moje plany. I tak z dnia na dzień patrzyłem za okno i odechciewało się czegokolwiek a już na pewno nie pokonania 300km w siodełku. Nie spodziewałem się jednak, że wszystko co planowałem potoczy się tak pokracznie.

Wreszcie przyszedł dzień kiedy pogoda się ogarnęła. Zdecydowałem się podjąć wyzwanie! Pierwszy plan zakładał wyjazd dwuetapowy. Pierwsza część miała być od godziny 18:00 do północy następnie, sen 4h i etap drugi od 4 do 18:00. Wpadłem jednak na pomysł aby zapytać Cimana czy nie pojedzie ze mną. W toku dyskusji wynikło, że pojedziemy razem, ale dystans będzie robiony „na raz”.

O 18:00 opuszczam dom i kieruje się do Agnieszki do pracy. Ona na noc jedzie do rodziców pogadać. Odprowadzam ją więc do zapory w Dębe.

Słoneczna pogoda towarzyszy jednak wiatr jest w twarz. Niby to tylko 13kilometrów, jednak czuje się go i to bardzo. Jedziemy plotkujemy i tak nie wiedzieć kiedy już musze się z nią pożegnać. Jest 18:50 kiedy zaczynam powrót i kieruje się na stolicę.

Od zapory udaje się wałem nad Zalewem Zegrzyńskim, aby uniknąć totalnie zmasakrowanej drogi z Nasielska, jadę szuterkiem.

Przypomina mi się rok 2007 kiedy wystartowałem w maratonie Mazovia 24h. Trasa tamtego maratonu wiodła właśnie pewnym odcinku tego wału. Przejeżdżałem go wtedy kilkadziesiąt razy w dzień i w nocy. W obecnej sytuacji, kiedy szykowałem się na pobicie rekordu życiowego, znów czułem się jak na maratonie.

Słońce było już słabsze bo dzień wolno się kończył. Przez Legionowo przeskakuje „na autopilocie” rejestruje dopiero ul. Modlińska gdzie dzwoni Marcin. Szybka informacja co gdzie i jak. Jadę dalej. Umówieni jesteśmy z dwoma znajomymi pod Mostem Śląsko – Dąbrowskim. Dziewczyny poznaliśmy w Sandomierzu rok temu.

Jazda ulicą Modlińska w Warszawie to także pewnego rodzaju codzienność dla mnie.. Pokonywałem ten odcinek dobre kilkadziesiąt, a może i setki razy w drodze na czulenie.
Za mostem Grota wybieram trasę przy samej Wiśle i w ten sposób omijam, zatłoczoną jeszcze, ulicę Jagiellońską.

Szuterkiem jedzie się dość przyjemnie, jest pusto ( w ciągu dnia czy weekendu maszerują tu całe wycieczki z dziećmi czy z psami) . Kiedy tak pędzę sobie 30km/h i delektuje się pięknym wieczorem z niewyjaśnionych przyczyn zjeżdżam na bok i koło przednie mojego welocypedu zsuwa się z lekkiego nasypu, jaki stanowi usypana droga. Mijają ułamki sekund. Najpierw szybka próba powrotu „na” szuter, potem koło blokuje się bokiem w grząskim żwirku a następnie rower przechyla się na bok a ja lecę przez kierownicę. Kolanami z siłą pocisku walę o kierownicę a barkiem, żebrami i głową (był kask) ryje o szuter.

Przez chwilę próbuje dojść do siebie. Siadam powoli, ale nie mogę nabrać powietrza. Uderzenie bokiem o kierownice i twarde podłoże troszkę mnie zatkało. Ogarniam się wreszcie i powoli zbieram się z ziemi. Sakwa przednia pofrunęła kawałek dalej a kierownica i róg są przekrzywione. Kolano boli a głęboki wdech powoduje lekkie kłucie. Macam się czy żebra całe i ogarniam maszynę.

Na szlak wracam około 15 minut później. Jedzie się sporo gorzej. Nie 30 a 18km/h. Kolano boli podczas pedałowania a obity bok i nadgarstek trochę pobolewają.
Pod umówione miejsce docieram z lekkim opóźnieniem. Całe szczęście nie jestem ostatni. Małgosia już jest, potem dociera druga koleżanka a na końcu Marcin.

Jazda po Warszawie na początku jest bez celu, ale później sprawniej idzie. Snujemy się nocnymi ścieżkami rowerowymi i rozmawiamy. Tępo jest emeryckie, bo tak zakładały wcześniejsze ustalenia, ale i dlatego że nie bardzo mogę szybko pedałować. Kolana daje o sobie znać i o wstawaniu na pedały mogę tylko pomarzyć. Nie wiedzieć kiedy zrobiliśmy 25kilometrów w nocnej stolicy. Odprowadzamy się po kolei. Najpierw, żegnamy Marcina. Decydujemy wspólnie, że rezygnuje z wyjazdu na 300kilometrów. Kolano zdecydowanie uległo jakiejś kontuzji i nie chcę utknąć w nocy w lesie 100km od domu.
Później odprowadzamy Sigmę a na końcu z Małgosią odprowadzamy się nawzajem tzn ja odprowadzam ją a dalej jadę sam.

Dziekuję serdecznie z tego miejsca wszystkim, którzy tego wieczoru byli na rowerze

Cimanowi, Śliwce, Sigmie

Jest późny wieczór zbliża się północ i robi się chłodno. Na drogach pustki a mi jedzie się koszmarnie. Nie dość, że noga boli to jeszcze jest mi zimno a prędkość snuje się jak pijany królik po polu truskawek. Nie przekraczam 18km/h.

Na domiar złego przed Fortem Piątek zatrzymuje mnie policja. Oczywiście, jechałem trzy pasmową ulicą Modlińską i nie miałem przedniego oświetlenia. Negocjacje z władzami sprawiają, że mogę „odejść” wolny i bez mandatu. Dosłownie każą mi iść. No jak cię mogę jechać to jeszcze, ale z tym kolanem idzie się fatalnie. Kuśtykam więc i wyjmuje lampkę w której kończą się baterie. Montuje ją na sakwę i włączam mruganie. Następnie, gdy policja przesłuchuje już jakiegoś kierowcę zatrzymanego na ulicy, wsiadam na rower i odjeżdżam. W domu jestem około pierwszej w nocy. Pije ciepłą herbatkę z cytryną i zmordowany kładę się spać.

Na liczniku mam 98.94km



Część druga – Nieprzewidziane rzeczy są najciekawsze.

Ze snu wyrywa mnie dziwny dźwięk. Na pół przytomny nie wiem czy mi się śni czy nie. Podchodzę do zmywarki, potem do piekarnika szukam co tak piszczy. Zazwyczaj to oba te sprzęty AGD, sygnalizują w podobny sposób koniec swojej służalczej pracy. Z każdą chwilą dochodzę do siebie i okazuje się że to budzik w komórce. Jest trzecia nad ranem. Z całego tego planowania zapomniałem, że pierwszy plan zakładał właśnie dwuetapowy wyjazd i zapomniałem wieczorem kładąc się wyłączyć budzik. Zrezygnowany i do końca obudzony siadam i robie sobie kawę. Jem kanapkę i wciągam lek przeciwbólowy.

Dostałem jakieś mocne na zęba, kiedy wyrywali mi ósemkę i jeszcze mi zostały.
Zbieram do kupy myśli i szybko zauważam, że chemiczny środek od bólu zaczął działać i czuje się nadzwyczaj dobrze. Nie wiem na ile takie tabletki mają wpływ na samopoczucie, ale poza kolanem, które już nie boli, czuje się wyśmienicie.

Pakuje się i ruszam z domu o 4:43. Co ma być to będzie. Świta a za miastem unoszą się jeszcze wilgotne i piekielnie zimne mgły.

W lesie, przez który jeżdżę zawsze po Agnieszke do pracy, znajduję lampkę rowerową. Świeciła leżąc na ziemi. Pewnie odpadła jakiemuś człekowi od roweru gdy jechał tędy wcześniej.
Przemykam przez Legionowo i ruszam na Nieporęt, tam przerwa obowiązkowo nad Zalewem. Piękne, nisko świecące słońce jeszcze nie ogrzewa, ale swoim widokiem napełnia mnie takim spokojem i motywuje do dalszej jazdy.

Do Radzymina przez Beniaminów droga jest do kitu. Moją jedyna motywacją na tym odcinku jest jakiś facet w pomarańczowej kamizelce, który wiezie wielki worek na bagażniku. Skubany ma rower na 28 cali kołach i nieźle ciśnie (25km/h).

Radzymin opuszczam jak w letargu. Nogi kręcą ale cała moja świadomość pochłonięta jest przez fascynującą książkę Paulo Coelho „Demon i panna Prym”. Audiobooki na takich trasach to prawdziwe zbawienie. Nie jeden odcinek już jechałem z książką „w uszach” i naprawdę to odpręża. Potrafię totalnie wyłączyć się z rejestrowania obrazów przed sobą. Widzę tylko świat książki, której słucham a jednocześnie zachowuje pełna motoryczność i czujność na drodze. Cóż jednak jest do roboty kiedy masz 50kilometrowy odcinek przez lasy wsie o 5 rano?

Nie wiedzieć kiedy docieram do Jadowa. Jest około dziewiątej rano. Na liczbę kilometrów nawet nie spoglądam. Czas na śniadanie. W mieście panuje spory zamęt, bo odbywa się targ. Ludzie jeżdża traktorami, kupują warzywa a jeden z panów w wielko-oczkowym worku niesie nawet 6 piszczących kurczaków. Piękne malutkie, żółciutkie, puchate kuleczki upchnięte w worek ćwierkają a z wielkich otworów worka wystają im łepki skrzydełka i nóżki.
W sklepie kupuje prowiant. Cztery kajzerki i 3 pętka kiełbaski swojskiej. Bulkę i pierwszą kiełbasę zjadam pod sklepem. Kolejne będę konsumował podczas dalszej drogi.
Po skromnym, aczkolwiek pożywnym śniadaniu, ruszam dalej. Przez Wójty kieruje się na Myszadła i przez małe wioski, pełne pięknych asfaltów świeżo wybudowanych za unijne pieniądze, mknę na Wyszków. Trasa jest mi doskonale znana. W tym roku kilkukrotnie zdobywałem Siedlce właśnie na tym odcinku. Jadę więc zasłuchany w książkę a nogi pedałują same.

Węgrów zaskakuje mnie najbardziej od marca, gdy byłem tu ostatnim razem, jeszcze nie skończyli remontu głównego rynku.

W zasadzie nie widziałem, aby cokolwiek ruszyło się w tej materii. Nadal rozkopane i nadal nie zrobione. Rezygnuje więc z dłuższego odpoczynku i kieruje się na Siedlce. Słońce jest wysoko, zbliża się jedenasta a we mnie wstępuja nowe siły. Mimo tylu godzin jazdy i braku dłuższego postoju a także mimo pagórkowatego terenu, jaki zaczyna się przed Siedlcami, jadę nadwyraz sprawnie. Prędkość przekracza grubo ponad 25km/.h.

Odcinek z Wyszkowa do Siedlec to prawie 35kilometrów. Niestety siły opadają a im bardziej na poludnie tym więcej górek i falistego terenu. O 11:30 rezygnuje z zdobycia Siedlec „na raz”. Decyduje się wreszcie zrobić dłuższy postój.

Po raz pierwszy na tym długim etapie, siadam na ziemi a nie na siodełko. Postój trwa 30 minut. W tym czasie jem w cieniu 2 bułki i kiełbaskę, odpisuje na sms-y i robie sobie masaż łydek i ud. Mięśnie lekko obolałe szybko relaksują się po masażu. Później seria gimnastyki. Rozciąganie ud, łydek, grzbietu i barków. Na sam koniec, czyli ostatnie 5 minut, zostawiam sobie czas na leżenie „plackiem”.

Postój bardzo mnie zregenerował i gdy w południe, ruszam na szlak, jedzie mi się dobrze. Nie jest upalnie a słonecznie. Pogoda jest nadwyraz optymalna i bez zbędnych strat czasowych kieruje się na drgoę nr. 2 w kierunku stolicy. Znak „Warszawa 78km” lekko zmiata moją pewność siebie, jednak nie poddaje się i jadę spokojnie. Droga ma szerokie pobocze a asfalt jest idealny nawet dla szosówki. Prędkość nie zachwyca bo ledwie 23km/h, jednak nie przejmuje się tym.

Na całym odcinku do Stolicy robie postój na stacji benzynowej gdzie kupuje 2 tigery w puszcze i wypijam je na raz. Sen zaczynał się bowiem, przebijać przez całą barierę obronną mego organizmu.
Na trasie łapie także podwójnie kapcia.

Pierwszy w przednim kole, okazuje się być zwykłym spadkiem ciśnienia, drugi w tylnym, spowodowany szkłem. Pierwszej gumy nie zmieniam bo zrozumiałem co jest przyczyną awarii. Pompując kilka godzin wcześniej na stacji paliw kompresorem owe feralne przednie koło, wentyl zwracał nadmiar powietrza. Widać 5 atm jakie starałem się wcisnąć tam, było dla niego za dużo.
Drugą gumę łapie przez szkło, widzę je wbite na „sztorc” jak tylko zdejmuje kolo z roweru. Cała naprawa nie trwa więcej niż 10 minut.

Z wielką radością witam Mińsk Mazowiecki, jednak roboty drogowe za miastem nieco spowalniają moje tempo. Zależy mi na dojechaniu jak najwięcej kilometrów do 18:00. Swoje planowane 300 przekroczyłem.

Godzina 18:00 wybija gdzieś za Sulejówkiem, totalnie się wtedy pogubiłem i zamiast jechać piękną drogą wzdłuż Wisły zdecydowałem się skracać sobie przez te podmiejskie dziury. Droga makabra, wąska dziurawa i 3 razy lądowałem na poboczu bo z przeciwka jechała rozpędzona BMW, czy inna fura, wyprzedzając na trzeciego. Koszmar!!!

Chcąc nie chcąc do domu musze dojechać. Przez Rembertów leśną drogą w korku i po dziurach jadę do Marek, gdzie szybko uciekam z tej drogi męki.

Ostatnie 14km do Legionowa, jadę już po znanej i równej drodze przez Kąty Węgierskie. Mimo wielu zakrętów i wiraży, jadę 27-30km/h. Wpadam do miasta, jak wygłodniały wilk. Ścięgna Achillesa czuje, kolano także się przypominało już od Kałuszyna. No, ale to już dom. Czuje smak jedzenia, czuje zapach herbaty. Oczami wyobraźni już biore prysznic…
Wreszcie jest! Legionowo, potem jeszcze tylko ostatnie 6km do Jablonny. Wstawanie na pedały daje ulgę czterem literom, ale Ahillesy dostają w kość.

O 19:48 jestem w domu! Zmęczony koślawo wlokę się na schody.
333,67km przejechałem w ciągu 24h Natomiast cały ten dwuetapowy wyjazd zakończyłem w 26 godzin z rezultatem 347kilometrów.




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,