Kaszubska przeprawa z wiatrem... | Księgowy

Kaszubska przeprawa z wiatrem... || 258.00km

Niedziela, 26 kwietnia 2015 · Komcie(6)
Nikt nie uczy nas, jak jeździć takie trasy. To co wnosimy do takich imprez to nasze własne zbudowane doświadczenia, obserwacje i wnioski. Nie da się skopiować tego jak jadą inni, bo im bardziej chcecie pójść w schematy, tym szybciej trasa uświadomi wam, że to na nic. O tym czego się dowiedziałem o sobie, co nowego poznałem i jakie wnioski wyciągnąłem dowiecie się z tego wpisu.


Dzień zaczął się spokojnie. Po wizycie w pracy w piątek udało się zdążyć na SKM i razem z Agnieszką udaliśmy się do Warszawy. Tam czekał już na nas Tomek. Spakowaliśmy się do samochodu i udaliśmy w podróż. 

Na miejsce docieramy około 18:00. W bazie jest już Olo, Faja pająk i Turysta. Troszkę gadamy, troszkę się rozpakowujemy. z czasem przyjeżdża ekipa z poznania i wóz "techniczny". Ekipa się integruje, jest piwko, chipsy i oglądanie finału ligi w siatkę. Olo trwoni czipsy na meczu, bo większość ich wyjadam mu ja;) Kiedy zapada zmrok pada pomysł, aby zrobić ognisko. Tak jakoś wyszło, że my z Agnieszką nie poszliśmy. Zmordowany dojazdem, postanowiłem położyć się wcześniej spać i odespać nieco przed głównym starciem kolejnego dnia. 


Sobota. - Ale Urwał

Pobudka jest łatwa. Nie mam problemu ze wstaniem, jeszcze zanim zadzwoni budzik. Po prostu otwieram oczy i już. Śniadanie, jakieś tam szybkie pakowanie i zbieram powoli się z Agnieszką z bazy. Wystawiamy rowery z domku i nanoszę ostatnie poprawki do swojej pozycji na siodełku. Jaki jest efekt? Urywam gwint w zacisku pod-siodłowym a sztyca wpada mi na sam dół. 
- No pięknie - myślę sobie - to sobie pojechałem na wyprawkę. Szybka reakcja i właściciel moteliku ofiarowuje mi długą śrubę i nakrętkę nr 10 jako kontrę. Udaje się zbudować fuszerkę, która jedzie ze mną przez całą trasę. 

W końcu, ruszamy. Początek jest po wątpliwej jakości drodze z Izbicy. Grupa jedzie równo, ale od razu daje się odczuć, że za ciepło się poubieraliśmy. Lecimy w pełnym peletonie do Główczyc. Tam wszyscy się rozbierają z nadmiaru ubrań. Przydadzą się one jeszcze nocką, ale w takim słońcu już o 8:20 rano jest prawie dwadzieścia stopni. Nikt się nie spodziewał tego po chłodnym wieczorze nad jeziorem. 

Tu grupki się rozrywają. Ja i Agnieszka zostajemy ostatni. Spoko - myślę sobie. Nie ma co gnać. Sporo przed nami trasy, a wiatr wcale nie pomaga. od wyjazdu na wschód w kierunku Wicka, wieje to w twarz, to znów w bok i prędkości nie są oszałamiające. Niemniej jednak, jakoś się toczymy. W Wicku - szybkie zakupy słodkich bułek i dalej w trasę. Za skrętem na Sarbsk, zaczyna się prawdziwy maraton. Są górki. Naprawdę strome, krótkie interwałowe podjazdy po 10-11%. Jedzie się ciężko. Mazowieckie przygotowanie do tej trasy ma się nijak do tych warunków. Spodziewałem się pagóreczków, ale w połączeniu z silnym wiatrem troszkę więcej one nas kosztują sił.

Agnieszka wyraźnie zostaje z tyłu. Czekam na nią. W Przebendowie decydujemy się rozłączyć. Aga wraca do bazy, a ja jadę dalej. (W efekcie tego rozstania, Agnieszka zamiast prosto do bazy, pojechała jeszcze nad morze i na rybkę do Łeby).
Jazda samotna, pozwala mi nieco przyspieszyć. Pedałuje więc żwawo w nadziei, że odrobię sporą już stratę do peletonu. Niestety, albo może, na szczęście. Zagapiam się i zjeżdżam ze śladu w złym miejscu. Kierunek maratonu biegnie w lewo, a ja nie patrząc na GPS, jadę prosto. O pomyłce dowiaduje się jakieś 10 km od trasy.

- czy ten ślad to nie był czasem na fioletowo zaznaczony Księgowy?
- eee, no chyba tak. A co to ten jest na jaki kolor Adam?
- pomarańczowy.
- hmm no faktycznie... oooo ten fioletowy jest tu obok. FUCK - jakieś 10 km w lewo.

Jedzie mi się spoko, więc klikam i klikam w urządzeniu podczas jazdy. Niestety, słońce nie pomaga, bo strasznie się odbija od ekraniku i w końcu dobre 3 km dalej,decyduje się zatrzymać aby DOKŁADNIE przyjrzeć się śladowi, i zbudować wariant powrotu na niego. Decyzja pada na skrót, w nadziei, że złapię grupę i reszty trasy nie będę jechał sam.

Po dokładnej analizie trasy, teraz widzę, że błąd wkradł się w miejscowości Gardkowice. 

Jadę więc żwawo w kierunku Wejherowa licząc, że uda się chwycić w jakąś grupkę. Na tym odcinku prędkość jest o wiele szybsza niż poprzednio cisnę 27-30km/h mimo, że wiatr spowalnia. Tracę sporo Energi na podjazdach, ale nadzieja na "koło" czyjeś za Wejherowem bardzo mnie motywuje. 

Udaje mi się dojechać i z informacji telefonicznych wiem, że czołówka powinna być u mnie za nie tak długo. Ruszam więc, już spokojniej, z miasta i wspinam się na podjazd w kierunku Nowego dworu Wejherowskiego. Jako, że zarówno górka, jak i wiatr, a do tego słońce, są przeciw mnie. Staje na poboczu i robię postój na bułę. Jem sobie, jem... u chcę zrobić jakiś vlog, a tu "No Memory on Memory card..." CO???!!! Fuck zapomniałem pousuwać filmików poprzednich i bóg jeden wie ile się nagrało z poprzednich "wejść na antenę". Co tu zrobić. Wrzucam kartę z GP do Telefonu i usuwam nadmiar filmików, ale niestety nie do końca widzę w telefonie, jakie filmiki i fotki usuwam. Podczas zabawy ze sprzętem dostrzegam dwóch kolarzy. Pomarańczowe obręcze poznaje z daleka - TURYSTA. Zaraz za nim jedzie CRL. Macham do nich i szybko zbieram się na trasę. 

Mimo, że ja wypoczęty, to nie jestem w stanie ich dojśc na tym podjeździe. Doganiam ich dopiero długo potem przy sklepie, gdy robią zapasy. Po drodze do sklepu spotyka mnie jeszcze Tomek. Od tego miejsca jedziemy we czwórkę. Zaopatrzeni w jedzenie, dolewkę w bidonach można atakować dalej. 

Wiatr wciąż nie pomaga, szarpie na podjazdach i wyrywa z siodełka na zjazdach. Jazda w grupie, zdecydowanie lepiej idzie. Nie chodzi o klasyczne "dawanie zmian". Po prostu jest raźniej, a zmiany, jakoś tak same wychodzą. No gdyby to tylko wiatr, to może bym utrzymał się w grupce, ale kilka szybkich "hopek", kilka porywistych podmuchów i zostaje 10... 20... 30...metrów za grupą. Jeszcze jakiś czas walczę, aby odrobić straty, ale oni jadą sklejeni w małą grupkę, a ja nie mam szans ich dojść. Rezygnuje wreszcie i znów zaczynam samotną jazdę.

Nie jest źle - w sumie - myślę sobie. Troszkę z nimi ujechałem, teraz też jakoś idzie. Później pewnie znów ktoś się pojawi. Najważniejsze, że dogoniłem grupę. Napewno znajdzie się ekipa do dołączenia. W końcu jednak troszkę ludzi jedzie na tym evencie. 
Mp3 w uszach gra, kolejny raz popełniam błąd logistyczny. Słabo przygotowana playlista z 8 utworów nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Dobrze, że przynajmniej są to utwory w miarę "nowe dla ucha" to słuchanie ich kilka razy nie jest takie złe. 

Gdybym był góralem, to bym tylko na wiatr mógł sobie ponarzekać, tu jednak z każdym kilometrem, w nogach zostaje kolejna miażdżąca suma podjazdów. Jadę z trudem, a forma górek jest ta najgorsza. Szybkie interwałowe hop`y po 7-12% i szybkie krótkie zjazdy. Przez silne podmuchy, na zjazdach rower rozpędza się do "bagatela" 23km/h. No ja rozumiem podjazd, kręcić, ale żeby na zjazdach jeszcze dokręcać aby te 30 lecieć? PLISS...

Znienacka pojawia się Michał z aparatem w samochodzie. Niespodzianka nie z tej ziemi. Łapię się na kilka fot, choć mega fotogenicznie to nie wyglądam. Dobrze, że te jasne skarpety mam to choć stylówa jest! Przydatna jest jednak informacja od Michała, że jakiś nieduży odstęp za mną jedzie grupa "OLA i KETO". No tom uratowany - myślę! Kolejna grupka, kolejna szansa na sukces. Planuje nie zatrzymywać się, tylko jechać swoje i poczekać w ruchu, aż mnie wchłoną. Odcinek jest jakiś karkołomny. Co chwila podjazd i zjazd, zakręt i znów zjazd, potem znów ścianka 10%. Nie mogę się doczekać spotkania, a tu jak na złość nikogo nie widać na horyzoncie. No nic, jadę dalej... walczę i są! Wreszcie są!

Łączymy się w grupkę i znów docieramy wspólnie tylko do postoju na sklep. Nie wiem ile kilometrów jedziemy razem. Po wspólnych zakupach ruszamy, ale niepewny czy wziąłem portfel, staje dosłownie na 10 sekund. To wystarcza, wiatr, podjazdy i spadający zapas sił, powodują, że mimo iż widze ich jakieś 50m przed sobą, nie mogę dojść grupy. 
Jeden podjazd - staje na pedały jadę, sapię! Cisnę! MATKOOO czekajcieeeee...
Zjazd - dokręcam, w porywach wiatru targany, mknę w dół i nic! 
Kilka takich prób podejmuje, ale w końcu odpadam całkiem. Płuca wypluwam, kolana odmawiają posłuszeństwa i grupka sobie odjeżdża. Znów zostaje sam. 


Kryzys - Wszystkie kary na mnie idą!

Tu się zaczyna kryzys. Kryzys gigant, kryzys, gdzie moje kolana i nerwy śródręcza, zaczynają mi płatać figle! Kolana odzywają się nagle. Zdziwiony jestem, bo mnie generalnie ból kolan nie doskwierał chyba na żadnej z moich dotychczasowych tras długich. Jadę więc początkowo "swoje" ale na którymś z podjazdów tak mnie coś zabolało, że aż stanąłem na poboczu. 
"O panie Księgowy - czas na sportowy rachunek sumienia". Nie ma co kolan forsować. Stoję sobie 15 minut robię skłony, kucam, rozciągam mięśnie. Wreszcie ruszam. Pedałuje już zachowawczo. Każdą górkę na młynku, bez spinki. Przynosi to efekt, kolana milkną i tylko kilka razy później na pojedynczych podjazdach dadzą znać o sobie. 

Drugim - NOVUM - są ręce, a mianowicie ich nerwy. Pierwszy raz poczułem przeszywający ból w dłoniach jak goniłem grupę Turysty, pomyślałem, że to jakiś tam pojedynczy epizod. Po pogoni za Ol`em stan się pogarszał z każdym kilometrem.  Zdarzało mi się tak złapać kierownice na podjazdach, lub na prostym dziurawym odcinku, że ucisk padał na jakiś nerw. Powodowało to taki ból, jakby mi ktoś rozpalonym prętem z żelaza przebijał ręce. Dawno się tak nie umordowałem.
- Tak mniej boli, ale nie mogę trzymać dobrze kierownicy, tak znów boli, ale nie mogę hamować. W tej znów pozycji, prawie nie boli...ale jak już zaboli to aż mi w łokciach ból promieniuje. 
Jadę jak jakiś paralityk, kierownica parzy, kolana oszczędzam, a do tego ten cholerny wiatr! No litości!!! Zjazd, opieram się na przedramionach aby nadgarstki odciążyć, pusta droga - prędkość zjazdowa 25 km/h. No liczyłem choć na 30!!! Niestety, wiatr utrudniał nawet zjazdy. 

Sierakowice. Jadę albo nie jadę!

Tu jest apogeum... jestem głodny, ręce cierpną nawet poza kierownicą. Kolana czasem się odzywają. Trudna decyzja. Siadam koło punktu informacji turystycznej i przeprowadzam rozmowę z "centralą" - żoną. Wspólnie decydujemy, że muszę wycofać się do bazy jeszcze wcześniej niż planowałem. Cholercia a chciałem ten makaron Cinka zjeść. Nie wiem, czy choć 300 będzie, nie wiem ile jeszcze. Wiem jedno - Jak zajadę sobie organizm teraz do przez dwa miesiące mogę nie naprawić pewnych urazów. 
Postój więc trwa chyba pół godziny. Jem krówki i "eklersy" z sakwy. Zjadam jeszcze jakieś slodycze i dopijam resztkę powerade`a. Gdy ruszam, na niebie jest już pochmurno. Coś sie szykuje... nie wiem co. Pewnie deszcz. No i mam czkawkę! Czkawkę ma też moja jazda. Bo zanim dobrze ruszę to staje. Wynajduje sobie milion powodów, aby stawać.

To załączę lampkę - bo ciemno idzie.
To założę kamizelkę - bo ciemno idzie...
To znów założę bluzę - bo noc idzie...
To znów zmienię baterię w mp3 - bo nie działa już, a przecież noc idzie!!!
Rany ile ja na tym odcinku zaraz po rezygnacji - stawałem! SZOK.

W końcu - jadę! Nieeeeee zapomniałem! Siku przecież! Bo noc idzie!

Kiedy już wydawało mi się, że jadę, i zrobiłem dobre 10 kilometrów znów postój. 
To zjem coś konkretnego, a nie te batony - bo noc idzie.

Kupuje dwie kajzerki i kiełbasę. SIadam na schodach sklepu i jem. Mam zwiechę. Jem i jem, a co jakiś czas oddaje kawałek kiełbaski pieskowi co siedzi obok mnie i tak się patrzy na mnie. Na spółkę z "pikusiem" wrąbałem 25 cm podwędzanej i dwie kajzerki. Pikuś zdecydowanie preferował kiełbasę, kajzerek nawet nie wąchał. Nie wiem czemu!:D


Uwaga na nisko latające sarny

Dobry Audiobook, wreszcie lekarstwo na kryzys. Jadę sam, wyłączam głowę i słucham kryminału. Zabili świętego mikołaja  w Reykaviku. No ale czemu? 
Wieczór szybko staje się chłodny. Nogi kręcą, a odcinek do Lęborka jadę krajówką. Dziura na dziurze, auta i ja... Nie zwracam uwagi na auta, jadę i jakoś to wszystko nawet gra. W Główczycach nagle orientuje się - ku memu zaskoczeniu - że do mety jakieś 8 km. No to jazda! Pedałuje szybko, a moja lampka wariuje. Drgania powodują zmianę pomiedzy trybami. FUCK - kolejne ZUO od poprzedniego MP, nie wpadłem na pomysł aby zweryfikować czy lampka się nie naprawiła. Na trasach co jeździłem sam asfalt był spoko, tu telepało rowerem jak na Lubelszczyźnie i znów to samo się dzieje. Wnioski? Oświetlenie mam tylko na równe asfalty - no spoko. Szarówka przed kołami, wąska droga, jakieś torfowiska po bokach a ja jadę i co sekundę lampka się przełącza z mrugania na ciągły i odwrotnie. 
Na domiar złego o mało nie ginę pod kopytami sarny! Zwierzyna wyskakuje znikąd i robi susa przed moim kołem. DOSŁOWNIE - przeskakuje tak blisko, że czuje zapach jej mokrej sierści. Musiała zrobić susa tuż nad oponą! Adrenalina skacze mi w górę. Zatrzymuje się przestraszony tym zdarzeniem. Ręce mi się trzęsą po częśći z głodu, po części z nadmiaru tego środka który mi mózg wstrzyknął w krwioobieg. Uspokajam się i ruszam. Tym razem jadę już wolniej i nasłuchuje czy po rowach jeszcze jakieś latające sarny się nie kryją. 

Wreszcie meta - żona ogląda małych gigantów, czeka na mnie ciepły posiłek prysznic i sen... To był trudny wyjazd, mimo małego dystansu naprawdę umordowany przyjechałem do bazy. 





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Komentarze (6)

A ja wiem czemu zabili św. Mikołaja. A za audiobooki Coelha to masz Pan minus bo takiego badziewia dawno nie słuchałem ;)

giovanni 09:32 środa, 29 kwietnia 2015

Jak zwykle szacun :) i za dystans i za opis. Czułem ból każdego naciśnięcia na pedały! :)

Trollking 18:59 poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Najlepiej chyba z tego wyjazdu skorzystała Agnieszka :) tez bym na rybcię sobie skoczyła zamiast tak mordować się z wiatrem :).

Katana1978 17:08 poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Ja również gratuluję. Twoje opisy Adaś czyta się jak książkę. Dawaj jeszcze :) Jedź i pisz !!! :)

Bitels 15:49 poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Spisałeś się, gratuluję!

yurek55 20:52 niedziela, 26 kwietnia 2015

No no no, gratulacje Księgowy !!! :) Super to wszystko opisałeś, i myślę, że wstęp Twojej opowieści można wziąć w cudzysłów i cytować niejednym takim co myślą, że pedałowanie to takie leniwe zajęcie dla mięczaków :P :)

Współczuję Ci bólu kolan... mi na długich trasach doskwiera przeważnie ból karku, no i nie czuję palców przez jakiś czas (dosłownie mam bezwładną lewą dłoń , po wycieczce nad morze przez prawie 2 tyg nie mogłam chwycić nawet szklanki )... Ale bólu kolan chyba bym nie zniosła :(

Wielki szacun ! :) pozdrawiam :)

anetkas 20:40 niedziela, 26 kwietnia 2015
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa zycio

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]