Cz 3 - Wyzwanie | Księgowy

Cz 3 - Wyzwanie || 0.03km

Czwartek, 26 września 2013 · Komcie(2)
Na kolejne wycieczki pojechałem już tydzień po pamiętnej tragicznej „inauguracji”. Za cel do osiągnięcia na koniec wakacji postawiłem sobie – powrót rowerem z działki do domu. Było to ponad 70km. Uznałem, że to dystans idealnie przypieczętowujący moje zmagania rowerowe w sezonie 2006. Jazda samochodem tą trasą zawsze wydawała się długa, toteż odcinek określany jako 70km, był dla mnie niewyobrażalnie trudny i niedostępny.

O swoich planach nie informowałem rodziców. Oni byli i tak wystarczająco zmartwieni moim znikaniem na całe dnie. Jeździłem codziennie. Schemat ten sam, śniadanie, pakowanie plecaka i na rower! Z czasem gdy wakacje kończyły się a dni były krótsze, musiałem skracać wyjazdy bo szybciej zapadał zmrok i wieczorami robiło się chłodno. Nieubłaganie zbliżał się także dzień sądu i dystans jaki sobie wyznaczyłem. Jazdy na rowerze ułatwiał wtedy mój sprawdzony sprzęt. Odkąd tata przywiózł mi ulubiony rower z domu, dystanse były o wiele przyjemniejsze a pełna amortyzacja jednośladu dawała, jak mi się zdawało, komfort, którego nie potrafił zapewnić stalowy supermarketowy rower na działce. Jeździłem na stalowym rowerze z pełna amortyzacją i na grubych oponach. Na szutrówkach okolicznych wiosek sprawdzał się świetnie.
Koniec wakacji to była powalająca informacja dla rodziców. Postawiłem ich przed faktem dokonanym. „Wy wracacie autem a ja rowerem”. Złapali się za głowę.

- rowerem? Oszalałeś?
- tak rowerem.
- ale jak tak tą główna droga? – mama była przerażona
- tak do tej pory też głównymi jeździłem.


Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Prawda była taka, że gdy znikałem na kilka godzin, nie jeździłem tylko po szutrówkach w okolicach działki. Ja najzwyczajniej w świecie jeździłem głównymi drogami. Odkryłem że po asfalcie więcej kilometrów mogę pokonać i że o wiele lepiej się jedzie. Z plecakiem na sznurki przywiązanym do kierownicy na skrzypiącym rowerze przemierzałem więc okoliczne drogi wojewódzkie i krajowe. Świadomość jednak, że robie to „naprawdę” rodzicom chyba nie mieściła się w głowie.
Rower przecież jest: do rekreacji, do sklepu, nad rzekę, ale żeby 70km rowerem? Niewykonalne.

Podczas próby sił w dyskusji pojawiały się także argumenty, że musze uważać na nogę, że chyba przeceniam siły, ale w końcu zgodzili się! Oczywiście zgoda okupiona była kompromisem. Miałem mieć telefon miałem dzwonić co godzinę i na wszelki wypadek miałem ruszyć zanim oni wyjadą, aby w razie potrzeby mogli mnie zabrać po drodze. W głębi duszy chyba naprawdę sądzili, że nie podołam wyzwaniu i chcieli mi pokazać „zobaczysz wsiądziesz do samochodu odechce ci się”.
Sprawa nie wydawała się łatwa od tej chwili to była to rzecz honoru!
Poranek był chłodny a na niebie nie było już, znanego mi z wcześniejszych dni, błękitu bezchmurnego nieba. Nad głowa wisiały szare chmury a pogoda skłaniała się to jesiennej niż późno-wakacyjnej. Dzień zapowiadał się być dużo chłodniejszy niż się spodziewałem. Wrzesień zbliżał się wielkimi krokami a ja zawsze na poprzednie wyjazdy ruszałem dobrze po 10. Rano w dniu wyjazdu nie mogłem wcisnąć nic do jedzenia.

trasa pamiętnej wycieczki

Podekscytowany wydarzeniem, czułem takie podniecenie, że jakbym mógł ruszyłbym już o 6:00. Spakowany z plecakiem, na plecach, kilkoma kanapkami, piciem i ubraniem na deszcz, ruszyłem na trasę po 9:00.

Z początku pedałowało się dobrze, choć nie mogłem powstrzymać się od szybkiej jazdy. Podświadomie chciałem udowodnić rodzicom, że potrafię. Pokazać jak dobrze sprawdziły się moje treningi poprzednie. Twarz smagał mi wiatr. Ku mojemu zaskoczeniu, wiał dość silnie w twarz. Na poprzednich wyjazdach nie zwracałem uwagę na ten czynnik, bo albo go nie było, albo przyjemnie ogrzewał. Późno-sierpniowy podmuch tego dnia, był o wiele chłodniejszy i przeszywający.
Pierwsze 20 kilometrów zleciało mi nadzwyczaj dobrze. Miałem zapał, a energia mnie rozpierała. Za Postoliskami do głosu doszedł organizm, podniecenie się zmniejszyło i wreszcie mogłem coś normalnie i ze smakiem zjeść. Zrobiłem sobie przerwę na szybką kanapkę i picie po czym ruszyłem dalej na trasę. Świadomość, że gdzieś z tyłu zaraz ruszą rodzice, napędzała mnie do szybkiej jazdy. Nie chciałem wyjść na słabeusza i starałem się pokonać jak największy dystans. Nie wiedzieć skąd, zaraz po postoju zatrąbili autem i zjechali na pobocze.

„Jak to możliwe, już? Przecież mieli wyjechać kilka godzin po mnie” – dziwiłem się. Oczywiście pytali czy na pewno chcę dalej jechać mówili, że mogą autem zabrać rower, ale ja na wszystkie pytania odpowiadałem przecząco. Zrezygnowani i trochę z niepokojem w oczach, pojechali dalej, mrugając mi na pożegnanie awaryjnymi światłami.
Od tego momentu zostałem sam. Tylko ja i rower. Zaczęła się długa droga. Gdy opadły emocje związane z pogonią rodziców za plecami, poczułem, że jadę wolniej. Licznik mi szwankował, więc prędkość liczyłem licząc sekundy pomiędzy mijanymi słupkami kilometrowymi. Pedałowałem dziarsko choć już bardziej miarowo, skupiony przewijałem w głowie różne myśli, wspominałem swój wypadek, przypominałem sobie rehabilitację. Momentami, docierało do mnie, że totalnie oderwałem się od otaczającej mnie rzeczywistości. Pedałowalem nadal, jednak myslami byłem gdzie indziej. To ciekawe doświadczenie spodobało mi się. Zrozumiałem, że jazda to nie tylko czas do wysiłku, ale i przemyśleń. Zanurzyłem się więc znów w odmętach swoich wspomnień.

Do Radzymina zbliżałem się wolno tracąc siły. Gdy wreszcie osiągnąłem miasto zrobiłem przerwę. Czułem się źle. Po raz pierwszy poczułem, że zapał. Zjadłem resztę kanapek i popiłem colą. Do domu wydawało się już blisko. Tak zawsze odczuwałem to w aucie. Od tego miejsca to „było już z górki”. Bardzo jednak przeliczyłem się, bo przede mną było jeszcze 25 kilometrów.

Droga wlokła się w nieskończoność a ja z każdym kilometrem żałowałem, że nie wsiadłem do auta. Z drugiej strony wiedziałem, że ojciec będzie na mnie zły jak zadzwonię, żeby przyjechał. Pewnie będę słuchał gadania, o dziecinnych zachciankach i dziwnych pomysłach itd. Nie mogłem sobie pozwolić na to. Mimo, że nie miałem siły a nogi odmawiały posłuszeństwa wlokłem się powoli do domu. Coraz trudniej było się zmusić aby myśleć o czymś innym niż własna niedola. O ile wcześniej różne obrazy bez trudu przychodziły mi do głowy, to teraz nie byłem wstanie oderwać się od swojego jestestwa.

Cierpienie nabrało innego wymiaru. Nie czułem zmęczenia, które mógłbym określić w namacalny sposób. Bólu też nie było, jedynym czynnikiem jaki mnie blokował, była moja głowa. Przez świadomość przebijały się znużenie i monotonia. Aby ukrócić te destrukcyjne myśli, zacząłem recytować wiersze jakie pamiętałem z liceum. Wyczerpawszy zasób liryki, zacząłem liczyć. Wykonywałem różne obliczenia. 222-111…. 1+9+8+7 ….

Kombinacje cyfr mojej daty urodzin, dat ważnych wydarzeń w historii. Kiedy i to mnie przestało odrywać od trasy, zacząłem nucić harcerskie piosenki bluźnierczo zmieniając kluczowe słowa w ich treści.

Wreszcie tabliczka z napisem Legionowo! Gdy wjeżdżałem pod blok w oknie widniała mama. Wyglądała mnie pewnie co chwila, bo kolejne godziny mijały a mnie nadal nie było. Kiedy więc w końcu pojawiłem się na parkingu, zeszła na dół zobaczyć, czy nie wymagam podobnych zabiegów jak po pierwszym moim wybryku.
- no gratulację – uśmiechnęła się chyba zaskoczona moim dość dobrym wizualnym stanem – udało ci się.
- nom – Odpowiedziałem lakonicznie i poszedłem do piwnicy schować rower. Nie bardzo byłem rozmowny, bo zmęczenie dawało o sobie znać.
Ojciec z natury rzeczy nie wyrażał z łatwością pozytywnych opinii, no chyba że opinia miął być karcąca i motywująca mnie do pracy. Tu nie miał się do czego przyczepić. Powiedziałem co zamierzam, zrobiłem i uznał to za temat zamknięty. Uścisnął mi rękę i krótkim „gratuluje również” podsumował wyczyn po czym wrócił do pomagania mi w rozpakowaniu plecaka.

Ta wycieczka zapoczątkowała szereg wydarzeń w moim życiu, które wykreowały mnie takim jaki jestem. To od niej w zasadzie lawinowo rozpoczęła się moja przygoda z rowerem „na serio” to właśnie wtedy po raz pierwszy zachłysnąłem się podróżowaniem na długie dystanse.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Komentarze (2)

"Kiedy Księgowy przestał być świeżakiem" ;) Pamiętam jak po raz pierwszy słyszałem tę (w słowach trochę krótszą) historie, choć już nie pamiętam kiedy) :D

erdeka 19:38 poniedziałek, 16 maja 2016

No powiem Ci Adaś, że historia robi wrażenie.
Widzę, że nie tylko ja w początkach jazdy rowerem, chciałem coś udowodnić sobie i innym.
Powinieneś książki pisać mój wielki inspiratorze :)

Bitels 08:19 niedziela, 29 września 2013
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa piewa

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]