Borem lasem - czyli Mazowia MTB zimą! || 55.00km
Niedziela, 22 stycznia 2017
· Komcie(4)
Kategoria ciekawsze wpisy, kuweta
Start w zimowym maratonie to był pomysł, który zagnieździł się w mojej głowie tuż po przejechaniu nocą Kampinosu. Jazda terenowa sprawiała mi wtedy przyjemność i pomyślałem, że zimą zmobilizować mnie do ostrego przetyrania po lesie, może tylko syty zimowy maraton MTB.
Pogoda zapowiadała się przepiękna. W okresie poprzedzającym maraton padał śnieżek, było na minusie i nawet sporo śniegu nagromadziło się w lasach... wszystko wskazywało, że będzie bajkowo i bez skazy. Pogoda zafundowała jednak zwrot o 180 stopni i w przed dzień maratonu była odwilż, a od kilku dni wstecz nocami minusy, i za dnia plusy. Efekt? Przepiękna gołoledź o poranku w dniu startu.
Ale po kolei...
Wyjeżdżam z domu dość wcześnie, bo na miejsce startu docieram rowerem. Do biura zawodów mam jakieś 10-12km. Szkoda było uruchamiać na tę okoliczność auto. Po drodze jestem zaskoczony, szklanką jaką spotykam na ulicach. Przecież miała być odwilż! Przecież do licha pada mżawka! A może to nie mżawka? W powietrzu wisi taka ni-to-mgła ni-to-nie-mgła. No nic to - spakowany ubrany, no przecież się nie wycofam. Pedałuje hardo przez Legionowo i z przerażeniem odkrywam, że jej wysokość przyczepność dziś wzięła sobie wolne no i generalnie nie ma jej, i żadna koleżanka jej nie zastąpi.
Kilkukrotnie podczas jazdy po mieście na pasach czuje, jak mi kółko tylne lekko ucieka na bok.
Biuro zawodów znajduje się nietypowo jakieś 800m od linii startu. Najpierw załatwiam więc formalności. W szkole tłumy, jedni się grzeją inni czekają na swoją kolej do rejestracji, a jeszcze inni... siedzą sobie i już. Gdy odstałem swoje w kolejce, przyszedł czas na "rekonesans". Pedałując raźno z przypadkowo zapoznanym rowerzystą, gawędzimy sobie o zbliżających się zawodach. Klimat takich imprez mtb, to własnie ludzie. Nie znasz nikogo, a po kilku startach masz pełno kumpli. Jedziemy sobie więc obok siebie, plotąc trzy po trzy i nagle kolega znika... za chwilę znikam ja... Obaj leżymy! Na prostej drodze najzwyczajniej nas zdjęło! Na kosteczce "bauma" prowadzącej do linii startu, jest przepiękna gołoledź, a lód jest taki, że podniesienie się z "gleby" jest jeszcze większym wyzwaniem niż jazda w samym maratonie. Na czworaka, jak jakieś pijaki pełzamy do krawędzi jezdni.
- uważajcie tu jest.... - zaczynam widząc rozpędzonego zawodnika jadącego za nami na start.
<łup> Kurfraaaaaaaaaaaa - słychać okrzyk
- UWAGA!!!!! krzyczymy już we trójkę
<łup> <łup> Kolejne osoby leżą...
Na kostce jest tak ślisko, że tego dnia leży tu jeszcze kilkanaście osób.
- No to wprawkę w upadaniu na lodzie mam - myślę sobie. Udaje się jednak zebrać i dojechać na start. Kręcę się po okolicznych szutrach pokrytych śniegiem i sprawdzam dokładnie i metodycznie jak jest w lesie. W sumie śnieg jest chropowaty i odwilżowy, ale padająca mżawka na wydeptanych odcinkach sprawiła, że jest bardzo ślisko. Będzie więc sporo zaskoczeń na zakrętach.
W czasie, gdy ja się rozeznaje Cezary przemawia, wita i opowiada o trasie. W skrócie - no będzie śnieg, ślisko i uważajcie:) Taa tyle to już wiem. Snuje się więc dookoła i robię sobie fotki telefonem. Sprawdzam ciśnienie w kołach i podpatruje nowinek sprzętowych. Nie tylko ja tego dnia jadę na sztywnym widelcu, jednak chyba tylko ja jadę na sztywnym widelcu aluminiowym. Reszta to przełaje i 29-tki z karbonowymi podkowami!
Wreszcie szykujemy się do startu. Ustawianie w sektorach i pierwsza lekka nerwówka. Szybko znajduje sobie wspólny język z "tymi na końcu" i gawędzimy na luzie, śmiejąc się z warunków w lesie.
3....2....1.... poszli
No rusza w końcu nasz ostatni sektor. Jest wolno - za wolno. Kurcze, albo ja mam tyle siły, albo oni jadą jak niedzielni kierowcy. Hmm dziwnie... jadę gęsiego, a nie ma jak wyprzedzić, bo dwie koleiny zajęte, a mulda po środku to żywy lód. Grupa się rozpędza i wreszcie udaje się ustawić w jakimś konkretnym kilkuosobowym wężu. Strategia? Jechać swoje i obserwować tych przede mną. No i starać się nie popełniać ich błędów.
Śnieg jest sypki, klei się i sypie z kół. Wozi tyłem, a prędkość skacze od 23-17km/h. Pierwsze odcinki to plątanina zakrętów i płaskie szybkie drogi leśne - rzecz jasna pełne śniegu i zdradliwego lodu. Na kilka łukach wyczuwam co i jak. Wnioski... uważać, szeroko brać zakręty...i jeszcze raz uważać. Pod śniegiem są patyki, korzenie, które pokrywa warstwa lodu. Nie widać ich czasem, bo czołówka tak zmieliła śnieg, że klękajcie narody. Czuć jakbyśmy jechali po kaszy mannej. Jedna osoba przede mną leży. Omijam... druga wywija kozła...
- okej?
- taaaaa
Jadę dalej... grupa się szarpie. Nie mam jak wyskoczyć do tej widocznej dalej przede mną, bo blokuje mnie kilka osób. Nie ma warunków do przeskoczenia. Kurde, tamci coraz dalej, a ci przed kołem "modlą się" jak na drodze krzyżowej.
- No dalej - myślę w duchu, dodajcie do pieca bo wam odejdą! A to długi prosty odcinek! Ludzie początek jada bardzo zachowawczo!
Próbuje ataku, ładuje środkiem i pruje w śniegu zaoranym przez innych Miota mną jak szatan! Udaje się przeskoczyć pątników i jadę ile sił, aby dogonić tych kilka osób co jechało przed nimi. Cisnę cisnę i nic! Zakręt, ajj za ciasno... drugi... za szeroko.... Kurde skup się Księgowy! Nie da się tu jechać na pamięć. Czuć jak rower oszukuje. Jeden łuk robisz, a drugi cie wynosi tak że musisz wykopywać się ze śniegu po kostki. Nie daje za wygraną. Jadę sam. Pątnicy już daleko za mną, jeszcze chwila i znikną z pola widzenia.
Wolny Elektron!
Zaczynają się górki. Kilka fajnych singli. No wreszcie coś się dzieje. Lubie technicznie, lubię wspinanie się, długie ścieżki i między sosenkami. Niestety wspinaczka, to korzenie, korzenie to lód, lód to...
- podparłem! Uff nie przyziemiłem. Adrenalina skoczyła do bardzo wysokiego poziomu. Resztę podjazdu muszę wbiegać, bo nie ruszę w tym śniegu i takim nachyleniu. Korzeni nie widać, a wbieganie po nich utwierdza mnie w przekonaniu, że są cholernie śliskie. Wreszcie jest - szczyt wydmy. Wskakuje na siodełko! Jadę po grzbiecie, ale po gonionej grupie sprzed pątników, ani śladu. Jadę więc "solo". Nie oszczędzam się, ale nie mam punktu odniesienia, czy doganiam, czy zostaje. To w maratonach jest najgorsze. Albo jedziesz z grupą, albo przeskakujesz do tej z przodu. Zostanie wolnym elektronem jest najgorsze. Nie tak łatwo narzucić sobie reżim i dokręcać. Prędkość w takich warunkach nie mówi ci nic, poza tym jak bardzo beznadziejnie ci idzie.
Wreszcie zjazd. Szybko, bardzo szybko. Puszczam po korzeniach shannon - niech szaleje. W zasadzie prawie lecę nad tymi korzeniami. I tak sobie kombinuje, jak zahamuje to leżę, jak nie zahamuje to... w końcu i tak mnie dziołcha wyłoży. Decyduje się na kompromis. Kilka przyhamowań dla zredukowania prędkości i kilka zjazdów w głębszy śnieg. Prędkość lekko spada i udaje się zjazd pokonać bez gleby, choć kilka pni drzew na zjeździe - tez przepięknym singlem - było bardzo blisko moich barków. Za blisko!
Nadzieja
Z oddali widać kurtkę fluo. Jest i on. Albo i ona. Nie ważne, w takich chwilach biorę wszystko! Czy to chłopak, czy dziewczyna. Jest ktoś! Jest punkt odniesienia. Pracuje, aby punkt "zjeść" i wyminąć. Nie jest to takie łatwe, bo trasa robi się interwałowa. Sporo wydm "robimy" w poprzek i podjazdy są po kilkanaście procent. Podjeżdżam, ale on/ona też. Jak wjeżdżam na szczyt wydmy - punkt jest już w oddali. Cholera - No! Dokręcam! Dokręcam i... mam go. To facet. Chłopiec znaczy się. Mężczyzna. Na jakimś tam rowerze. Łapie koło i młócę za nim. Kręcę w ciszy. Łapię oddech, ale... Kurka, no nie moim tempem jedzie. Pozdrawiam kolegę i wyprzedzam gościa Znów jestem na solo. Kilka pagórków jedzie za mną, ale potem gdzieś znika. Czyli decyzja o przeskoku była dobra!
Patykolandia
Znów jestem sam. Tym razem nie długo, bo dostrzegam rowerzystkę. Tak widać, że to dziewczyna. Róż i błękit, i włosy spod kasku. No to znów pracuje aby ją dorwać. Nie daje się. Gdy wreszcie udaje się ją dogonić. Jestem umęczony, jak jakiś Poncjusz Piłat. Jedziemy we dwójkę spory kawałek. Raz ja, raz ona przede mną. Zmieniamy się na prowadzeniu, ale nie ma to sensu, bo trzeba trzymać odległości i bardzo uważać. Jak kto rypnie, dobrze jest nie rypnąć w niego - lub w tym przypadku NIĄ. Na jednym ze zjazdów ja idę prawą, a ona lewą. Słysze trzask i chrobot. Już wiem, że leży, ale nie mogę się teraz odwrócić bo pędzie 28km/h ze stromej wydmy. U podstawy staje i krzyczę do niej:
- cała?
- tak tak. Już się zbieram. Leć leć!
I ruszyłem. Widziałem, że już wsiadała na rower, więc liczyłem, że mnie dogoni za chwilę, ale nie dogoniła i znów jestem na solo.
Na jednym z odcinków trasa wiedzie poprzez wyciętą polane drzew. Pełno gałęzi, korzeni, pieńków i zaoranego pola przez leśne traktory. Odcinek ma niecałe pół kilometra może więcej, ale męczy mnie okrutnie. Trzeba spiąć całuy organizm bo rower robi co chce. Co korzeń kierownica odskakuje w bok, trzeba mocno trzymać . Trzęsie mnie jakbym po schodach jechał, a tylne koło wybiera wolność i robi taniec mrozu. Jadę ten odcinek, wolno ale bez upadku. Kosztuje mnie jednak sporo sił i po nim odczuwam kryzys. Nie mam kogo gonić, więc redukuje i jadę spokojniej. Trzeba uspokoić tętno, trzeba się pozbierać. Popijam z bidonu lodowate już picie. Zęby reagują bólem. Dla wprawy spróbujcie kiedyś wypić kole z MC donalda z lodem duszkiem! No u mnie to tak wygląda. Pić muszę, bo słabnę, ale jest to tak zimne to picie, że więcej zadaje mi bólu niż gasi pragnienia.
Padam do stóp jaśnie księcia!
Udaje mi się pozbierać swoje tętno z podłogi i odżywam. Znów czuje że mogę jechać, a płuca już tak nie bolą od oddechu. Znów jakieś osoby przede mną. Tym razem ich dojście to mozolna praca. Nawet się nie spinam. Są daleko, ale wolno się do nich przybliżam. Wreszcie mam... i grupę i bufet. Kuźwa, akurat jak grupę złapałem.
Kryzys ma się świetnie i czuje że nie odszedł daleko, więc staje i łykam picia izotonika. Ciepły? W życiu - lód! Banan? No ale jak w rękawiczce go zjeść, no i pewnie zamarznięty? Popijam więc tylko szybko z kubka IZO i lecę. Grupa mi uciekła. Nie stawali na bufet. Trudno ich strata!
Na 3,5 kilometra przed metą, stoi wóz Maziowi. Jest rozstawiony na łuku w lewo i zagradza drogę na wprost. Poznaję ekipę z którą pracowałem kiedyś przy organizacji tych imprez. Witam się okrzykiem z oddali. Machaja mi i kibicują. Pytam ile do mety i... padam do ich stóp! Na zakręcie ucieka mi koło i rąbie kolanami o glebę. W żywy lód! Aż mi się ciemno w oczach zrobiło. Lewy łokieć, lewe kolano... Na chwilę tracę oddech bo huknąłem też tułowiem.
- kufra Adaś... żyjesz? - kolega podbiega do mnie. Chce mi pomóc wstać, ale ja mam chwilę dla siebie. Musze skupić się, bo ból promieniujący z kolana jest przerażający. Łokieć mu wtóruje, a zamknięte oczy pozwalają mi choć częściowo okiełznać ten chaos w mojej głowie.
- eee taaa. Spoko... - cedzę i szybko prostuje się na równe nogi. Nic nie chrupie - kolano nie złamane. Zginam rękę - działa - uff łokieć cały.
- ale wypierd... aż huknęło
- no czułem...Dobra lecę dalej!
- napewno ok ?
- taaaa
To ostatnie słowo nawet mnie samego nie przekonało, a kolesi z obsługi, chyba już najmniej. Jadę, ale boli mnie kolano i łokieć. Jadę wolno, aby ocenić straty, czy nic nie puchnie, czy nic nie krwawi. Jest w miare ok, a zimne powietrze szybko ostudza zbite miejsca i jedzie się ok. Nie szaleje już, bo nie chce pogorszyć sytuacji. DO mety dojeżdżam w swoim raczej wolniejszym tempie. Uśmiech i ostry finisz na pedałach na końcu. A co niech foto mają pożywkę!
Maraton:
Super sprawa, super zabawa, trzeba uważać. Warunki były bardzo zdradliwe i w wielu miejscach nawet najlepsi leżeli. Tu o wyniku i o tym czy do kogoś "dojdziesz" w pogoni, świadczyła nie prędkość, a technika. Bo można było na pałę szybko, ale do pierwszego błędu! Kilka osób widziałem, jak leciały przez kierownicę, a kilku zbierało przerzutki z szprych bo redukowali za szybko przed podjazdami. Jazda w śniegu i lodzie to inna para kaloszy! Specem od snow mtb nie jestem, ale uczę się szybko - choć jak pokazuje przykład czasem boleśnie;)
Wynik.
Podium jest - żart. Byłem 3 od końca w swojej kategorii. Łapie się w M2 jeszcze, więc młode dwudziestoletnie koksiki mnie objechały. No ale podium "wirtualne jest". A tak na serio - to wynik nie powala.
Czy żałuje? Nie - było fajnie, a efekt pracy mojej zimowej nie był nastawiony na jazdę tak intensywną. Maraton miał być zabawą i miał na celu poczucie nutki rywalizacji. No i dobrze przy okazji się nie połamać, co mi się udało! Siniaki są, zbicia są - no ale co to za wojna bez ran!
Przepaliłem się, zmęczyłem i to się liczy! Sezon startów na shannon - rozpoczęty. Maraton podróżnika już niebawem!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew
Pogoda zapowiadała się przepiękna. W okresie poprzedzającym maraton padał śnieżek, było na minusie i nawet sporo śniegu nagromadziło się w lasach... wszystko wskazywało, że będzie bajkowo i bez skazy. Pogoda zafundowała jednak zwrot o 180 stopni i w przed dzień maratonu była odwilż, a od kilku dni wstecz nocami minusy, i za dnia plusy. Efekt? Przepiękna gołoledź o poranku w dniu startu.
Ale po kolei...
Wyjeżdżam z domu dość wcześnie, bo na miejsce startu docieram rowerem. Do biura zawodów mam jakieś 10-12km. Szkoda było uruchamiać na tę okoliczność auto. Po drodze jestem zaskoczony, szklanką jaką spotykam na ulicach. Przecież miała być odwilż! Przecież do licha pada mżawka! A może to nie mżawka? W powietrzu wisi taka ni-to-mgła ni-to-nie-mgła. No nic to - spakowany ubrany, no przecież się nie wycofam. Pedałuje hardo przez Legionowo i z przerażeniem odkrywam, że jej wysokość przyczepność dziś wzięła sobie wolne no i generalnie nie ma jej, i żadna koleżanka jej nie zastąpi.
Kilkukrotnie podczas jazdy po mieście na pasach czuje, jak mi kółko tylne lekko ucieka na bok.
Biuro zawodów znajduje się nietypowo jakieś 800m od linii startu. Najpierw załatwiam więc formalności. W szkole tłumy, jedni się grzeją inni czekają na swoją kolej do rejestracji, a jeszcze inni... siedzą sobie i już. Gdy odstałem swoje w kolejce, przyszedł czas na "rekonesans". Pedałując raźno z przypadkowo zapoznanym rowerzystą, gawędzimy sobie o zbliżających się zawodach. Klimat takich imprez mtb, to własnie ludzie. Nie znasz nikogo, a po kilku startach masz pełno kumpli. Jedziemy sobie więc obok siebie, plotąc trzy po trzy i nagle kolega znika... za chwilę znikam ja... Obaj leżymy! Na prostej drodze najzwyczajniej nas zdjęło! Na kosteczce "bauma" prowadzącej do linii startu, jest przepiękna gołoledź, a lód jest taki, że podniesienie się z "gleby" jest jeszcze większym wyzwaniem niż jazda w samym maratonie. Na czworaka, jak jakieś pijaki pełzamy do krawędzi jezdni.
- uważajcie tu jest.... - zaczynam widząc rozpędzonego zawodnika jadącego za nami na start.
<łup> Kurfraaaaaaaaaaaa - słychać okrzyk
- UWAGA!!!!! krzyczymy już we trójkę
<łup> <łup> Kolejne osoby leżą...
Na kostce jest tak ślisko, że tego dnia leży tu jeszcze kilkanaście osób.
- No to wprawkę w upadaniu na lodzie mam - myślę sobie. Udaje się jednak zebrać i dojechać na start. Kręcę się po okolicznych szutrach pokrytych śniegiem i sprawdzam dokładnie i metodycznie jak jest w lesie. W sumie śnieg jest chropowaty i odwilżowy, ale padająca mżawka na wydeptanych odcinkach sprawiła, że jest bardzo ślisko. Będzie więc sporo zaskoczeń na zakrętach.
W czasie, gdy ja się rozeznaje Cezary przemawia, wita i opowiada o trasie. W skrócie - no będzie śnieg, ślisko i uważajcie:) Taa tyle to już wiem. Snuje się więc dookoła i robię sobie fotki telefonem. Sprawdzam ciśnienie w kołach i podpatruje nowinek sprzętowych. Nie tylko ja tego dnia jadę na sztywnym widelcu, jednak chyba tylko ja jadę na sztywnym widelcu aluminiowym. Reszta to przełaje i 29-tki z karbonowymi podkowami!
Wreszcie szykujemy się do startu. Ustawianie w sektorach i pierwsza lekka nerwówka. Szybko znajduje sobie wspólny język z "tymi na końcu" i gawędzimy na luzie, śmiejąc się z warunków w lesie.
3....2....1.... poszli
No rusza w końcu nasz ostatni sektor. Jest wolno - za wolno. Kurcze, albo ja mam tyle siły, albo oni jadą jak niedzielni kierowcy. Hmm dziwnie... jadę gęsiego, a nie ma jak wyprzedzić, bo dwie koleiny zajęte, a mulda po środku to żywy lód. Grupa się rozpędza i wreszcie udaje się ustawić w jakimś konkretnym kilkuosobowym wężu. Strategia? Jechać swoje i obserwować tych przede mną. No i starać się nie popełniać ich błędów.
Śnieg jest sypki, klei się i sypie z kół. Wozi tyłem, a prędkość skacze od 23-17km/h. Pierwsze odcinki to plątanina zakrętów i płaskie szybkie drogi leśne - rzecz jasna pełne śniegu i zdradliwego lodu. Na kilka łukach wyczuwam co i jak. Wnioski... uważać, szeroko brać zakręty...i jeszcze raz uważać. Pod śniegiem są patyki, korzenie, które pokrywa warstwa lodu. Nie widać ich czasem, bo czołówka tak zmieliła śnieg, że klękajcie narody. Czuć jakbyśmy jechali po kaszy mannej. Jedna osoba przede mną leży. Omijam... druga wywija kozła...
- okej?
- taaaaa
Jadę dalej... grupa się szarpie. Nie mam jak wyskoczyć do tej widocznej dalej przede mną, bo blokuje mnie kilka osób. Nie ma warunków do przeskoczenia. Kurde, tamci coraz dalej, a ci przed kołem "modlą się" jak na drodze krzyżowej.
- No dalej - myślę w duchu, dodajcie do pieca bo wam odejdą! A to długi prosty odcinek! Ludzie początek jada bardzo zachowawczo!
Próbuje ataku, ładuje środkiem i pruje w śniegu zaoranym przez innych Miota mną jak szatan! Udaje się przeskoczyć pątników i jadę ile sił, aby dogonić tych kilka osób co jechało przed nimi. Cisnę cisnę i nic! Zakręt, ajj za ciasno... drugi... za szeroko.... Kurde skup się Księgowy! Nie da się tu jechać na pamięć. Czuć jak rower oszukuje. Jeden łuk robisz, a drugi cie wynosi tak że musisz wykopywać się ze śniegu po kostki. Nie daje za wygraną. Jadę sam. Pątnicy już daleko za mną, jeszcze chwila i znikną z pola widzenia.
Wolny Elektron!
Zaczynają się górki. Kilka fajnych singli. No wreszcie coś się dzieje. Lubie technicznie, lubię wspinanie się, długie ścieżki i między sosenkami. Niestety wspinaczka, to korzenie, korzenie to lód, lód to...
- podparłem! Uff nie przyziemiłem. Adrenalina skoczyła do bardzo wysokiego poziomu. Resztę podjazdu muszę wbiegać, bo nie ruszę w tym śniegu i takim nachyleniu. Korzeni nie widać, a wbieganie po nich utwierdza mnie w przekonaniu, że są cholernie śliskie. Wreszcie jest - szczyt wydmy. Wskakuje na siodełko! Jadę po grzbiecie, ale po gonionej grupie sprzed pątników, ani śladu. Jadę więc "solo". Nie oszczędzam się, ale nie mam punktu odniesienia, czy doganiam, czy zostaje. To w maratonach jest najgorsze. Albo jedziesz z grupą, albo przeskakujesz do tej z przodu. Zostanie wolnym elektronem jest najgorsze. Nie tak łatwo narzucić sobie reżim i dokręcać. Prędkość w takich warunkach nie mówi ci nic, poza tym jak bardzo beznadziejnie ci idzie.
Wreszcie zjazd. Szybko, bardzo szybko. Puszczam po korzeniach shannon - niech szaleje. W zasadzie prawie lecę nad tymi korzeniami. I tak sobie kombinuje, jak zahamuje to leżę, jak nie zahamuje to... w końcu i tak mnie dziołcha wyłoży. Decyduje się na kompromis. Kilka przyhamowań dla zredukowania prędkości i kilka zjazdów w głębszy śnieg. Prędkość lekko spada i udaje się zjazd pokonać bez gleby, choć kilka pni drzew na zjeździe - tez przepięknym singlem - było bardzo blisko moich barków. Za blisko!
Nadzieja
Z oddali widać kurtkę fluo. Jest i on. Albo i ona. Nie ważne, w takich chwilach biorę wszystko! Czy to chłopak, czy dziewczyna. Jest ktoś! Jest punkt odniesienia. Pracuje, aby punkt "zjeść" i wyminąć. Nie jest to takie łatwe, bo trasa robi się interwałowa. Sporo wydm "robimy" w poprzek i podjazdy są po kilkanaście procent. Podjeżdżam, ale on/ona też. Jak wjeżdżam na szczyt wydmy - punkt jest już w oddali. Cholera - No! Dokręcam! Dokręcam i... mam go. To facet. Chłopiec znaczy się. Mężczyzna. Na jakimś tam rowerze. Łapie koło i młócę za nim. Kręcę w ciszy. Łapię oddech, ale... Kurka, no nie moim tempem jedzie. Pozdrawiam kolegę i wyprzedzam gościa Znów jestem na solo. Kilka pagórków jedzie za mną, ale potem gdzieś znika. Czyli decyzja o przeskoku była dobra!
Patykolandia
Znów jestem sam. Tym razem nie długo, bo dostrzegam rowerzystkę. Tak widać, że to dziewczyna. Róż i błękit, i włosy spod kasku. No to znów pracuje aby ją dorwać. Nie daje się. Gdy wreszcie udaje się ją dogonić. Jestem umęczony, jak jakiś Poncjusz Piłat. Jedziemy we dwójkę spory kawałek. Raz ja, raz ona przede mną. Zmieniamy się na prowadzeniu, ale nie ma to sensu, bo trzeba trzymać odległości i bardzo uważać. Jak kto rypnie, dobrze jest nie rypnąć w niego - lub w tym przypadku NIĄ. Na jednym ze zjazdów ja idę prawą, a ona lewą. Słysze trzask i chrobot. Już wiem, że leży, ale nie mogę się teraz odwrócić bo pędzie 28km/h ze stromej wydmy. U podstawy staje i krzyczę do niej:
- cała?
- tak tak. Już się zbieram. Leć leć!
I ruszyłem. Widziałem, że już wsiadała na rower, więc liczyłem, że mnie dogoni za chwilę, ale nie dogoniła i znów jestem na solo.
Na jednym z odcinków trasa wiedzie poprzez wyciętą polane drzew. Pełno gałęzi, korzeni, pieńków i zaoranego pola przez leśne traktory. Odcinek ma niecałe pół kilometra może więcej, ale męczy mnie okrutnie. Trzeba spiąć całuy organizm bo rower robi co chce. Co korzeń kierownica odskakuje w bok, trzeba mocno trzymać . Trzęsie mnie jakbym po schodach jechał, a tylne koło wybiera wolność i robi taniec mrozu. Jadę ten odcinek, wolno ale bez upadku. Kosztuje mnie jednak sporo sił i po nim odczuwam kryzys. Nie mam kogo gonić, więc redukuje i jadę spokojniej. Trzeba uspokoić tętno, trzeba się pozbierać. Popijam z bidonu lodowate już picie. Zęby reagują bólem. Dla wprawy spróbujcie kiedyś wypić kole z MC donalda z lodem duszkiem! No u mnie to tak wygląda. Pić muszę, bo słabnę, ale jest to tak zimne to picie, że więcej zadaje mi bólu niż gasi pragnienia.
Padam do stóp jaśnie księcia!
Udaje mi się pozbierać swoje tętno z podłogi i odżywam. Znów czuje że mogę jechać, a płuca już tak nie bolą od oddechu. Znów jakieś osoby przede mną. Tym razem ich dojście to mozolna praca. Nawet się nie spinam. Są daleko, ale wolno się do nich przybliżam. Wreszcie mam... i grupę i bufet. Kuźwa, akurat jak grupę złapałem.
Kryzys ma się świetnie i czuje że nie odszedł daleko, więc staje i łykam picia izotonika. Ciepły? W życiu - lód! Banan? No ale jak w rękawiczce go zjeść, no i pewnie zamarznięty? Popijam więc tylko szybko z kubka IZO i lecę. Grupa mi uciekła. Nie stawali na bufet. Trudno ich strata!
Na 3,5 kilometra przed metą, stoi wóz Maziowi. Jest rozstawiony na łuku w lewo i zagradza drogę na wprost. Poznaję ekipę z którą pracowałem kiedyś przy organizacji tych imprez. Witam się okrzykiem z oddali. Machaja mi i kibicują. Pytam ile do mety i... padam do ich stóp! Na zakręcie ucieka mi koło i rąbie kolanami o glebę. W żywy lód! Aż mi się ciemno w oczach zrobiło. Lewy łokieć, lewe kolano... Na chwilę tracę oddech bo huknąłem też tułowiem.
- kufra Adaś... żyjesz? - kolega podbiega do mnie. Chce mi pomóc wstać, ale ja mam chwilę dla siebie. Musze skupić się, bo ból promieniujący z kolana jest przerażający. Łokieć mu wtóruje, a zamknięte oczy pozwalają mi choć częściowo okiełznać ten chaos w mojej głowie.
- eee taaa. Spoko... - cedzę i szybko prostuje się na równe nogi. Nic nie chrupie - kolano nie złamane. Zginam rękę - działa - uff łokieć cały.
- ale wypierd... aż huknęło
- no czułem...Dobra lecę dalej!
- napewno ok ?
- taaaa
To ostatnie słowo nawet mnie samego nie przekonało, a kolesi z obsługi, chyba już najmniej. Jadę, ale boli mnie kolano i łokieć. Jadę wolno, aby ocenić straty, czy nic nie puchnie, czy nic nie krwawi. Jest w miare ok, a zimne powietrze szybko ostudza zbite miejsca i jedzie się ok. Nie szaleje już, bo nie chce pogorszyć sytuacji. DO mety dojeżdżam w swoim raczej wolniejszym tempie. Uśmiech i ostry finisz na pedałach na końcu. A co niech foto mają pożywkę!
Maraton:
Super sprawa, super zabawa, trzeba uważać. Warunki były bardzo zdradliwe i w wielu miejscach nawet najlepsi leżeli. Tu o wyniku i o tym czy do kogoś "dojdziesz" w pogoni, świadczyła nie prędkość, a technika. Bo można było na pałę szybko, ale do pierwszego błędu! Kilka osób widziałem, jak leciały przez kierownicę, a kilku zbierało przerzutki z szprych bo redukowali za szybko przed podjazdami. Jazda w śniegu i lodzie to inna para kaloszy! Specem od snow mtb nie jestem, ale uczę się szybko - choć jak pokazuje przykład czasem boleśnie;)
Wynik.
Podium jest - żart. Byłem 3 od końca w swojej kategorii. Łapie się w M2 jeszcze, więc młode dwudziestoletnie koksiki mnie objechały. No ale podium "wirtualne jest". A tak na serio - to wynik nie powala.
Czy żałuje? Nie - było fajnie, a efekt pracy mojej zimowej nie był nastawiony na jazdę tak intensywną. Maraton miał być zabawą i miał na celu poczucie nutki rywalizacji. No i dobrze przy okazji się nie połamać, co mi się udało! Siniaki są, zbicia są - no ale co to za wojna bez ran!
Przepaliłem się, zmęczyłem i to się liczy! Sezon startów na shannon - rozpoczęty. Maraton podróżnika już niebawem!
Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew