Wpisy archiwalne Czerwiec, 2014, strona 3 | Księgowy
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:1644.56 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:05:37
Średnia prędkość:24.93 km/h
Liczba aktywności:32
Średnio na aktywność:51.39 km i 1h 52m
Więcej statystyk

Do pracy 95 - ciężko mi... || 10.00km

Czwartek, 12 czerwca 2014 · Komcie(2)
Kurcze środa, dopiero środa. Ciężki dzień, był, jakoś tak mi gorąco było a w pracy nijak. Niby nie było dużo pracy, ale robota się nie kleiła. A może właśnie się kleiła. Kurcze, wziąłem się za rower, który im dalej naprawiałem, tym był bardziej zepsuty. I tak ze zdjęciem hamulców z piwotów walczyłem prawie godzinę. Tak były zapieczone i do tego jakieś takie niewymiarowe. Potem pilnikiem musiałem opiłowywac piwoty, aby nowe hamulce zechciały łaskawie wejść na miejsce poprzednich. Koszmar... a najgorsze było to, że rower nie  był wcale na środę, a na czwartek... dobrze, że zacząłem robić go wcześniej.

Dzień minał w atmosferze lekkie go haosu. "M" zdecydował się odejść i poinformował o tym szefostwo. Świeżak, jak zwykle ma czas i robi wszystko byle tylko nie pracować. O składaniu rowerów dawno już nie pyta, bo przecież teraz można coś innego porobić. 
Ja na serwisie pracuje nieomal sam. Jak jakieś koła to robi "X" ale i tak z wieloma rzeczami zalegamy, wszystko to tak jakoś chaotycznie się obraca. 

Zmęczony jestem tym "martwieniem się, że coś nie wyjdzie", podczas gdy inni nie martwią się wcale. A jak coś nie wyjdzie to można mnie tym obarczyć.

Trudny dzień i trudny wieczór. Musimy przyspieszyć ze sprzedażą mieszkania. Głowa pełna po rozmowie z ludźmi od których kupujemy. Jak tak dalej pójdzie to święta spędzimy jeszcze u rodziców. Jak to rozwiązać, jak szybciej sprzedać, jak to wszystko ogarnąć. Tyle rzeczy mam w głowie, że czuje się osaczony problemami. 

Musze wypłynać na powierzchnie... odetchnąć.



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 94 - Prawie nic nie robiłem... || 12.00km

Wtorek, 10 czerwca 2014 · Komcie(2)
Kategoria Do pracy!
Jak to bywa w tym słynnym reklamowym powiedzeniu "prawie robi wielką różnicę". U mnie było podobnie. W pracy od rana zapisany jeden rower na serwis, miałem nadzieje, że sobie posprzątam, poodkurzam poukładam, że "X" będzie itp. "X" nie było, bo pojechał na kontrole do szpitala, powiedział o tym jednej tylko osobie w firmie i w sumie nikt nie wiedział, że ma go nei być. Ja bylem zaskoczony w każdym razie. Niemniej jednak, nie martwiłem się bo roboty nie zapowiadało się wiele.

Zaczałem od sprzątania, poukładania kluczy, potem coś tam poustawiałem rowery i ruszyłem do seriwsu. Jakiś koszyk, jakas dętka, potem zwalili się "kolarzyki". I oczywiuście bez zapisu dwa rowery na "przedwczoraj" wstawili. No to zrobi Księgowy - bo co ma za wybór. Jutro czy pojutrze, jadą na jakiś maraton w górach, i akurat na dwa dni przed oddaja rowery na serwis. 
- do kiedy mogą zostać rowery?
- no wiesz, mamy ze dwie godzinki, to sie pokręcimy po sklepie i do szefa zajrzymy...

Tia, robienie bezdętkowych kół. Paćkanie się w mleku wulkanizującym, rozlewającym się wszędzie po rękach i wlosach. Do tego jeszcze w tej temperaturze skubane mleko schnie jak głupie i ledwo się nim upaćkam, to już mam "silikonową" powłokę na skórze. No ale co zrobić. Robię kółka. Pierwszy rower poszedł opornie. W jednym z kół wentyl się zapchał glutami z melak i trzeba było wymienić. - Nowy nie pasuje bo to inny model wentyla, no to trzeba tamten ratować, jak tu napompować koło, skoro potrzeba silnego strzału powietrza do pompowania takich kół. Kombinacja i wreszcie się udało. Wykombinowałem mega, prowizoryczną metodę i jakoś kolo się uszczelniło i zakleilo, na końcu wentyl i... jeden rower zrobiony. 

Drugi rower miał oba koła dętkowe, trzeba było przerobić na bezdętki. No to zdejmuje opony i widzę, taśmę na obręczy, wygląda na bezdętkową. Pytam się chłopaków od rowerów, czy na tych obręczach były wcześniej koła bezdętkowe. Potwierdzają, czyli taśma nowa nie potrzebna. Kolejną godzinę męczyłem się z oponą która nie chciała wulkanizować. Koło pluło mlekiem rzygało nim na wszystkie strony i za nic nie chciało "kleić". Wreszcie sfrustrowany, odkładam przednie koło i biorę się za tylne, postanawiam wkleić nową taśmę, bo tamta jakaś taka podrapana i może być dziurawa. Zaklejam nową taśmę, i przypiekam sobie palec opalarką - kuuuu@@#aaaa mać! No nic piecze, ale taśmę trzeba dalej dogrzać, aby przyjęła się na koło i trzymała. 
W końcu udało się wulkanizuje się opona.

- hej to te taśmy na obręczach to chyba nie były bezdętkowe - pytam po tym jak załozyłem w podobny sposób i pierwszą oponę z która tyle walczyłem.
- Co? A nie wiem, chyba były... ja tam nie wiem. A co nie były?
- A miałeś wcześniej bezdętkowe opony?
- No miałem te z tym wąskim wentylem. 
- Ale to dętka była z prestą zwykłą może
- No może tak...
<lol>

Ma się rower i nie wie się czy się ma koła bezdętkowe czy nie? Nie wie się czym sie jeździ a rower za dobre 8tysięcy... Kolarzyki, i schyłek wieku średniego u facetów .Niektórzy ci kolarze są pomiedzy 35-43lata a zachowują się jak dzieci... o rowerach mają tylko takie pojęcie, że trzeba zapierd.... i to co im powie wielki "D" - dla nich jest wyrocznią! 

reszta dnia była wcale nie lepsza, musiałem przekłądkę ramy zrobić, bo "X" zapomniał wspomnieć, że coś tam jest do zrobienia. Musiałem zmienić 3 dętki. I jeszcze wymianę linek w trupie z decathlonu. 



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 93 - Po<maratonowy>niedziałek. || 10.47km

Poniedziałek, 9 czerwca 2014 · Komcie(1)
Kategoria Do pracy!
Po maratonie - nie wiedzieć, czemu sam wstałem o 6:30. To dziwne, choć w sumie może nie do końca. Dzień wcześniej po powrocie, położyłem sie tylko "na chwilkę" i straciłem przytomność. Dosłownie! Nie pamiętam nic, a ponoć rozmawiałem z Agnieszką, dzwonił do mnie telefon i umawiałem się z rodzicami na następny dzień. Co najśmieszniejsze, przez sen majaczyłem o uszczelce, o tym, że się leje i trzeba wymienić będzie podłogę.  Umysł więc żył dalej maratonem, a ciało snem... na jawie? Na nie-jawie? 

Z rana kawa i pierwsze relacje do czytania. Maratończycy wolno wstawiali opisy, a zdjęcia dodał tylko Wilk. Popijając kawę relaksowałem się i przezywałem chwilę maratonu na nowo. Gdy przyszedł czas zebrania się do pracy, szło mi dość opornie. 

Jazda na rowerze spoko, ale wchodzenie i schodzenie po schodach - czo-wie-kuuu! No ale jakoś dotarłem.
W robocie nie było najgorzej puki się ruszałem, jak tylko na chwilę siadałem czy przestałem się ruszać, czułem jak mięśnie mi się zastają. 

Serwisów kilka, kilka afer i kilka newsów. Jak ten statek pływa? Chyba jest niezatapialny. 



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Maraton Podróżnika - Powrót || 45.00km

Poniedziałek, 9 czerwca 2014 · Komcie(2)
Nie dane było mi za wiele odpocząć, po maratonie. W sumie, nie spałem coś tam zjadłem ogarnąłem jakiś prysznic i 2h po dojechaniu na metę z Offensiwe Tomato i Agnieszką pojechaliśmy rowerami do Siedlec. Jechało mi się źle, dupa bolała niemiłosiernie a nogi po każej chwili postoju zdawały sie sztywnieć jakby były z kamienia. Udało sie nam jednak dojechać na peron a pociąg jakby specjalnie dla nas - stał i czekał. 10 minut tylko do odjazdu. W sam raz na zakup biletów i zapakowanie rowerów.

Po dojeżdzie do Warszawy przesiadka w kolejną KM (30minut czekania - tylko) i znów 6km do domu. 

W sumie więc można powiedzieć, że mój maraton podróznika wyniósł 574km


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Maraton Podróżnika || 529.18km

Niedziela, 8 czerwca 2014 · Komcie(7)

http://www.gpsies.com/map.do?fileId=uhwjyujoudsfkj...


Maraton Podróżnika został zorganizowany przez grupę ludzie zajmujacą się głównie wyprawami z sakwami. Wielu z nas lubi dlugie dystanse i pomysł zrobienia własnej imprezy długodystansowej bardzo przypadł do gustu wszystkim.

Dzień Startu. 

Nie spałem źle, ale obudziłem się sam bez budzika o 5:30. Myślałem, że jako pierwszy zacznę kręcić się po bazie, ale okazało się, że kilka osób juz sobie kawę robi inni na dworze jedzą już kanapki. Maratończycy powoli budzili sie ze snu. Poranek był słoneczny, na niebie nie było śladu po deszczu z poprzedniego dnia. Zapowiadała się upalna jazda. 
Ogarnąłem się nieco w łazience - po odczekaniu swego w kolejce - a następnie zacząłem robic śniadanie. Agnieszka też juz wstala a z ziemi ze śpiworów zaczęły wychodzić kolejne osoby. 
Gwarny był poranek, ekipy z namiotów na zewnątrz powstawały i w kuchni krzątała się cała masa ludzi, każdy coś przygotowywał jani robili kanapki inni czekali  w kolejce do czajnika, jeszcze inni w kolejce do łazienki.
Przy wielkim stole w kuchni siedziało kilka osób i ogarniało już śniadania. 

Ja nie mogłem nić wcisnąć, żołądek miałem tak obkurczony, że jedzenie kanapek przypominało jedzenie waty. Zapijałem je wodą aby mi weszły. Dodatkowo ugotowałem ryż i jeszcze ryżu z cukrem zjadłem jeden woreczek. Ryż smakował już dużo lepiej. 
Szybkie ogarnianie kanapek na drogę i czas na część techniczną.

W korytarzu stało chyba ze dwadzieścia rowerów szosowych, trekingowych i jakie tylko były. Moj stał na samym końcu. Zarządziłem wystawianie wszystkich na dwór. Ludzie chętnie przyjęli pomysł i po chwili udało mi się dogrzebać do swojej maszyny. 

Szybkie pakowanie, nerwowe poprawianie sprzętu. Wszyscy dookoła krzątają się inni piją kawę jeszcze inni coś jedzą. Czuć napięcie i oczekiwanie. Jedynie Kurier pije piwko i ze znaną sobie beztroską klnie na co popadnie;)

W końcu ruszamy pod kościół. Tam kolejne zamieszanie. Jest nas coraz więcej. Grupy ustawiają się chaotycznie. Prowadzący zaczynają troszkę nas rozdzielać. Po około 10 minutach cały ten chaos zaczyna przybierać odpowiedni kształt. 

Jeszcze pięć minut, jeszcze dwie... czy mam wszystko. Wilk rusza. - Na pewno mam wszystko...
Waxmund rusza - cholera miałem łańcuch nasmarować! 
RUSZAMY!!!

Peleton rusza spokojnie. Pierwszy odcinek jest z górki ustawiamy się dwójkami i jedziemy. Tempo nie za szybkie. Jest spoko - jedziemy przywozicie. Rozglądam się dookoła po grupie, znam tylko kilka osób. Jest z nami Olo jest Transatlantyk i czy ja jeszcze kogoś znam? Po plakietce przyczepionej do roweru rozpoznaje keto z Bikestatsa. Jedzie jeszcze parę osób, ale nie mam pojęcia kto to.

Staram się trzymać pierwszej trójki prowadzącej. Mam w głowie, że jesteśmy grupą numer trzy i jak odpadnę to żadna inna mnie z tyłu nie wchłonie. Za wszelką cenę staram się więc trzymać samego przodu trójki. Jedziemy sprawnie, pokazujemy dziury i jest ok. Pierwszy postój na siku... muszę gonić grupę. Jest dziurawa droga, cholera czy przez fizjologię resztę maratonu będę musiał jechać sam! W końcu udaje się - złapałem ich! Po drodze widzę, że siku-stopy ma sporo osób tu i ówdzie w krzakach "leją" kolarze.

Co jakiś czas nasza grupa zbliża się do grupy drugiej. Planowe trzymanie równych odstępów na odległość wzroku, nie za bardzo działa. Bo robi się "harmonijka" jak pierwsza grupa zwolni na podjeździe, dwójka też to my prawie 20km/h jedziemy potem sie to rozciąga itd. 
Jeszcze przed pierwszym punktem kontrolnym Wilk ogarnia "masowe sikanie" z niego przykład bierze druga grupa. My dojeżdżamy jako trzeci, ale z pustymi zbiornikami, więc w konsternacji nie bardzo wiadomo co robić. Stoi grupa 40 osób po poboczach i cześć "leje" a część sie dopakowuje na plecy batonami. W końcu Marek zarządza, że ruszamy. 
Zabiera się z nami kilka osób z jedynki, myśląc, że to Wilk startuje. Konsternacja i znów się wleczemy. Wreszcie proponuje z Markiem abyśmy przetasowali się i jako trzecia wyszli na przód. I tak sie dzieje!
Robimy skok i zaczyna się maraton. 

Rozprowadzamy się po 30km/h. Prędkość jest spoko - jest dość płasko tylko troszkę dziurawo, ale jechanie 25-23km/h w grupce - było jak jazda na masie krytycznej albo na jakiejś pielgrzymce. W sumie bardziej odpoczynek niż jazda. Nowe prędkości budzą nas nieco i wreszcie się coś zaczyna dziać. Naszą grupę podbiera kurier. Odczepia kilka osób i startujemy po 35. Robię ucieczkę z Waxem aby troszkę polecieć na lemondkach. Chwilę gadamy ale za chwilę dochodzą nas i znów jedziemy razem. Grupa pracuje 30-32 więc prędkość nie jest super wyżyłowana. Na kole daje radę jechać a nogi wreszcie pracują a nie tylko popychają delikatnie pedały.

Tworzy się grupa szybsza i przed nami zaczyna odchodzić kilka osób. No to zabieram się w pociąg - jest dość płasko, asfalt dobry to dzida. Mam dobra nogę. Lecimy 37 - 40. Przede mną hipek i hipcia jest jeszcze keto za plecami słyszę Marka. Co się u licha stało z grupką "30km/h" :D? 
Co? Jedzie nas tak dużo? Peleton jedzie dość równo są odejścia ale nie ma tragedii. Do Łukowa docieramy dość zwartą ekipą. 




Pierwszy Punkt Kontrolny. - Łuków 68km

Rynek  w Łukowie wypełnia się rowerzystami. Są ławeczki są drzewa jest cień. Zalewam bidony, jem kanapkę odpoczywam.

Za Łukowem znów grupka 30 rusza. Zabieram się z nimi. 
Trzymam koło choć momentami zrywam się na metr. Kolejna pagórki są coraz bardziej wymagające, kiedy hipki mi odchodzą za wszelką cenę postanawiam ich gonić. Jest płasko, równy asfalt. Kładę się na lemondke i mknę do grupki przede mną. Nie zmniejsza się odległość - 38km/h - jakby troszkę bliżej są - 42km/h - Co jest u licha. Coraz bliżej - już prawie widzę kolo hipka, pagórek - na pewno zwolnią! Dojdę ich! 42km/h pod górę? Adam - jak ty to... hipek zmienia bieg o 43km/h ciągnie za grupą przed moim nosem.
PFFF - to ja dziękuje odpuszczam i rezygnuje z gonitwy. Nadal jadę grubo powyżej 35, ale już uspokajam tętno rozkręcam nogi, aby się rozluźnić. Marek chyba jeszcze mnie mija z kilkoma osobami, ale nie gonię ich. Zostaje z tyłu i w kilka osób jedziemy już spokojniej. Zabawa była przednia, ale muszę pamiętać, że to zaledwie pierwsza setka. Grupa się uspokaja, jedziemy parami. Jest spoko. Choć czuje się lekko wypompowany. 

Drugi punkt kontrolny - stacja benzynowa 128km

Jem, popijam dolewam bidony. Grupa się zbiera dojeżdża sporo osób za mną - nawet Wilk. To budujące, że nie jestem ostatni. Moja strategia aby trzymać, się przodu jak najdłużej się da, na razie przynosi efekty. Z posotoju ruszam z grupą "30km/h" Jedziemy z Markiem i kilokoma osobami. Znów jest szybko, nie ma tragedii, ale dokręcają tempo a moje nogi już nie chcą tak gnać. Trzymam wyższe prędkości, ale nie żyłuje sie ponad 35. 

Podczas jednej z pokonywanych dziur i nierówności gubię licznik który rozbija się o asfalt. Zbieram go szybko, ale nie działa. Jadę już tylko na GPS. Grupka mi odeszła więc zostaje sam. Nie jest dobrze. Buduje mnie myśl, że są za mną jeszcze ludzie. Gdzieś daleko z tyłu - tak sądzę, został Wilk. Jadę więc spokojnie 28km/h i kręcę swoje. Nie wiedzieć skąd mija mnie Wilk z Kotem i kilkoma osobami. Kot zachęca mnie do jazdy z nimi i pociesza się, że już nie będę sam i żebym wsiadał na kolo. Siadam troszkę, ale co to - nogi nie pracują! Szok. Jadę z wielkimi wysiłkiem. Po płaskim trzymam grupkę, ale pod górki ledwo kręcę. Nogi pieką i spadam do 18km/h. CO jest! Chyba przyszło zapłacić za szaleństwa z grupkami powyżej 30. Wilk i kot znikają. Znów jadę sam. Do postoju kolejnego bóg wie ile. Nie jest tragicznie, ale czuje, że zaraz zacznie się kryzys gigant. 
"nie pozwól sobie zejść poniżej 22km/h" wmawiam sobie. "Do postoju musisz dojechać. Bo tam będą ubrania, weźmiesz ciuchy i najwyżej dalej pojedziesz już solo" 

Jadę ale nie ma melodii. Zjadam jeden, potem drugi baton, potem popijam wodę i dalej nie czuje poprawy. "Spokojnie musi się wchłonąć". Wreszcie jakieś duże miasto. Co to u licha - Już Lublin? Ja pierniczę, skąd ten dystans tak spierdzielił. Lublin wydaje się tak odległy, że nie sądziłem, że już jestem! Miasto jadę sam, w oddali widzę grupkę. Cisnę do nich z górki, ale kiedy już ich prawie mam, odcinają mnie światła - zostaje na czerwonym.

Całe miasto jadę więc sam. Duża obwodnica, dużo aut, światła, koleiny studzienki, trolejbusy. Wielkie mi co! Dam radę. Na zwiedzanie nie ma czasu. Po wydostaniu się z miasta zaczyna się dobra droga. Równy asfalt, pobocze. Pedałuje sobie więc swoje 25-27km/h i zaczynam podziwiać wszystko dookoła. Do tej pory skupiałem się na strategii rozgrywania maratonu, za kim być kogo się trzymać. Robiłem to do tego stopnia, że nawet nie rozglądałem się dookoła. 

GPS umiera, szybka zmiana baterii i dalej w trasę. Patrzę za siebie - wzniesienie na jakim sie znajduję daje wspaniały widok na okolicę. W oddali ani kolarza. Czyżbym został sam? Nie ma co się dołować. Trzeba tylko pamiętać, aby złapać auto na postoju kolejnym i zabrać ciuchy, bo chyba moja jazda w grupie już się skończyła.

Punkt kontrolny numer trzy - Bychawa 190km

Auta prawie nie zauważam, bo stoi w cieniu po drugiej stronie rynku. Dopiero gwizdy i krzyki z cienia odrywają mnie od zamyślenia i dostrzegam "popas".
Jest cień, duuuużo cienia. Jest woda, jest moja sakwa. Niortę co się da do szosowej sakwy biorę zapas batonów i dużo jem, dużo pije. Muszę wyleczyć kryzys i to już! Pije - masuje łydki, znów coś zagrywam, rozciągam się i relaksuje na chłodnej trawie. 
Wilk i kot ruszają. Znów będą przede mną. Patrze po osobach Marek jeszcze chwilę siedzi. Ogarniam do końca pakowanie i ruszam z Markiem chwilę później. 

Jedziemy spokojniej - dużo spokojniej. Marek też mówi, że troszkę zapłacił za szarpane tempo na początku. W kilka osób pedałujemy już bez szaleństw. Uspokaja się wszystko. Zaczyna się decydująca część maratonu. Tu już trzeba grać mocnymi kartami własnej psychiki i strategii. Nie widzę nić dookoła, wiele kilometrów jadę na kole innych, czasem wychodzę na czoło, czasem nie. Nie ma przymusu. Często jedziemy dwójkami czasem wężem. Nie ma reżimu, żeby zmiany dawać, bo i prędkości nie wymagają tego, Wiatru dużego nie ma, więc i koła trzymać nie trzeba. Faktem jest iż troszkę łatwiej za kimś, ale przy tych prędkościach nawet jak odejdzie mi ktoś na 10m spokojnie go dochodzę. 

W miejscowości Dąbrówka piękny szybki i dłuuugi zjazd prowadzi nas w dolinę rzeki. Jedzie się spokojnie, po 40km/h lezę na lemondce i odpoczywam. Na GPS widzę dolinę rzeki. Może będziemy doliną jechać? Nie wiem - zobaczymy. Niestety za zjadem jest podjazd 6% i to nie byle jaki podjazd. Grupa już mi "macha" na pożegnanie. O nie nie dam rady tego zrobić więcej niż 10-12km/h. Trudno - nie siłuje się zostawiam ich i podjeżdżam sam. 
Na jednym z łuków zauważam kuriera. Siedzi na ziemi a obok niego rower. Zatrzymuje się auto techniczne. Zdziwiony pytam - co jest kurier?
A on - węża znalazłem! - i pokazuje mi zerwany łańcuch. 
Szybkie ustalenie czy ma skuwak i jadę dalej. Auto zabiera go do punktu obiadowego, gdzie ma naprawić awarię. Ja wspinam się dalej. Mozolnie. W głowie, mam, że skoro kuriera zabrali, to pewnie obiad niedaleko. Niestety wcale tak "niedaleko" nie był, a za zakrętem podjazdu i lekkim wypłaszczeniem, okazało się, że jest jeszcze jeden "zawijas" wcale nie mniej nachylony. 

Punkt Obiadowy Klemens.

Do tego punktu nie moge trafić. W Szczebrzeszynie dzwonie do Magfy gdzie jest obiad, niestety szum aut i sieć, troszkę przerywają. Słyszę tylko, że mam mieć skręt na lewo na Nielisz i coś tam chyba "dwa kilometry". Skręcam na lewo i gnam na Nielisz w Nieliszu, dzwonie i okazuje się, że pojechałem źle. Bo obiadowy postój jest tuz obok tego skrętu na Nielisz. Wracam wiec kolejne 9 km i wreszcie na obiad. 

Kot z Wilkiem już się zmywają i dostaje pierogi które zamówiła Marzena, a nie zdąży zjeść. Dzięki kocie - wpadłem na obiad i prawie od razu pod nos dostałem pyszne pierogi z mięsem. Zjadam je i zamawiam następną porcję. Nie jestem w stanie jej zjeść. Piję tylko herbatę i troszkę kawy i lecę się pakować na noc, bo Michał chce ogarniać już sakwy i jechać dalej autem na kolejny punkt. 
udaje się wyrobić robię przepak na noc. Kolejne spotkanie z Autem za 10km przy jakichś delikatesach. 

Szybkie pakowanie i ruszam z grupą Eranis. Jest Wąski, jest Pająk Gdynia jest Hansglopke i jeszcze kilka osób, których nie znam. Na pierwszych zjazdach razem, ale podjazdy nie ida mi znów tak dobrze. Jest sporo lepiej niż wcześniej, kryzys minął, ale nogi już nie te. Mięśnie nie palą z bólu, tylko po prostu nie dają rady tak rwać mojego dupska pod wzniesienia. Do tego rower jest obładowany bo mam na sobie ciuchy trochę wody w bidonach i w sakwie. Jakby nie patrzeć noc idzie. 

Psikusa robi mi moja lampka. Na wertepach przełącza sie pomiędzy trybami i zamiast ciągłego światła mam co 2 sek. Ciągły 30% - Ciągły 100% - Mrygający. I tak w koło Macieju. No oczopląsu można dostać. Ratuje mniej Michał na postoju nocnym pod sklepem. Zmieniam swoja lampkę na jego a awaryjnie do sakwy biorę lampkę Roberta, który wycofał się z maratonu i jedzie z ekipą autem. 

Noc spędzam we dwóch z Hansglopkę. On jedzie na poziomie ale nie przeszkadza mi to bo i tak w takich ciemnościach nie ma co na kole siadać. Jedziemy podobnym tempem na podjazdach, więc to mnie buduje. Bo ani ja a ni on nie zostajemy w tyle pod górkami. W sumie całą noc jedziemy obok siebie. Gadamy ogólnie dobrze znoszę noc, w jego towarzystwie. Nie ma jakichś tam wiodących tematów, co jakiś czas wymieniamy się spostrzeżeniami o jazdach długodystansowych, o wspomnieniach z atakami psów. Tu również co jakiś czas kilka burków startuje do nas.

Martwi mnie jedynie sprawa picia. Noc ciemno a ja nie mam za wiele picia w bidonach. Po obiedize tak mi się pić chcialo, że wydoiłem nieomal całe bidony bardzo szybko. Jest tylko jego jedna pepsi litrowa a ja w zanadrzu mam jeszcze cukierki porzeczkowe z musem w środku. Pomagają troszkę na pragnienie, ale w końcu przed nami cała noc więc same cukierki nie pomogą. 

Udaje się wreszcier na stacji nocnej zrobić postój. Grupa Eranis, która odłączyła się od nas zaraz za obiadowym postojem, własnie rusza z CPN. Kurcze, czyli niewiele mamy do nich straty. Kupujemy zaplecze wodne i pitne na noc korzystamy z WC i dalej w drogę. Dołącza do nas trzeci kolega. Nie wiem jak ma na imię, a nicka nie pamiętam. Nazwijmy go "Kolega z Sakwą".

Punkt kontrolny NOC
WPadamy na punkt i jesteśmy zaskoczeni, że auto jest przy drodze, myśleliśmy, że pilnuje czołowej grupy. Michał stwierdził, że czołówka prze na przód i postanowili wesprzeć tych z tyłu. To miłe. Wiele mi nie potrzeba. Michał pomaga mi z lampką, którą mi pożyczył wody nie dolewamy, jakieś błyski fleszy oślepiające na szczęście - i rura dalej w mrok nocy!

Jedziemy mieszaną grupą dwu i trzy osobową. Czemu mieszaną? A bo to różnie potem bywało. Nocą jeszcze jechaliśmy razem, ale jak już świtać zaczęło, to się to tasowało. Przez moment jechałem z handsglopke we dwóch a kolega został w tyle, potem Hans - poszedł na drzemkę 15 minut na przystanku to pojechałem z kolegą z sakwą we dwóch. Potem doszedł nas Hans i znów we trzech, potem ja zostałem w tyle oni jechali sporo przede mną. I tak mieszaliśmy się aż do spotkania z Eranis.

Punkt kontrolny - Wstaje dzień

Auto stało przy drodze, byłem mile zaskoczony, że grupa Eranis jeszcze jest w "Zasięgu". Nie czułem potrzeby zatrzymania się przy drodze, bo świadomość, że już 60km do mety mnie budowała. Staje więc na chwilę i rozbieram się z ciuchów nocnych. Słońce już nieźle grzeje, więć po co tracić potem czas na rozbieranki i striptis. Z tego punktu jedziemy grupami połączonymi. Eranis na czele obok Wąski i kilka osób z tyłu. Jest też Pająk. 

Jedziemy około 23-25km/h To dobrze, po po świcie nie mogłem wkręcić się na 21km/h. Jakoś mi nie szło. Taki kryzys poranka. Zgrupowanie bardzo mi pomogło. O dziwo z każdym promieniem słońća jedzie mis ię coraz lepiej i już neicąłe 40 minut później decyduje sie na szalony krok. 
Przeanalizowałem sobe w głowie która mamy godzinę ile mam czasu do ósmej i wyszło mi w wyliczeniach, że jestem w stanie zrobić 500km/24h, tylko trzeba troszkę przyspieszyć. Grupa jechała ok, ale chciałem to 500 mieć na pewno. Wcześniej w grupie zjałem batona, dobrze popiłem i zaatakowałem na prowadzenie. Miałem nadzieje, że grupa wejdzie na plecy i polecimy razem. Niestaty, kilka raz się oglądałem i nikt nie zdecydował się jechać ze mną. położyłem się na lemondce i poleciałem solo. mignęli mi tylko przez chwile Hans i Pająk, na poziomkach bo oni tez oderwali się od grupy. 

Jechałem sobie na lemondce 30-35km/h i szło mi super. Po prostu noc minęła, kryzys minał a żona już czeka na mecie!

8:03
Dokładnie 502:38km - 24h
Udało się! Piękna życiówka! Uspokajam nieco jazdę i dalej jadę już swoje 25km/h. Ostatnie odcinki do mety to cała masa dziurawych i bardzo rozkopanych dróg. Miejscami nie była to nawet droga a jakies wykopy i masa żwiru. Na MTB raczej do jazdy niż na Szosę. 
Na metę dojeżdżam chyba 9:10. Oczywiście myślałem, że meta pod kościołem jest, więc gnałem pod kościół, ale mnie Miki z Danielem zawrócili. 

Dojechałem! Zrobiłem Klasyfikacje do BB-tour i pokonałem tak wiele słąbości swoich, że nawet nie zliczę. Duma, radość - kurcze, nbawet łzy w oczach miałem jak zobaczyłem AGnieszkę tych wszystkich ludzi. To było piekne - takie moje spełnienie marzeń. 360km/24h przeskok na 500! Szok - niesamowite wrażenia i emocje. Niesamowici ludzie i super rywalizacja! Czego chcieć więcej od tej wielkiej rodziny!

Agnieszka pokonała 300km/24h i też tego weekendu zrobiła swoją życiówkę!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Maraton Podróżnika - Dojazd || 48.00km

Piątek, 6 czerwca 2014 · Komcie(0)
Kategoria Pojeżdżawki
Dojazd do pociągu do legionowa a potem KM ze wschodniej i od Siedlec znów rowerami. W pociągu tłok i tłumy ludzi wracających z pracy do Mińska i Siedlec. Jechaliśmy w ścisku całe 1,5h na stojąco, lub raczej na bacznośc z rowerami. 

Ja Agnieszka i Olo w jednym z mostków a Offensive Biker1990 i "ten trzeci" w drugim mostku.

Dojazd w mżawce - nie wiedzącej czy ma zmienić się w deszcz. 




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 92 - Ultra czy nie Ultra? || 20.00km

Środa, 4 czerwca 2014 · Komcie(12)
W naszym kraju na rowerze jeżdżą całe masy ludzi. W ostatnich latach jazda rowerem, stała się bardzo popularna. Powli odchodzi stereotyp roweru, jako przedmiotu rekreacji li tylko. Wielu ludzi dostrzega rower w codziennym życiu. W ciągu ostatnich ośmiu jat jakie jeżdżę, zauważyłem bardzo dużą zmianę światopoglądu na ten rodzaj sportu. 

Wielu z rowerzystów jeszcze kilkanaście lat temu, aby poczuć rywalizację i adrenalinę towarzyszącą kolarstwu, musiała oglądać Tour De Pologne, czy inne transmisje z tego typu wyścigów. Obecnie na rynku rowerowym jak grzyby po deszczu wykluwają się coraz to nowe imprezy rowerowe, zwane potocznie "maratonami rowerowymi". Z maratonem i dystansem biegowego maratonu, nie wiele ma to wspólnego, bo odległości do pokonania, w takich wydarzeniach, przygotowane dla zawodników bardzo często sporo odbiegają od czterdziestu dwóch kilometrów. 

Wśród rowerzystów panuje takie przekonanie, że rowerem bez większego przygotowania i z zapasem dość długiego dnia w wakacje, da się przejechać 100km. Nie ma też wtedy znaczenia, jakim rowerem się jedzie, jak przygotowani jesteśmy. Wielu uważa, że po prostu da się to "zrobić z marszu". Gdy zaś zaczynamy rozpatrywać liczbę w dystansie większą o dziesięć, czterdzieści czy sześćdziesiąt kilometrów przekraczającą wcześniej wspomnianą "setkę", tu zaczyna się już całkiem inna rozmowa.


Jest jednak jeszcze jedna grupa kolarzy, pewnego rodzaju niedoceniana elita rowerowego półświatka - zwie się ich ultramaratończykami. Ciężko dokładnie sprecyzować dokładnie od jakiego dystansu, jeździ się "ultra" i jakie średnie trzeba mieć, aby być nazwanym tym mianem. Jedno jest pewne, niezależnie jakby na to nie patrzeć, jazda długodystansowa po przekroczeniu pewnej granicy staje się wyzwaniem!

Jestem jednym z tych, którzy potrafią przejechać ponad 300 kilometrów na rowerze. Niejednokrotnie pokonywałem trasy grubo wykraczające poza przyjmowane przez nawet wytrawnych cyklistów "normy". Jedni nazywając mnie szaleńcem i pukają się w głowie, a drudzy (klasyczni terenowi maratończycy) nie widzą w tym nic fajnego i zadają to główne i padające z wielu ust pytanie: 
"PO CO?"

Czy jazda taka jak ta, jaką uprawiam, jest ciekawa? Co może być fajnego w jeżdżaniu głównymi drogami, po nieoświetlonych rejonach naszego kraju. Co sprawia, że po wielkich kryzysach i trudach podróży, mam siłę daje wsiąść i jechać? Jeden z alpinistów , zapytany o to dlaczego próbuje wspiąć się na Mont Everest, w bardzo prosty sposób odpowiedział - "Bo Istnieje". Pytanie o wspinaczkę na tak znany szczyt wydaje się niezwiązane z tematem rozważań, a odpowiedź alpinisty jest dla wielu logiczna i prosta. 
"Jasne, że każdy chce wejść na tą górę w końcu to MONT EVEREST". Nic więc dziwnego, że alpiniści wędrują tam jak do świętej mekki. 
Co jednak wspólnego ma Mont Everest i kolarstwo długodystansowe? 

Otóż wbrew pozorom te dwa pozornie odmienne punkty łączy jedna wspólna cienka i dla wielu niewidzialna nić. A mianowicie jest to "droga". Jedni wyznaczają sobie ją w górę inni  wykreślają ją kołami na asfalcie dróg jakie pokonują. Ludzkie ciało podlega ograniczeniom, ale duch w nas, nie zna granic. To na jak wielki everest wejdziemy, zależy tylko od nas. To zjawisko oddalania sobie celu i wydłużania drogi wielu z was, może nazwać swego rodzaju masochizmem. Zadawanie sobie bólu, i przyprawianie o cierpienia i robienie tego w ciąż w coraz inny i wyszukany sposób dla wielu może być do pracy niezrozumiałe. 

Gdy spojrzymy na lekarza ze skalpelem w ręku, na pierwszy rzut oka trafia do nas, widok krwi, a w głowie mamy ból po operacji i czas rekonwalescencji. Jesli jednak odsuniemy sie nieco dalej, to dostrzeżemy, długotrwały zaplanowany proces powrotu do zdrowia a w efekcie łzy szczęścia pacjenta. Z długimi dystansami na rowerze - jakie by one nie były - jest podobnie. Wielu z naszych znajomych dostrzega w tym tylko skrajności. Wielu nie patrzy na obraz szerzej, z większej perspektywy. 

Z jazdą długodystansową jest troszkę jak z życiowym mottem. To taki rodzaj naszej życiowej filozofii. Bez trudu na pytanie: co mi dają takie wyjazdy" mogę odpowiedzieć, że to swego rodzaju - poszukiwanie wewnętrznego spokoju. 
Kiedyś brałem udział w kilku maratonach rowerowych. Pamiętam tłumy na starcie, nerwowe oczekiwanie na gong i wszystko zaprojektowane w ostatnim calu. Diety treningi, przygotowania i sam start w imprezie. Wiele słyszałem na temat różnych strategii pokonywania rywali, poznałem całą szeroką otoczkę "rozgrywania" na trasie i "finishowania". Pamiętam, że to właśnie wydało mi się takie - puste, sztuczne. Wszystko zdawało sie być wykreowane przez organizatora wyścigu, przez koncerny produkujące odzywki i całą wielką machinę trenerów sportowych i "teamów". Gdzie w tym wszystkim pozostawał sam kolarz? Gdzie gineła jego pasja i miłośc do jazdy na rowerze, gdzie podziały się te dwie iskry które pchnęły go w ten sport? No właśnie - gdzie?

- Jak tak jedziesz i jedziesz to nawet nic nie poczujesz, adrenaliny, rywalizacji nic!
- Jadę by pokonać siebie a nie przyjaciół!

Pamiętam jeden z takich wyjazdów, kiedy po wielu godzinach na rowerze, w blasku majączącego się świtu, upadałem moralnie. Przed oczami, widziałem tylko ciemność, a pośrodku szaro bladej plamy światła z lampki, przesuwały się pasy drogowe. Nie patrzyłem w dal, bo i tak nic bym nie zobaczył, za sobą też nic bym nie dostrzegł. Jechałem półżywy, noga za nogą, ze zwieszoną głową, wpatrzony w ten kawałek oświetlonego asfaltu. Miałem napój w bidonie, miałem batony, ale po całej nocy pedałowania i wpatrywania się w ten sam obraz, mój umysł przestawał funkcjonować normalnie. W pewnej chwili, kątem oka spostrzegłem jakiś cień i odbilem kierownicą. Zanim się obejrzałem byłem już w rowie. Czy to było jakieś zwierze? Nie wiem, nie sądze, to raczej omamy umysłu, który zdawał sie pracować restkami świadomośći. Kiedy usiadłem na ziemi i otrzepałem się z kurzu, lekki skok adrenaliny, postawił mnie na nogi. Nie miałęm ochoty już spać, ale organizm zdawał się odmawiać posłuszeństwa. 

Była chyba druga w nocy, a ja siedziałem na brzegu rowu niedaleko asfaltowej drogi pomiędzy sporo oddalonymi od siebie wioskami. W oddali słychać było rechot żab i cykanie świerszczy. Jak okiem sięgnąć ciemność. Lampka podczas upadku sie wyłączyła. Ciemność z każdą chwilą, stawała się coraz bardziej wyraźna. Gdy zdałem sobie wreszcie sprawę z zarysów okolicy spostrzegłem, że dookoła rozciągają się pola, a całe niebo usiane jest gwiazdami. 

Pamiętam, że śmiałem się do siebie samego i pomstowałem na sytuacje w jakiej się znajduję. Czułem taką niechęć do roweru, że na samą myśl o ponownym ruszeniu, dostawałem jakichś skurczów na plecach, które wzdrygały mną w konwulsjach. Siedziaęłm więc tak i nie myslałem o niczym. Dałem myślom płynąć w ciemności, popijając z bidonu z szeroko twartymi oczami widziałem obrazy, jakie dziś mijałem. 

Nie wiem jak długo siedziałem przy  tej wiejskeij asfaltówce, ale pamiętem, jedynie, że moją uwagę zwrócił człowiek na rowerze. Ku memu zdziwieniu, nie było już ciemno, a lekko szaro. Mgła na polach przeszywała mnie już do cna i zacząłem się gramolić do pionu. Na mój widok, mężczyzna zrobił szeroki łuk. Rower zaskrzypiał przeraźliwie i oddalił się. 
Ja też bym sie przeraził, gdybym jadąc o 3 rano rowerem spotkał jakiegoś osobnika wychodzącego chwiejnie z rowu przy drodze. Wbrew pozorom po pokonaniu rowu, reszta czynności była już sporo łatwiejsza. Po prostu wsiadłem na rower i pojechałem. 
Tamtego razu, zrobiłem ponad 280 kilometrów z czego większość trasy zajęła jazda nocna i wieczorna.

Z tej dziwnej opowieści, może pewnie wynikać jedynie zła nauka i przykład mojej lekkomyślności. Starsi wiekiem i rodzice pewnie powiedzieliby, że to była skrajna nieodpowiedzialnośc z mojej strony. Ja jednak pamiętam tamten wyjazd jako całkiem udaną wspinaczkę na Everest z drobną burzą śnieżną w drugiej pazie przed atakiem na szczyt. 

Jazda długodystansowa to przejazd w głównej mierze wytrzymałościowy. Tu liczy się głównie silna psychika i wytrzymałość organizmu na wielogodzinne niedogodności i utrudnienia w tym także na ból. Jednak samo słowo "wytrzymałościowy" jest pojęciem względnym, dla jednych maratonem wytrzymałościowym będzie zrobienie 100 kilometrów dla innych przejechanie 80 kilometrów. Dla wielu śmiałków, rozpoczynających, lub kultywujących jazdę na rowerze, przejechanie dystansu po spędzeniu piętnastu lub nawet dwudziestu godzin na siodełku w upale, znoju i zmęczeniu - wydaje się niewykonalne. 
A skoro coś jest niewykonalne - dlaczego by nie próbować tego zrobić?

W przeciwieństwie do światowej sławy ultramaratończyków, ja traktuje jazdę długodystansową jako swego rodzaju eksperyment. Raczej specjalnie nie trenuje, nie trzymam konkretnej diety i zapewne przez to moje osiągi są niższe niż mogłybybyć. Mi jednak sprawia pewnego rodzaju satysfakcję i frajdę takie właśnie "niepodporządkowanie" się systemowi. Te chwile, kiedy śledząc prognozy pogody, decyduje się, że za 12 godzin wsiądę na rower by pokonać 230 kilometrów. Ta niewiadoma, jak będzie, jak sobie poradzę i swego rodzaju strach połączony z podekscytowaniem. 
I po prostu wsiadam i jadę! Nie rozmyślam, czy ilość sił, i treningów w tlenie wystarczy na ukończenie zaplanowanej trasy. Ja po prostu idę na spotkanie z żywiołem. Ta niewiadoma, jest właśnie czymś niesamowitym. Pamiętam zawsze, aby nie pozostawiać wszystkiego samemu sobie. Kwestie awarii i ewentualnych kontuzji biorę pod uwagę, planując trasy w odpowiednio małej odległości od lini kolejowych, czy większych miast. 

A więc ultra - czy jeszcze nie ultra? Jak to ze mną w końcu jest?




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 91 - Wtorek || 10.47km

Wtorek, 3 czerwca 2014 · Komcie(1)
Kategoria Do pracy!
Dziś znów do pracy na szosie, tylko ta pogoda taka, byle jaka. Miałem w planie jechać rano na trening poranny a tu dupa, pochmurno mżawka. I co? I mam jakiś okres spadku mentalnego przed MP, jakbym odczuwał uciekającą formę. Może to jakieś przesilenie, może to kolejna burza ze sprawą o wolną sobotę? Kurcze, są ludzie, nie jest szczyt sezonu, ostatnia sobota była lekka a tu wielki problem, żebym sobotę wziął wolną. Bo musi być kurcze 5 osób i siedzieć na sklepie czuwając "a nóż" ktoś wejdzie i będzie chciał rower. Znów jest takie "mendzenie", że to sezon, że to sobota itd... 

Naprawdę takie walczenie o każdy jeden dzień wolnego to wykańcza psychicznie gorzej niż nie jeden serwis rowerowy... A na serwisie spoko, nie ma tłumów, nie zalegamy z robotą, jest ok. No ale cóż. Zobaczymy - o wolną sobotę to będę walczył jak lew. Najwyżej w piątek pójde do pracy. Nie wiem... wkurza mnie to.


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 90 - Nie bo nie - I JUŻ! || 16.47km

Poniedziałek, 2 czerwca 2014 · Komcie(3)
Kategoria Do pracy!
Treningu tyle co pies naszczekał! Nie ma pogody, nie ma siły, jakoś nie ma tego iskrzenia. No to wsiadłem na zimówkę, bo w deszczu mi z zimówka lepiej iskrzy niż z szosą, która muszę odkopywać spod tony błota.  Gdyby nie to, że jutro zapowiada się zimno, to pomyślałbym, że to dobry dzień będzie. 

Szosa czeka, w miare czysta na start, i tak pewnie bede musiał nia podjechać do BDC, bo trzeba będzie napompować, przesmarować itp, ale może to nie jutro, może jak nie będzie padać. Może... kurcze tu Mazowsze a nie morze. 

Z dnia serwisanta...

Dziś był pan co to kłócił się, że po roku czasu jego rower ma za mocne hamulce, i że to nie może tak być, że dziecko jego przez kierownice wyleciało, jak zahamowało. I że my bubel sprzedaliśmy (bagatela prawie rok temu bez miesiąca czy dwóch) , bo przerzutka z tyłu za nisko do ziemi jest i synowi się patyk wkręcił ostatnio i że jak się skręca to przerzutka, trze o ziemie. - Tego ostatniego za nic nie potrafił nam pokazać na rowerze, ani naocznie udowodnić, mimo iż bardzo go prosiliśmy o demonstracje. 

Dowiedzieliśmy się, iż pan oczekiwał od nas "profesjonalizmu" i nie mógł zrozumieć, że to nie my wymyślamy, że w rowerze "XYZ" jest taka przerzutka, taka manetka i taki kolor lakieru. Niemal już oczami wyobraźni widziałem bowiem, że pan zaraz stwierdzi, że po roku czasu jego syn jak rower w trawie położy, to roweru znaleźć nie może i że powinniśmy sprzedawać tylko rowery z kolorami innymi niż te przypominające: "piach, żwir, czarnoziem, trawę, proso, żyto, śnieg, bloto" no i oczywiście, aby przerzutka nie tarła jak rowerem syn skręca. 

W głowę zachodziłem, jak on to robi, że jak skręca to wózek trze o ziemie, może on ja wiem? Rowerowy motocros uprawia? Ojciec stwierdził, że on przerzutke wyregulował i e się nei da i że to bubel, i był niezadowolony. Jak spytaliśmy, czy przegląd zerowy był zrobiony po zakupie, to oburzył się oraz stwierdził, że przegląd "0" nie byl potrzebny. Mało tego ów tata uznał, że "on domaga się" wymiany przerzutki na taką o krótszym wózku i osłabienie sily hamowania hamulców. Oczywiście zażądał, aby zrobić to za darmo w ramie gwarancji i że my to do producenta powinniśmy rower na swój koszt wysłać, bo to nasz obowiązek. Na usta cisnęło się jeszcze ojcu, aby rower był lepszy, nowszy żeby sam hamował,miał ABS, ESP, kontrole toru jazdy, śledzenei GPS i aby wszystko sterowane było smartfonem.

Inny tatuś, w sobotę wraz żoną i dziecięciem swym przybył do nas do sklepu w celach - podobnie jak opisywany wyżej pan - dyskusyjnych. Ci państwo z wyrzutem i fochem stwierdzili, że przerzutka działa za ciężko i że ich dziecko nie ma siły zmieniać biegów. Dzieckiem okazała się młody, nieopierzony około 8-9 letni "nerd" odegnany sprzed kompa, co to słowem "ja nie umiem, ja nie będę" podbija sobie "score" u rodziców. I jak on mówi, że nie da rady i że "nie umie" to ewidentnie znaczy, że manetka jest zła, i że koniecznie trzeba reklamować manetkę u producenta, no bo przecież nie pomyślał projektant o dzieciach projektując rower na 20 cali kołach. Rodzice fachowym okiem i po licznych doświadczeniach w sferze obrotu rowerami, stwierdzili, że to "widać", że ten rower nie jest przystosowany dla dzieci. No ja chyba mam oko ubrane, bo moje "gołe" oko nie widzi nic niedziecięcego w rowerze jaki przyprowadzili. 

I tak oto czasem w serwisie pojawia się oaza rodzicielskiej dumy. I tata staje na czele rodziny wiodąc swoje dziecię do walki o sprawiedliwość na froncie przeciw zakłamanym, przbiegłym sprzedawcom, chcącym sprzedać złe rowery, za drogie z za dobrze działającymi hamulcami i z manetkami, które wyłamują dzieciom palce. Wiadomo przecież, że od lat istnieje spisek i naszym celem jest uprzykrzenie dzieciom dzieciństwa i zmuszenie ich do katorżniczej i niewolniczej jazdy an rowerze. Bez skrupułów każemy jeździć, i hamować a nawet czasem posuwamy się do wmuszania dzieciom umiejętności zmiany przerzutek. Horror!

Bo ja zły jestem z natury - krzywdzę dzieci i skazuje na tortury:D


"Bo to zła manetka była"
B. Linda;)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Powrót z sakwami - zjawiskowo! || 37.00km

Niedziela, 1 czerwca 2014 · Komcie(2)
Kategoria Na Zaborze
Wracanie do domu po weekendzie. Z wiatrem, troszkę w terenie, troszkę po dziurawych szutrówkach i to wszystko na moim rowerowym rowerze czasowo-szosowo-wyprawowo-trekingowym. Dawno już chyba przestałem szosą jeździć  tylko po asfalcie i uważać ją za sprzęt tylko do jazdy po gładkich nawierzchniach. 

Wracając na szosie obładowanej dwoma sakwami crosso z prędkościami dochodzącymi do 28km/h czułem się dziwnie, jak taki pędzący pociąg TGV, ciężki do zatrzymania a jednocześnie szybki i aerodynamiczny. 

Pod koniec na Górkach przed Jabłonną - lekko odczuwałem już zmęczenie, ale to było miłe. Takie miłe uczucie dokręcenia sobie pokrętła "daj z siebie więcej". Endrofirny uwolnione, nogi lekko omdlałe od trzymania koła Agnieszce - jadącej na pusto - i ta satysfakcja z jechania pod górkę z bagażem 27 km/h :D.

Ten tydzień to będzie żmudne odliczanie do startu na MP... Nerwy nerwusie;)




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,