Sobota, zima, śnieg z rana pada i co? No właśnie - klienci poczuli wiosnę i sprzedawałem dziś rowery. Dwa sprzedane kolejny zarezerwowany na poniedziałek. Ludziom portwel odtajał po Świętach Bożego Narodzenia to teraz zbierają na wiosenne rowery. Pochwalić się czymś trzeba.
Dziś ubawiła mnie rozmowa z pewnym panem. Szukał roweru który będzie miał wszystko - super. Najlepiej całą grupę XT albo przynajmniej na tej półce. Szukał do 4 tysięcy roweru. Chwalił mi się, że kilka lat temu (dokłądnie 4) kupił tu "taki-a-taki" rower: - i wie pan zapłaciłem za niego 4 z kawałkiem a na allegro wtedy był po 6 tysi. Taki mi się udało rabat utargować. Nie uwierzy pan ja na nim przez te 4 lata to siedem tysięcy wykręciłem! Ha, siedem tysięcy i nawet łańcucha nie zmieniałem...
Szukał w moich oczach aprobaty i podziwu dla jego 7 tysięcy w cztery lata. Nie doczekał się: - Wie pan siedem tysięcy to kawał dystansu jak na jazdę na rowerze! I ten rower się nie rozpadł! - rzecze do mnie.
Nie wiem czy on myślał, że inne rowery za mniejsze pieniądze po 7 tysiącach wyparowują? A może ulegają biodegradacji? Żal mi gościa było więc oszczędziłem mu info, że moja żona po osiem tysięcy rocznie robi rowerem.
Po pracy z sakwami wybraliśmy się na Zaborze. Jazda typowo zimowa, ulice nieco mokre, a wiatr jak na złość nie chciał pomagać w pedałowaniu. Na miejsce dojechaliśmy już po zmroku, ale było zacnie.
Praca w sklepie rowerowym to nie tylko sprzedawanie rowerów, to również dbanie o wygląd sklepu. Ja obecnie przechodzę próbę tynkarza i murarza. Test malarski chyba już zdałem bo dwa pomieszczenia w formie pomalowałem. Teraz zajmuje się łataniem dziur. W kilku miejscach powychodziła nam ostro wilgoć, trzeba więc to usunąć. W rękę gips, w ustach pył i jedziemy z kuciem. Wyrąbałem dziurę do samego betonu, potem łatałem gipsiłem paćkałem... dziurę załatałem. Jak wyschnie, to od poniedziałku mam do zrobienia jeszcze kilka takich dziur w pracy.
Generalnie umazałem się po łokcie w zaprawie, a tu pani kupić chce rower. No i sprzedałem... i tamtemu panu też. Dzisiejsze handlowanie rowerami było expresowe. Cały dzień nic, a potem na wieczór wpadają klienci i biorą rowery po 5 minutach rozmowy. Bez wymyślania, bez wybierania nie wiadomo czego - ot teraz ten i już. Moją idolką była pani w bereciku. Weszła do sklepu wybrała sobie sama rower, i pyta, czy ten rower dobry. - no pewnie, prosty bez przerzutek z koszyczkiem - nie popsuje się? - proszę pani nie ma prawa! - to ja poproszę go. Wie pan bo ja do Izabelina chcę jechać na nim dziś...
Kupiła rower, włączyła dynamo, torebeczka w koszyk i wio do Izabelina. A tu już szarówka się robiła. Dynamo w ruch i znikneła za rogiem. SZOK.
Ani to zima, ani nie zima. Co mi po tym śniegu co pada rano skoro potem znika i się robi wodo-błocie. Dobrze przynajmniej, że nie ma za wiele pośniegowego błota na chodnikach. Rankiem jak jadę jeszcze się puszek okruszek utrzymuje. Rano jakoś nie mogę się zebrać aby więcej kilometrów zrobić, to kawa, to kanapka, to znów chwilę poleżeć, jakieś brzuszki i tak zlatuje poranek.
Marzy mi się zimowa eskapada, kilkudniowa po śnieżnych drogach, po trudnym terenie, z podjazdami. Kuszą mnie góry zimą. Pojechałbym sobie w Beskidy gdy będzie biało. Jakaś agro i dobry tydzień pedałowania po białych drogach w okolicy. Kuszą też zaśniezone okolice Tatr, ale tam będzie kiła i mogiła, bo ludzi cała masa na narty wyjedzie. A mnie się chcę zimowego rowerowania.
I tak z dnia na dzień bliżej wiosny, coraz bardziej grzęznę w byle jakiej zimie.
Czekam aż w końcu na przełomie zimy i wiosny zrobi się sucha pogoda i będę mógł polecieć z wiatrem na jakiś długi dystans. Mam nowa dostawę audiobooków do słuchania i nie mogę się doczekać.
Podczas sprzedawania rowerów stykam się czasem z bardzo dziwnymi ludźmi. Dziś miałem spotkania wyższego stopnia.
Pierwszym klientem, na rower na kołach 24 cale, był Pan który jedzie na sztafetę to Turcji ze swoim 7/8 letnim synem. Nic w tym dziwnego, że chce synowi kupić dobry rower na wyprawę, bo z poprzedniego wyrósł. Tu jednak pojawia się perełka. Oni jadą do Turcji za niecałe 10 dni. Z czego kilka dni to będzie przetransportowywanie rowerów busem, a oni dojadą na miejsce innym transportem. Efekt? No rower dobraliśmy, jest na dzieciaka na styk, mniejszy nie może być, ale młody prawie wisi na ramie. Tata jednak zdecydował się na zakup, aby rower był dobry i miał więcej biegów niż poprzedni rower na kołach 20-22cale. No najlepiej jakby ów rower miał jeszcze mnóstwo przerzutek, dziewięć albo przynajmniej osiem z tyłu. No ten miał z tego co pamiętam siedem. Dzieciaczek nie bardzo wie jak zmieniać biegi, bo poprzednio miał rowerek z manetką grip-shift, taką a`la motocyklową i miał biegu tylko na tylnych zębatkach. Teraz rower będzie miał biegi klasyczne, z dwoma dźwigniami, do zwalniania i podwyższania przełożeń.
Chłopaczek to taka kruszynka, że ten rower to wydaje się dla niego jeszcze sporo na wyrost, mimo iż sięga nogami i jakoś tam przejechał się po sklepie, widać, że jeszcze nie w pełni panuje nad rowerem. Klamki musieliśmy hamulcowe cofnąć, aby sięgał małymi paluszkami. Siodełko już go uwiera, a tylko po sklepie się przejechał. Tatuś jednak jest przekonany że da radę, pytał o hol sztywny bo tam góry będą i może czasem trzeba będzie go podciągać pod górki.
Lekkomyślność mnie powala. Dzieciak nie zdąży się zaznajomić z rowerem, a tatuś mu planuje kilku-godzinne codzienne jazdy po Turcji. Z tego co słyszałem po 60-70km dziennie. Dzieciak jest najmłodszym uczestnikiem tej wyprawy.
Drugi tatuś był u nas już kilka razy. Mamusia z córką wybrały jeden rower, potem tatuś z tą samą córką drugi. W sumie wyszło na to, że tatuś z córeczką przyjechali dokończyć zakupu. Biedny ojczulek chciał jakoś ubrać ten rower po swojemu. Kombinował z bagażnikiem, ale nie dało się, potem koszyczek. Ok pokazuje mu taki dziewczęcy różowy, dziecku się oczy świecą na widok koszyczka, a tatuś kwituje to: - weź pan, taki kolor, daj pan jakiś inny bardziej normalny. Wybraliśmy kilka koszyków, dziecku podobał się taki seledynowy z falbanką w kwiatki, tatuś w te słowa rzecze: - poco to to przyczepili tu takie gówno. <falbanki kwiatki> W razie czego te frędzelki się odpruje. Zresztą dziecko drogie po co ci taki koszyk - zobacz ten czerwony będzie pasował. - Tato ale jak czerwony do seledynowego nie pasuje. - Jak nie pasuje! No pasuje... - Ale tato - dziewczynka się obrusza do reszty - to jak pomarańczowy do seledynowego - to dwa inne kolory. - No właśnie, zobacz koszyk to ogień, rower to woda pasują idealnie!
Nie starałem się im doradzać, ale ojciec wyraźnie miał wizje jak tower ma wyglądać, i najlepiej aby rower dla 8 latni nie byl ani w kwiatki, ale w frędzelki, a najlepiej jakby miał inny kolor i był czarny. Facet, mimo, że rower wybrali wcześniej spędził u mnie 1,5h latając po sklepie i próbując dobrać coś do roweru dla córki. Dziecko już miało dość, usiadło sobie na stołku i mówi do taty: - tato, a kiedy będę mogła się przejechać na rowerze? - poczekaj jeszcze, musimy ci dobrać ten cholerny koszyczek. - ale ja już wybrałam... - no ale może jakiś fajniejszy będzie pasował nie w takim sraczkowatym kolorze. - ale mnie już nogi bolą, chcę już do domu. - to siadaj sobie i czekaj...
W końcu wyszli. Rower kupiony, tata niepocieszony, koszyk mu się nie podobał, bagażnika się nie dało przymocować, no nie wszystko poszło wg ojca wizji. Rower w jego mniemaniu był za dziewczęcy!:P Niby jeden klient a po tym 1,5 godzinnym kupowaniu jego i córki, taki byłem przeorany że do końca pracy (całe 30 minut siedziałem). A przepraszam oglądałem jeszcze mecz. Pan latał po sklepie z córką, a ja kibicowałem naszym - WYGRALI:D
Wróciłem do domu i padłem na twarz... zapowiada się trzecia z rzędu sobota pracująca...och no...:(
Rano pojechałem na pocztę po odbiór listu poleconego. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak zimno będzie. Sam mróz niby nie taki straszny, ale już wiaterek dawał po nosie - solidnie! Do Jabłonny uwinąłem się szybko, o dziwo nawet na poczcie kolejki nie było. Później miałem do rozdysponowania całą godzinę czasu. Udałem się więc na trasę.
Pierw do Chotomowa, koło CEKS, a później szkolną do rondek na Dębę i powrót. Kawał solidnego pedałowania wyszło, a końcówka pod wiatr. Udało się być na czas w firmie, niby mam na jedenastą, ale jest nas teraz tylko dwóch więc o 10:30 przyjeżdżam, bo kolega mniej obeznany i trzeba go wspomóc.
Cały dzień kolejny spędzam na malowaniu biura. Kolejny dzień robię za ekipę remontową i ręce mi odpadają. Wszystko już prawie gotowe, jeszcze tylko wykończeniówka. Dziś udało mi się skończyć malowanie i posprzątać.
Na koniec , marsz z kartonem rowerowym przez wiadukt. Odwiedziny kolegi z Gdańska i pakowanie roweru - bo skubany leci sobie w ciepłe kraje na 3 miesiące;D
Wycieczka numer dwa na pohybel śnieżycy. Tym razem z żoną po podmiejskich białych zasypanych duktach. Na ulicach śizgawka nie z tej ziemi. Nawet fotki są! O zobaczcie!
Podczas gdy większość z ludzi zasiada po całym dniu do kawy,
pilota i podjada coś z miseczki koło łóżka, ja rzucam wyzwanie zimie. Z powodu,
braku zainteresowania moim pomysłem wyjścia naprzeciw zimie, decyduje się na
samotny atak w noc. Nie będzie lekko, nie zapowiada się sielsko i anielsko, ale
tak ma właśnie być. Skoro jadę sam, narzucę sobie taki rytm jaki mi w tym
momencie zagra.
Noc wita mnie kurtuazją, nie pada, mimo, że w powietrzu czuć
wilgoć, opad jeszcze waha się czy spaść na ziemie, czy nada bujać w chmurach. W
Jabłonnie odbijam na Warszawę, i wsłuchany w rytm swojej MP3, raz po raz
naciskam na pedały. Na wlotówce dość ruchliwie. Auta chlapią i unoszą wodę z
solą z asfaltu.
Za Mostem Północnym (North Bridge) zmieniam kierunek na
północny i kieruje się na Łomianki. Zaczyna padać. Na razie jest to tlyko jakaś
słaba mżawka, jednak termometr pokazuje już 0.0 stopni. Spodziewam się
uderzenia niebawem. Nie mylę się. Im dalej na północ, tym bardziej woda
zamienia się w okruszki lodu. Policzki smagają mi ostre kryształki. Chowam się
głębiej w kurtkę i prę na przód.
W Kiełpinie, już nie wiele widzę, okulary zakleja mi breja
śniegowa. Patrzę nad nimi, a dookoła biała burza się zaczyna rozwijać. Nie
marznę, o dziwo temperatura jest nadal stabilna, lekko poniżej zera. Tyle wystarczy.
Drogę zaczyna pokrywać biel. Ulica podmarzła i kilka wybiórczych testów udowadnia,
że szklanka jest blisko.
Droga do Błękitnego Mostu w Nowym Dworze Mazowieckim (Bluea
Bridge) jest długa i niekończąca się. Prędkość przestaje istnieć, jestem tylko
ja i okolice mojego kaptura. Śnieg pada intensywnie, wpada za kołnierz, wciska
się w malutkie zakamarki i oblepia spodnie – jadę centralnie pod wiatr. Udaje
się z trudem utrzymać 25km/h. I pomyśleć, że na francy latem nie mogłem takiej
prędkości utrzymać… Niestety, nie długo ciesze się szybkością. Zabudowania się
kończą i wiatr zaczyna ze mną drapieżne tango. Śniegiem miota to z prawej to z
lewej. Ulica pokrywa się białym puchem. Czuć wyraźniej, że rower pokonuje już około
centymetrową wartwę śniegu i jedzie się trudniej.
Jeszcze głębiej sięgam w siebie.
- Pamiętaj, odetnij postrzeganie świata, skup się na muzycę.
- To wariactwo ten śnieg, ten wiatr…
- Nie masz prawa dopuszczać takich myśli, posłuchaj… ten
kawałek znasz go! Śpiewaj , nuć! NO dalej!
Usta same składają się do tekstu, nikt nie słyszy dźwięków,
bo ich nie ma, SA tylko w moich słuchawkach. Wykonuje solówki, wyśpiewuje najróżniejsze
piosenki. Udaje się – wszedłem w nieświadomość. To ciekawe zjawisko. To taki
stan w którym znajduje się gdy sprawy nie idą po mojej myśli, kiedy trzeba
sięgnąć do ciepłego i bezpiecznego miejsca w moim „ja”. Przypomina to nieco
czytanie książki, tylko inaczej. Robimy to nieświadomie, po prostu przestajemy
widzieć tekst i widzimy obrazy które generuje nasz umysł. Taka konwersja słów
na obrazy.
Dziś nie mam audiobooka, z nimi łatwiej odlecieć, dziś muszę
oderwać się w inny sposób. Nie robi się tego tak łatwo, nawet wieloletnie
doświadczenie, nie pozwala mi na wygenerowanie sobie miejsca w świadomości „na
sucho”. Śnieg smaga mi policzki, rękawiczki wolno nasiąkają wodą od
topniejącego puchu a spodnie kolarskie nie SA już czarne lecz białe, w dodatku
wieje w twarz centralnie!
Życie
nie powinno być stateczną wędrówką do grobu z myślą o dotarciu na miejsce w
najładniejszym, jak najlepiej zakonserwowanym opakowaniu, lecz ma być jazdą bez
trzymanki, która zużyje cię do cna, wyczerpie do ostatka - tak, abyś na końcu
mógł z satysfakcją powiedzieć "Rany, ale to była przygoda!".
T. Karnzes
Mijam
wreszcie most błękitny i udaje się na południe ku domowi. Sił coraz mniej,
droga staje się trudna. Czas na przerwę. Siadam powoli na przystanku, rower
oparty tuż obok. Jest przyjemniej, nie pada w twarz, nie znajduje jednak
miejsca, gdzie byłoby mi cieplej. Z sakwy wyjmuję termos z goracym rosołem i
popijam go z kubeczka. Dzięki temu mogę odpoczać w bez ruchu nie przemarzając na
kość. Siedząc patrzę na auta, jadą wolno, ulica teraz to tylko po dwa czarne
pasy na koła. Lód szkli się pod spodem, sprawdzam chodnik. Czuć gołoledź. Oj
będzie trudny powrót.
Powrót
na rower w takich warunkach po odpoczynku jest cokolwiek bolesny. Nogi w
mgnieniu oka sztywnieją od chłodu a cały organizm staje się jak mocno
nienaoliwiona maszyna. Niby się ruszam, ale wszystko to idzie mi tak topornie…
W końcu ruszam. Jadę przez obwodnicę Nowego Dworu i zostaje mi ostatnia prosta
do Legionowa 14km nudnej długiej asfaltów ki z poboczem. Pobocze już nazbierało
prawie 3-4cm puchu. Ulicą boje się jechać, bo auta pilnują się swoich dwóch
czarnych lini za nic nie chcą się podzielić. Jazda jest trudna, rower wyraźnie
trudniej się prowadzi po tym miękkim dywanie – nie mam wyjścia, redukuje bieg i
ruszam dalej przed siebie.
Mija
mnie solarka i częstuje porcją piasku i soli. Łyżka oczywiście w górze. Po co
odśnieżać, lepiej posypać. Masakra! Wycieram twarz z piasku i soli - jeszcze długo potem będzie mi coś w zebach
zgrzytać.
Ostatni
odcinek to premie górskie. Cztery interwałowe podjazdy w lesie tuż przed
Jabłonną. Tam jest już konkretnie ślisko, auta jadą jakieś 40-50km/h, z górki
mam wrażenie, że niebawem zrównam się z nimi, nie szarżuje jednak. Widze jak od
czarnych pasów odbija się blask reflektorów. Tak tu zdecydowanie jest gołoledź.
Lepiej nie sprawdzać. Na jednym z podjazdów próba wstania na pedaly kończy się
fiaskiem. Koło tylne ślizga się. Redukuje – trzeba ten ostatni podjazd brać z
siodełka, nie ma rady.
Do
domu docieram cały i zdrowy. Miasto czarne, pewnie od soli, główne skrzyżowania
nie noszą śladu śniegu, chodniki za to – tu inna bajka. Całe szczęście ich
jeszcze nie sypnęli solą.
Kąpiel
i do łóżka. Wyjazd udany, planowałem wycieczkę krótszą w grupie, ale nie
zdecydował się nikt, to pojechałem sam. W sumie wyszło fajne pedałowanie – z pazurem:D
Poglądowa mapka. Nie zaznaczyłem na niej pętli po Tarchominie:
Dodaje dystans też z wczorajszego powrotu do domu. Przeszłość.
Wczoraj po pracy nie padało, było dość chłodno więc postanowiłem wrócić przez Wieliszew. Na ścieżce sucho lekki wiaterek i szum kół na asfalcie. Przyjemnie do czasu, gdy zaczął padać śnieg z deszczem. Końcówka już na mokro, ale i tak uważam, że było warto.
Teraźniejszość. Przez noc napaćkało wodo śniegu i poranek przywitał mnie błotem pośniegowym na ulicach. Najs... z prognoz wynika, że od tego tygodnia przyjdzie zima, zrobi się biało i wiecie, będzie ślisko. Zobaczymy czy spadnie troszkę poniżej zera, bo jak ma tak paćkać na mokro to ja mam to gdzieś.
W rowerze moim pojawią się niedługo nowe klamki i manetki. Na kokpicie ląduje zestaw deore klamki i acera manetki. Stare st-ef`y odmówiły posłuszeństwa. Biegi nie wchodzą, zacinają się, czas z tym skończyć. Nowy zestaw będzie lżejszy o jakieś 36gramów. Rower zyskał też na czas jesienio-zimy tylny błotnik. Po dzisiejszej porannej trasie chyba zdecyduje się też na dorobienie przedniego. Waham się bo nie wiem czy nie wrócę do zimówki, a Shannon nie wyląduje na trenażer znów. Mam frajdę bo dobrze się jeździ na niej, ale szkoda mi strasznie tych nowych piast kół i łożysk. A pogoda z każdym dniem coraz bardziej do zupy...;P
Poranek w pracy rozpoczynam od umycia podłogi na salonie. Kolega "A" wymyślił, że każego ranka mam wycierać rowery z kurzu. To też wytarłem. Teraz chwila dla mnie - garstka allegro i o 11 przychodzi zmiana dzienna... Ciekawe czym się "A" dziś zajmie, bidulek nie umie sobie poradzić z brakiem zajęć i wymyśla coraz nowe ciekawsze. Jego kompan/zwierzchnik z Bułgarii też. Wczoraj malowałem na przykład farbą olejną drugi stojak na rowery. Tak waliło , że głowa mnie rozbolała. Jednak wdychanie oparów to nie jest to co powinno się robić dla sportu.
Dziś w planie... hmm, nie wiem może na przykład pomaluje stojak jeszcze raz?:P
Znów pogoda za oknem rozbrajająca. Aga zaplanowała, że pojedizemy do Carefoura, ale w końcu nie chciało nam się jechać na zakupy, więc udałem się na poranną wycieczkę tu i tam. Nieco szybciej przez miasto, później kwiatową i przez las. Przyjemnie choć wilgotno. Na polanie widziałam sarny, taki las o poranku fajnie się prezentuje.
Co do zimy, kurcze chyba mi jej brakuje, pojeździłbym sobie po takich białych od śniegu szosach czystych sterylnych nieomal. Może z sopboty na niedziele coś popada i osiądzie się na długo. Znając życie pewnie prognoza zmieni się i znów będzie lało;...
Ciężkie wilgotne powietrze wpada do pokoju gdy uchylam okno. Cofam się o pół kroku, i przechodzi mnie dreszcz. Porani ostatnio przypominają raczej te jesienne niż zimowe. Czuje jak mikroskopijne kropelki opadają na moje policzki. W kuchni czeka kawa. Nie idzie mi dziś jedzenie czegokolwiek więc zadowalam się smakiem tego ciepłego napoju. Wmuszam w siebie kanapkę, która smakuje jak kawałek podeszwy. Nie dobudzony do końca leniwie przeglądam wiadomości w sieci. Nic ciekawego, znowu jakieś wypadki, stłuczki zaginęła jakaś ładna dziewczyna.
Zbieram się wreszcie do wyjścia. Na dworze jest dokładnie tak, jak spodziewałm się \, że będzie. Nieprzyjemnie. Mgła wisi w powietrzu a świat dookoła wygląda jakby ktoś przełączył mój tryb postrzegania na kolory odcieni szarości. Mijam ludzi idących do pracy. Bez wyrazu na twarzy, bez resztek radości. Zaczarowani, w jednym rytmie zmierzają w różnych kierunkach...
Przyspiszam, w uszach lekko szumi wiatr. Nogi popychają pedały, a rower mknie na przód. Jeszcze tylko wiadukt i będzie z góki.
Gdzie ta zima, lekki mrozek, białe uliczki boczne? Starczy już tej depresyjnej pogody.
Śniło mi się dziś, że Wilk prowadził Kota pod ramie, po jakiejś wyczerpującej trasie. Usiedli gdzieś i zbiegli się ludzie aby autografy od Kota brać. Ja nie mogłem się uporać z łańcuchem, któy spadł mi poza zębatki i patrzyłem na to z oddali. Wchodzę dziś na profil Kota a tam trasa z Wilkiem do Warszawy... prorok wam rośnie ludziska;)
Znacie mnie z bikeloga jako Księgowy, ale tak naprawdę nazywam się Adam. Jestem grzesznikiem i grzeszę "cyklicznie" od 2007 roku. Nigdy nie wygrałem, żadnego maratonu, ani nie zdobylem podium w niczym co mogłoby sie kwalifikować, choćby do medialnego szumu ale mam kilka rzeczy, które uważam za swoje małe "zwycięstwa"
Moje skromne osiągnięcia.
Najwięcej kilometrów po górach: 300km i 4000m przewyższeń w 24h.
Najwięcej km z sakwami: 255km w 24h 2007r. Szwecja
Najwięcej km w 24h: 503km czerwiec 2014
Najwięcej km "na raz": 528km w 25h25minuth 2014 r.
Najniższa temperatura w jakiej jechałem: -22stopnie
Najwięcej km w silnym mrozie: 100km przy -18stopniach
Łączny przebieg od 2007 - 101 tysięcy kilometrów.