Bike to the hell, strona 2 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike to the hell

Dystans całkowity:9736.76 km (w terenie 294.50 km; 3.02%)
Czas w ruchu:201:48
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:50.04 km/h
Suma podjazdów:40 m
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:207.17 km i 9h 10m
Więcej statystyk

Jesienny MPP || 405.00km

Niedziela, 18 września 2016 · Komcie(29)
Przez cały rok czekałem na tę imprezę w nadziei, że uda się przejechać kawał dobrego maratonu. Zaplanowane miałem wiele celów, ale im bliżej startu, życie odrywało kawałki od tej mojej pięknie utkanej tkaniny. Janek sporo pozmieniał, mniej czasu na rower, to jeden z większych "problemów" o ile można go nazwać problemem. Powiedzmy więc, że to moja ukochana okoliczność - Pan Jan Niezbędny!
Najpierw w czasie ciąży na czuwaniu, później po niej, w pomaganiu. Jeździłem regularnie, ale mało i krótko. Największy dystans to 170 chyba jakoś na wiosnę. Miał być start na maratonie w Kórniku - znów nie wyszło. Rodzina ważniejsza. Nie zrezygnowałem jednak, postanowiłem pojechać mimo wszystko i podejść do imprezy na luzie i pojechać ją turystycznie. Chciałem się spotkać ze znajomymi, porobić fotki i porządnie się zmęczyć.
I to mi się udało!

Dojazd. - 
Wsiadam do Pociągu o 7.22 i od razu spotykam rowerzystów. Są sakwiarze, jest uczestnik maratonu, a czas spędzony w przedziale mija sporo szybciej niż gdybym siedział tam sam. Dużo rozmawiamy i kilometry po szynach uciekają jak szalone. W Gdyni na peronie sprawdzamy skąd odjeżdża Regio na Hel i udajemy się do kas bo ja nie mam biletu - kolega przezornie kupił wcześniej od razu także na regio. Odstałem swoje w typowo polskie kolejce po bilety i we dwóch wracamy na peron właściwy. Pociąg już stoi. W sumie przypomina on bardziej szynobus, bo to taki "kruciak" z harmonijką i dwoma parami drzwi na początku i końcu. Jest już całkiem ciasno w środku gdy wsiadamy z rowerami, a zanim skład rusza dosiada się jeszcze sporo osób z jednośladami. Konduktor jest dość specyficzny, trajkocze, że on rowerów więcej nie zabierze i niewiele brakuje, aby chłopak kilka stacji dalej nie wsiadł do pociągu. W końcu jednak "z łaską" wpuszcza go do środka.

Na miejscu, tuż obok dworca już wita nas uczestnik maratonu (nie znam imienia) sprawdził przyjazd regio i wyjechał nam na spotkanie, tak samo robili później inni przy kolejnych szynobusach - mega plus za to. Kolega prowadzi nas wprost do Hell-Camp`u i na miejscu zaczynamy zakwaterowanie.
Pan który przyjmuje wpłaty za pokoje, lat około 65-68 - wydaje się wielkim flegmatykiem, albo wypił tego dnia za mało kawy.  
To typowy odpowiednik "leniwca" z tej bajki. Nawet w roztargnieniu zapomina mi dać kluczyka do przyczepy i dopiero gdy się o niego upominam mi go wręcza. Ciekawe, że gotówkę przyjął bez trudu. W końcu udaje się jednak zapłacić za pokoje i udaje się do swojej "kwatery".Co mogę powiedzieć o samym kempingu? To typowy kemping, tylko czas tam stanął w okolicy PRL. A przynajmniej wiele przyczep te czasy pamięta.  Fakt jest faktem, przyczepa jest bardzo ciasna, brudna i duszna. Nie ganię tu organizatorów, bo nocleg każdy sam ogarniał, ale spędzanie czasu z rodziną w tym miejscu to bym chyba odradzał. W sumie miejsce bardzo blisko startu i wszyscy tam byli, daje temu miejscu 3+ :D
 
35zł za takie wygody już po zniżce - ciekawe ile w sezonie kosztuje;)

Nie zamierzam długo w owej klitce siedzieć bo pogoda piękna i idę przejść/przejechać się po okolicy. 
Odwiedzam Kopiec Kaszubów i oznaczenie miejsca początku Polski, zaglądam do kilku bunkrów i grzeje się na plaży. Relaks goni relaks. Z nieba żar, ciepło ponad 27 stopni, ale wiatr od morza wydaje się chłodny i bliżej wieczora się wzmaga. Nie chce się ruszać w trasę. Człowiek chętnie posiedziałby tam na tym piaseczku choćby kilka dni.





Na tej plaży popasam sobie mocząc nogi w morzu.


Dookoła cypla wiedzie drewniany podest. Można spacerować jeździć, bez kopania się w piasku i niszczenia lini brzegowej. 

Zwiedzanie Baterii... czyli żelbeton w piasku ;)


Gdy wracam ze zwiedzania Helu dojeżdża już sporo ludzi na start. W samym centrum kempingu rozstawia się biuro, są podpisy, są rejestracje, sprawdzania kto jest kogo nie ma. Gwarno i wesoło. Witamy się i dostaje od Kota nowy pseudonim "Tatuś". Są rozmowy a dyskusje nie mają końca. Wolontariuszka biura cieszy się zainteresowaniem wcale nie małym - nawet sam John Travolta się podpisuje (pozdro Kurier)!


Gdy zaczyna zapadać zmrok udajemy się z Kotem i Wilkiem na spacer po mieście i jakąś Kolację. Zachód słońca jest przepiękny, a noc zapowiada się księżycowa. W barze, dyskutujemy rozmawiamy o sprzęcie i opowiadam im o byciu upieczonym tatą. Do kampingu wracamy około 20 i każdy rozchodzi się do swoich przyczep. Szybko kładę spać aby regenerować sił najwięcej jak się da.

Poranek.
Budzę się o 5:45. Chwilę leżąc spoglądam w sufit. Naokoło jeszcze cisza, czas jednak zbliża mnie do startu. Około 6:30 opuszczam domek i idę rozprostować kości. Poranna kawa pita w rześkim poranku stawia mnie na nogi. 




Żółte wentylki kota - Kocie widziałem na allegro różowe!

Z każdą godziną coraz więcej gwaru. Ludzie budzą się i szykują do wyjazdu. Jedni gotują makaron, inni mają go ugotowanego aż nadto. Kurier ma wielkie sito z spaghetti, które ja "spolszczam", jako "makaron z mięsem mielonym i sosem".  Sporo osób dociera na miejsce dopiero w sobotę. Pojawia się między innymi Radek, który z rodziną wyjechał po pierwszej w nocy, aby dotrzeć na start przed dziesiątą. Nie udaje nam się pogadać za bardzo bo bidulek jeszcze drzemie w aucie. Gawędzę, za to z jego rodzicami, których już znam od ładnych paru lat.  


Mój rower gotowy na zmagania, jeszcze "goły". Ech gdybym to ja umiał tak jak ci w czubie, jechać z jedną torebeczką na plecach.

Dzień wstaje już dosadniej, gdy zaczyna wychodzić słońce. Robi się cieplej a ja dopakowuje graty na przepak i szykuje rower. Wpadam w kompleksy, bo mam tyle bagażu, że inni spokojnie by weszli ze swoimi pięciokrotnie do powierzchni mojego pakunku. Cóż, za cel postanowiłem sobie jazdę turystyczną, więc tego się trzymam. Obiecuje, że za rok postaram się zmienić przyzwyczajenia pakunkowe na maratony.

Latarnia morska HEL

START
Odprawia nas grupa ważnych osób. Są głośniki, przemowy życzenie sukcesu i krótkie info gdzie będzie nas eskortować policja. Info było również od orga, że prędkość do startu "ostrego" będzie 25km/h. O ja biedny liczyłem, że mówił prawdę.
Ruszamy, są oklaski ludzie wiwatują. Przez hel robimy masę krytyczną, bo sporo ludzi już nie śpi i za nami się nie mały korek robi. Ludzie w miejscowościach nam machają klaszczą kibicują. Kurcze, może to jakieś próżne, ale podoba mi się. Jedziemy jednak sporo szybciej. Prędkość najpierw zbliża się do 30, a potem skacze nawet do 35km/h. Pierwsze torowisko i peleton się rwie. Nadganiam. Robią się luki. No to gonitwa 37-28km/h. Znów jakoś ustabilizowało się w grupie. 32/33km/h. Kolejne torowisko - wąskotorówka tym razem. Tadam-tadam zwalniam i jadę dalej. ZNów czołówka odjechała znów gonienie. Jakieś doły i nagle okrzyk - UWAGA BIDOOOOON. Peleton rozjeżdża się na boki i omija lecący po asfalcie bidon. Komuś wypadł na dołach. Znów gubię koło. 
Robi się ciepło, za ciepło... nie ukrywam, że dla mnie taki spront z rana bez rozgrzania to troszkę dużo. 

Wreszcie start policja nas żegna i jedziemy już sami. Zwalniam i jadę swoje. Staję na przystanku razem z kotem i wilkiem. Oni poprawiają blok Marzenie, a ja przebieram się z bluzy na coś lżejszego. Z przystanku ruszam pierwszy, chwilę później mijają mnie proponując koło, ale ja już się "naścigałęm", teraz czas na relaks. Aparat w dłoń i fotki z siodełka. Jadę sobie swoim rytmem, mijam piękne krajobrazy i pola. Największym zaskoczeniem jest ścieżka po dawnej lini kolejowej. idealny przykład jak należy drogi rowerowe budować. Oczywiście element Polskości również jest - słupki na jej środku bo żeby Polak nie wjechał - ale i tak super ten odcinek. 


Droga rowerowa po starej linii kolejowej (przede mną Hipki - koksy)


A tu dowód, że nawet byłem przed nimi chwilę wcześniej. Dla niewtajemniczonych - na tym zdjęciu to ONI wyprzedzają MNIE, a nie ja ich:P


Kaszubskie drogi to wielokrotnie szpalery Drzew. Takie odcinki to nie rzadkość. Mam nadzieje, że ich nie wytna jeszcze wiele lat. Pieknie to wygląda i super się jedzie w takim "towarzystwie".

Gonię Radka, nie wiem gdzie jest, bo nie odczytuje sms, a ja nie zamierzam zajmować się tylko sprawami komunikacyjnymi. Pogoda jest piękna. Słońce świeci i dzień z pozoru jest idealny. Gdyby nie ten wiatr. Wiadomo bowiem, że Kaszuby i nadmorskie powiaty, to farmy wietrzne. Ja w najmniejszym stopniu nie jestem podobny do wiatraka, ale wiatr chyba coś pochrzanił i ciułał ze mnie w czasie tej imprezy sporo energii. 


PK1 12:48

Na pk 1 wjeżdżam spokojnie. Jest ciężko, ale znam ten podjazd i jadę go w całości bez stawania. Radek (z info od żony) był tam pół godziny wcześniej. Jak on kuźwa to zrobił? (dowiem się później) Ja jadę swoje. Bitelsi mi dopingują, Memorek też. Kurcze no jadę duchem całym. Wolno, bo wolno, ale w czasie ok, morale super. Nie będę pierwszy, ale co tam!

» 2016.09.17 - 14:35
Ale wieje:-( i kto tu te góry zrobil! co


Za Elektrownią jedzie mi się dobrze, choć mam wrażenie, że podjazdom nie ma końca. No istna Jura Krakowsko - Częstochowska. W górę i w dół, w górę i w dół, i nie da się bokiem... jadę wszystko! Bo obiecałem sobie, że podchodzić będę dopiero w górach!


» 2016.09.17 - 15:20
Czas na rozprostowanie nog na parkingu lesnym.relaks.

Przerwa w sam raz. Dolewam do bidonów i ku mojemu zaskoczeniu, mam tylko połowę napoju w  jednym z nich. Zachodzę w głowę kiedy ja tyle wypiłem. Pije więc jeszcze - lżej na podjazdach będzie -  i wyciągam się na desce od ławki pod wiatą. Budzik ustawiony na 10 minut. Tyle mam tam być ani sekundy dłużej!
» 2016.09.17 - 16:31
12km do Kościerzyny. pędzę na obiad:-))

Gdy ruszam, jestem demonem prędkości. Zgniotę Radka jak... jak... no zgniotę go! DOjadę! Moje morale eksploduje, ono rozrywa mnie.Na przystanku mijam Darka. Szybkie cześć - cześć i jadę dalej. Gdzie jest RDK! Wreszcie dostaje SMS od niego, że on już w Kościerzynie czeka na obiad. No co za człowiek, nieźle pojechał. Ukryty smok! Wsadził mi jakieś 30-40 minut na 150km! Sza-po-ba! 
Wymiana myśli, wymiana zdań i ustalamy, że poczeka na mnie. Przed Kościerzyną spotykam też Darka i do miasta jedziemy we dwóch. On nie ma GPS tylko navi z telefonu, więc pomagam mu ponawigować i odłączam się na obiad. 


Droga "prawie" dwukierunkowa. 

Zdecydowałem się jechać kostką, bo asfalt był koszmarnie połatany i dziurawy. 


W górę pnie się Księgowy...A to "tylko" Kaszeby!



» 2016.09.17 - 17:14
Obiad zamówiony. kotlet i zupa. pozdrowienia dla Zony i syna wasze kciuki pomagaja!

W restauracji, zamawiam to co szybkie. Pomidorowa + antrykot z kurczaka i frytki i surówka. Podane ekspresowo. Chyba z 5 minut czekałem, może z 10. Kotlet mega wielki. 25zł, danie kosztowało, ale tak wielkiego placka to chyba nawet ja nie widziałem. Miał ze 35cm w szerokość. Ledwo frytki pod nim znalazłem. A surówkę to wygrzebałem na sam koniec.
Po obiedzie zakupy i dolewanie picia. Tu pojawia się rozwiązanie zagadki. Skąd u mnie taki przerób picia. Otóż, w bidonie jest (była) dziura. I umiejscowiona tak mniej więcej w połowie powodowała, że płyn swobodnie choć wolno wyciekał z pionowego bidonu. Chcąc nie chcąc, accent pił moje płyny, a ja traciłem na wadze... Nie chciałem rezygnować z dwóch bidonów, więć dolałem ten dzurawy tylko do dziurki a drugi do pełna i ruszyliśmy w drogę. 

» 2016.09.17 - 19:02
Acent team w calosci radek i ksiegowy atakuja 9.5godzinna noc.

Po obiedzie jedzie się dobrze. Żołądek dostał co swoje i noga odpoczęła. Nic tylko jechać. Do tego wszystkiego nie jadę już sam, a z Radkiem. Pedałowałem z nim nie raz, więc i gada nam się dobrze. Obsmarowujemy wszystkie tematy na forum. Kto kogo i dlaczego, a kogo nie! Kto w jakim wątku i z kim przeciw komu. No taki szałt tylko, że z siodełek. Radek nieco bardziej oczytany, bo ja ostatnio zaniedbałem wątki "gorące" na forum.  Plota goni plotę...


Zachodzące słońce i Kompan z teamu Accent Shannon.
» 2016.09.17 - 22:02
Jedziemy już w 3 osoby jest z nami Darek numer 32.

Wdzydze to szybki sms i ubranie na noc. Ruszamy już ubrani na ciepło. Niewiele kilometrów dalej pojawia się za nami Darek z numerem 32. Ten co to go w Kościerzynie pożegnałem. Pobłądził nieco i uradowany jest, że wrócił na szlak i ma nas na noc, oraz kogoś z GPS ( mnie -> dumny).
Jedziemy więc we trójkę podobnym tempem. Rozmowy trwają, mieszają się wątki, wspomnienia. Jest międzynarodowo, jest nieco o USA o Kanadzie, jest o BBT 2012. RDK odkrywa znajomość z Darkiem z BBT. Radość! Ukłony. Rodzina spotkana po latach - nieomal!
Tak nam droga się wiedzie. Ciemno, chłodno, ale wspólnie. Czas mija!

» 2016.09.17 - 23:35
Kolacja zjedzona. bulka i kielbasa.nocne trio ciagle razem:-) opalamy sie podczas pelni ksiezyca na przystanku.

Postoje robimy wspólnie, czasem oddzielnie. Każdy waży słowa, każdy czeka. Nawet jeśli jedzie, to czeka. Jedni jedzą z siodełka inni na przystanku, jeszcze inni wtedy sikają. Pamiętne jest, gdy siadamy wspólnie na wiacie przystankowej i oświetleni latarnią - jedyną w całej okolicy - wyciągamy  nogi. Śmieje się, że to jak na solarium się opalamy! Noc jest chłodna. Postoje poza stacjami CPN (są jeszcze takie?) to zgroza. Wiatr się wzmaga, ale trasa lasami powoduje, że jest jeszcze szansa aby złapac oddech na postoju, bez wiatru. Im dalej, tym wydaje się być mniej drzew. Coraz więcej smaga nas wiatr i potęguje zimno. Mimo, że obszar w odróżeniniu od Kaszub, płaski jak stół, to porywy wiatru targają nami. 

Na stacji MOYA, za Świeciem RDK łamie sie jako pierwszy. Kontuzja i bardzo zimna noc. Chcemy go zmotywować, aby jechał jeszcze z nami. Odcinek wiedzie wszak wprost do niego do domu. Gdyby pojechał dalej, nieomal otarłby się o swoje drzwi... już by witał się z Gąską... nie decyduje się na to. Zostaje na stacji, gdy my z Darkiem po 30 minutach postoju, kawie i ładowaniu telefonu, ruszamy dalej.

Gdy opuszczam stację z Radkiem w środku jestem mega pozytywnie nastawiony. Odpocząłem, ogrzałem się, kawa wypita, hot-dog zjedzony. Wszystko gra. Nic tylko jechać i jechać. Mam wysokie morale! Gadamy z Darkiem o wszystkim, ale wiatru coraz więcej. Wreszcie trafiamy na rzeźnicki odcinek trasy pod wiatr. Ślad omija Toruń od Północnego - Wschodu i wiedzie polami totalnie odsłoniętymi. Wieje i wieje, a ja tracę siły. Decyduje się wyjąć nawet ostateczną broń, kurtkę z Islandii. Mam już na sobie Wszystko!
Niestety, jest źle. Im dalej tym gorzej. Nie mogę przestać odczuwać chłodu. Nogi z zimna czuje jak mi sztywnieją, wszystko jakoś się zaciera. Energia ucieka, siły są, ale nie ma z czego jechać.

» 2016.09.18 - 05:11
Ciezki przelom nocy na stacji benzynowej…

Dochodzi sen... walka z ostatnimi godzinami mega długiej nocy, to trudne dla mnie chwile. Zostaje z tyłu Darek przede mną. Gadam do siebie, nucę sobie, zamykam się w kokon swojej psychiki i walczę z kryzysem. Darek rozumie. Dopinguje mnie:
"Dasz radę, przyjdzie świt i odejdzie kryzys - pokonasz go"
Jest mi sennie. Stajemy na Orlenie. Obiecuje Darkowi 15 minut snu. Ustawiam budzik na Samsungu i kładę się na blacie. Nie wiem czy to sen, to coś w rodzaju cierpienia młodego Wettera. Wiszę pomiędzy jawą a snem, zbyt zmęczony by spać, zbyt śpiący by marznąć. Wolno odchodzą igiełki zimna z nóg i stóp. Czuje, jakbym pływał w jakieś nicości. Budzik wyrywa mnie zbłogostanu. Obiecałem mu...
Nie mogę dalej spać...
Nie zawiodę kompana...

Podnoszę się, szybki "tiger" do dna i jest lepiej. Ruszamy! Nie jest lekko wyjść z ciepłej stacji benzynowej. Na dworze ledwie 8 stopni, a wiatr uderza w twarz zaraz jak tylko rozsuwają się drzwi. Wsiadam na siodełko i uświadamiam sobie wtedy, że to naprawdę bolesne. Nie lubię użalać się nad sobą. Jadę, ale to nie to. Nogi mnie bolą, ścięgno ahillesa w lewej dokucza i pedałuje piętą. Darek mnie dopinguje.
"Już świt - zaraz słońce wyjdzie i będzie cieplej"
Facet mnie ratuje! Wyciska ze mnie tyle sił, że nigdy bym sam ich nie znalazł. Wstyd mi, że go opóźniam. Proponuje mu aby jechał dalej, że traci na mnie czas. Odmawia... chce pomóc. W końcu oświadczam mu, że muszę zostać sam. Waham się czy zrezygnować. Chcę jechać do Płocka do Hotelu przespać i zdecydować co dalej. Zgadza się i odjeżdża. Dziękuje mu za wspólną jazdę!

Sam. Jestem sam tylko ja i ból. Ból głowy, ból tyłka, ból żołądka. Jadę ale noga za nogą. Czuje, że mi niedobrze... Nagle ogarniają mnie dreszcze. Staje na słońcu i wygrzewam się. Czuje jak mi nogi drżą i nagle kręci mnie w nosie. Katar...ech pewnie już wyłazi ze mnie to przewianie - myślę. Znajduje papier w sakwie i smarkam... Krwią... Pół na pół, ale krwią...jeden raz. Potem drugi... i Trzeci... Czas decydować. Czas męskich decyzji. To nie wstyd. Po prostu czas pójść swoją drogą. 
» 2016.09.18 - 10:14
Wielonarządowe urazy mojej szanownej,slaby stan żołądka i krew z nosa zmusiły mnie do wycofania z imprezy. dzieki za super doping sms i Fajna imprezę życzę szerokości

We współpracy z centrum dowodzenia Agnieszki ogarniam skąd i gdzie mam najbliższy pociąg. Po znalezeniu połączeń udaje się do snu. Karimata, kocyk Namiocik. Sen 45 minut w pięknej miękkiej trawie na słońcu. 


 Wrócenie do jazdy nie było łatwe. Wstać z ziemi to sztuka. Nie sen nie krew, tylko mega obolałe mięśnie. DOpiero po tym dłuższym spaniu uświadamiam sobie jak bardzo jestem  styrany. Chyba 20 minut zbieram się z pakowaniem do dalszej jazdy. Za mną już 370km a do PKP jeszcze prawie 35. Jadę cierpiąc każdy obrót korby. Nie chcę jednak przerwać. Dojeżdżam do Włocławka i kupuje bilet na pociąg. Jem pyszny ciepły kebab w "rollo" i żegnam się z przygodą. 

Całe 2h śpie w pociągu a na centralnej tylko 15 minut czekam na SKM. 

W domu Wita mnie żona i syn... czy ich zawiodłem?
Zawiodłem siebie, ale i sporo się dowiedziałem o sobie!


Specjalnie podziękowania dla Darka 32 za pomoc w czasie kryzysu! Gościu jesteś mega!
Ukłony wdzięczności za doping SMS, dla wielu osób między innymi Agnieszki, która była moim centrum dowodzenia. Podziękowania dla Bitelsów, Memorka i wielu innych którzy mnie wspierali ! Miło się czytało od was sms. 

Dzięki organizatorom za super imprezę,
Kurierowi za Piwo,
Kotowi i Wilkowi za miłą Pogawędkę wieczorną,
Wąskiemu za dżem
Emesowi za współdzielenie przyczepy,

Dziękuje również w szczególności firmie 
Mobi Care Za użyczenie lokalizatora GPS, który pozwolił mojej rodzinie mieć oko na mnie i dawał mnie oraz im poczucie realnego bezpieczeństwa na trasie.







 


















Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Dookoła Kampinosu z ochyłami || 175.00km

Niedziela, 13 marca 2016 · Komcie(4)
Prognozy pogody ostatnio potrafią się zmieniać z dnia na dzień. Gdy jednego dnia o 16 patrzysz na meteo to już o 20 jest całkiem inne wskazanie. O ile samo to, że pada lub nie, jest kluczowe to dobrą informacją o 20 jaka wyświetliła się na meteo, było to, że poza brakiem opadów ma jeszcze być słonecznie. 
Route 3 438 007 - powered by www.bikemap.net

Udało się więc zaplanować wyjazd dookoła Kampinosu. Obudziłem się sam, po prostu było już widno, a na niebie widać było pomarańczowy wschód słońca. Na termometrze w okolicach zera. W kuchni jakaś kawa, kanapka i bez spinki zebrałem się do wyjazdu. Buziak od żony na trasę i w drogę. 

Niebieskie - Królewskie

Słońca starczyło na dojechanie do Jabłonny, tam już się po chmurzyło. Był też wiatr. Wiatr to kompletnie odmienny aspekt bardzo zmiennych prognoz pogody ostatnich miesięcy na ,meteo. Poprzedniego dnia podawali, że ma być niebieski, potem przez chwilę pokazał się na zielono, aby znów na koniec dnia prognoza podawała niebieski wiatr. Czyli - pomieszanie z poplątaniem. Tak czy inaczej wiedziałem, że co najmniej polowe trasy wiatr powinien przynajmniej nie przeszkadzać w jeździe, a na końcowym odcinku do Sochaczewa, nawet pomagać.

Do Nowego Dworu Mazowieckiego mam zły poranek. Zimno, pochmurno wilgotno... pierdziu, jak taka pogoda ma być, to ja zawracam... Im dalej tym gorzej. Ledwo do NDM dojechałem i przekroczyłem most, zaczęło się z lekka przejaśniać za plecami. Pedałowałem więc dalej licząc, że jednak front słoneczny mnie dogoni. 
Niestety stopy w jesiennych butach atakowały miliony szpilek mrozu i chłodu. 

W odmęcie sakwy znalazłem worek na śmieci  w którym czasem Agnieszka owija pudełeczka z jedzeniem do pracy. To było to! Worek niebieski - królewski - jak mawiają dzieci, ale jego funkcja jest nie do przeceniania. W wyniku dogłębnego szperania w sakwie znajduje również druga parę skarpetek. No to siup - skarpetki i worki na nogi i można jechać.

Zanim skończyłem się odziewać w foliówki, zaświeciło słońce. Była to chyba wieś Leoncin. 

Po ubraniu dodatkowych warstw na nogi siły wróciły - przede wszystkim te mentalne. Słońca coraz więcej, a w nogi już tak zimno nie było. 

Błądzący lecz na oczy widzący...

Gnam przed siebie, a wiatr o dziwo mam w plecy. 30-35km/h jedzie się jak po maśle. Dodatkowo wyremontowali kawałek dziurawej drogi w okolicach Gorzewnicy i Kromnowa więc leci się jak po stole. Tak jadę, że nie wiedzieć czemu mijam skręt na Sochaczew. Nie mam pojęcia jak to zrobiłem. Nagle mam most w Kamionie. 

Taki mały skrót przez las



Postój w Lasku

Dobijam do Głównej z Wyszogrodu i szybko skręcam na Witkowice. Kojarzę, te tereny bo kiedyś razem z RDK kręciliśmy się tu po okolicy, a nawet pieszo (pamiętny spacer nocą jak RDK złapał gumę:P) 

Znana Wąskotorówka w okolicach Sochaczewa

W Witkowicach odbijam na Brochów i przez most jadę polami do Miasta, dalej już wracam na trasę do Sochaczewa. Kilka razy błądzę w mieście, bo skręcam źle. Najpierw gubię orientację i odbijam na "Rozlazłów". Utłukłem sobie w głowie, że jak tam skręcę to prosto do obwodnicy dojadę. No i dojechałem, tylko kurcze od dupy strony. W końcu jednak się odnajduję i wracam na "trasę". Krajówka tiry i te sprawy. Ale jest i on MC-DONALD.

Siadam przy szybie, rowerek przypięty podchodzę do kasy i co? Śniadaniowa oferta... F#CK Miałem ochotę na tortille, czy choćby jakiegoś big maczka... Zamawiam więc kawę, a ta o dziwo jest w śniadaniowej ofercie za free. No to siadam sobie przy stoliczku z kawą i wykładam zwilgotniałe od potu kurtki. Jest jak w szklarni. Cieplutko milutko, kawowo-mlekowo....
Do klasycznej oferty jest chyba 30 minut, a że planuje zostać w maczku ze 40 minut ogółem, to czekam sobie, sącząc arabicę z mlekiem. 

W końcu zamawiam klasyczne menu, zjadam i mega wypoczęty oraz niemało rozleniwiony, siadam do walki z sukinsynem wiatrem. 

Od tego miejsca, czyli od opuszczenia Mc Donalda, wiatr, uparcie mnie będzie miażdżył, aż do samego końca jazdy. Jak tylko wyjeżdżam na drogę podmuch nieomal mnie zsadza z siodełka. 18-20 km/h to max co mogę jechać. Trasa Poznań - Warszawa i pędzące auta, jakoś w tym wietrze totalnie mnie nie nastrajają do jazdy i walki. Decyduje się, opłotkami przebić do trasy równoległej w nadziei, że bliskość Kampinosu lekko ten wiatr zniweluje (teraz jak patrzę na mapę to byłem naiwny z tym lasem i jego bliskością;P)
Przez Zosin i Feliksów, piękną równiuteńką drogą jadę sobie do Szopena. Wpadam sobie w Żelazowej Woli i ruszam już mniej uczęszczaną trasą na Leszno.

Miele, jak baba we młynie, a każde spojrzenie na licznik mnie frustracją powala. 20-19... odkąd nie jeżdżę na 26 calowych slickach 1.5 cala to takie prędkości 20 na godzinę dawno już nie są u mnie normą...
Morduje się tak pod wiatr aż do Leszna. Tam rozplanowuje sobie postój, ale to nie jest dobry pomysł. O ile człowiek jedzie pod wiatr i mu ciężko to przynajmniej ciepło, jak staje na tym wietrze to mimo słońca zimno mi momentalnie. Jak na złość wszystkie miejscówki "za wiatrem" są w cieniu.

Robię kilka skłonów rozciągam się i niewiele później ruszam zrezygnowany dalej. Nie ma rady, samo się nie dojedzie do domu. 
Im bliżej stolicy tym więcej aut, tym większe podmuchy, gdy mnie mijają i gdy wyprzedzają. Szarpie jak niewyregulowany gaźnik... jedno jednak się poprawia. Więcej zabudowań i mniej otwartej przestrzeni sprawia, że jest mniej wietrznie. Za to przeciągi tam mają ... paaaanie.
Jak z za bilbordu wyjeżdżam to mnie o mało z siodełka nie zdejmuje...

Świeże bułeczki...suchę łańcuszki
Arkuszowa to już Wawcia... Wawusia - Wawusiuńka...
Świeżaków!!! Od metra, pełno ich pełno wystrojonych w obciski panów i pełno tych panów w dresach, na ich fajowych rowerach za 1000 zł. Łańcuchy ćwierkają jak Poznańskie Słowiki. Na moście Północnym walę na czołówkę z kolesiem, który wpatrzony w Smartfona ląduje na barierce. Ociera się o nią tylko, ale nie mogłem mu zjechać bardziej bo za nim jechał już poprawnie drugi rowerzysta więc omijając X wpadłbym na Y. 

Modlińska - to pewnie nazwa wzięła się od Modlitwy - modlę się, żeby już przestało wiać. Nogi pieką, ale 23-24 się  wlokę. Ledwo jadę, ale jakoś widok tych świeżo wyklitych rowerzystów na wypasionych rowerach mnie motywuje. Ściga mnie jeden na ulicy. Najpierw wyprzedza (gdy jadę 21km/h), a potem stara się nie zgubić koła (gdy ja go wyprzedzam 2 km dalej jadąć 23km/h). Bawię się z nim w kotka i myszkę i tak co on mnie to ja jego...:) Ktoś by powiedział, że po zmianach idziemy, czy co... ale po zmianach chodzą to ludzie którzy najczęściej łańcuch mają nasmarowany, a jego to słychać było tak, że mi muzykę w MP3 przekrzykiwał:)

Dzięki igraszce z żółtodziobem jakoś szybciej mija mi cała ulica Modlińska i nie wiem kiedy ląduje w Jabłonnie (on został w tyle, ale potem widziałem, jak poleciał na Nowy Dwór Mazowiecki).
W domu jestem jeszcze pełnym dniem, ale ledwo wlokę się do mieszkania po schodach. Nogi nie tyle są zmęczone, co mam wrażenie, jakby mi spuchły. Pulsują mi i nieomal czuje jak sa nabrzmiałe ze zmęczenia. Teraz powiedzenie pro kolarzy - "weszło w nogi" nabiera innego znaczenia. Ostatnie 80km to była walka z upierdliwym wiatrem. Do tego szarpane tempo - wszystko razem do kupy dało efekt taki, że jak siadam na skrzyni w domu to siedzę bez słów z 5 minut i zbieram się w sobie.

Gorąca kąpiel, obiad, masowanie łydek ud i po godzinie nawet czuje się dobrze.

Podsumowanie 

Miało być 200km lecz nie wyszło. W sumie te 175km "zmęczeniowo" zaliczam jak odfajkowanie dwusetki. - Jak myślicie liczy się?Obserwacje mam takie, że dzięki jazdom do pracy autem co jakiś czas, nogi są bardziej wypoczęte, mogę bardziej się "zagiąć", bardziej wybaczają prze-tyranie, a nie tracę mocy. Wyjeżdżone mam mniej km przez to, ale spodziewany efekt lekkości podczas jazdy jest. Z perspektywy drugiego dnia, mogę również powiedzieć, że nie mam zakwasów, naciągniętych ścięgien ani bólu kolan. Dostały w dupę, nogi, ale miały zapas i były wypoczęte.

 Teraz trzeba by polować na kolejne przedziały:) To kiedy ustrzelimy jakieś 250?





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Nocna Pętla Warszawska || 204.00km

Sobota, 26 września 2015 · Komcie(8)
Miała być część druga i taka się odbyła. Ile przygód miałem nie zliczę... dojechałem tam, gdzie nie miałem dojechać. Jak to zwykle w przypadku takich spontanów. 

Wyruszam z domu jak słońce chyli się ku zachodowi. Nauczony doświadczeniem poprzedniego wyjazdu, zabieram ze sobą ciepłe ciuchy i uzbrajam się na deszcz. Jednak tym razem już nie pada. Do Nowego Dworu jadę przy zachodzącym słońcu. W uszach gra książka, a ja miarowo pedałuje. Jest zaskakująco ciepło. Ubrany w Softshella czuje się świetnie. Do mostu w Nowym Dworze docieram bardzo prędko. Okolice Kazunia, witają mnie już ciemnościami.

Jednak o tej porze roku nie można cieszyć się zachodami nazbyt długo. Ciemność oznacza, samotność, oznacza izolację. Znikam więc we wnętrzu swojej świadomości i wsłuchuje się w książkę. 
Odcinek przez Kampinos do Leszna jest ciemny i mroczny. Szosa jest tam równiusieńka i koła niosą, że aż miło. Jadę więc na autopilocie, bo otaczają mnie ciemności nieprzeniknione. 

Leszno jest puste, z oddali widnieją światła miasta i światła uliczne. Mam zielone, więc atakuje w prawo. Wiatr już tak nie pomaga, więc prędkość spada. Ten odcinek jest jednak o wiele przyjemniejszy, bo co jakiś czas mijam oświetlone miejscowości. Dzieje się coś i nie tak łatwo popaść w letarg. 

Przed Sochaczewem łapie mnie kryzys. Czuje głód i coraz częściej zastanawiam się nad powrotem. Niespodziewanie trafia się MC donald i Kawa. Z sakwy wyjmuje tableta i popijając kawkę łapię również łyk informacji. Zastanawiam się, gdzie jechać dalej. Obliczam sobie, że do Żyrardowa powinno być spoko z wiatrem, tak też planuje jechać. 
Ciężko zmusić się do opuszczenia ciepłego Maca. W końcu udaje się wydostać ze szponów, zapachów i ruszam w trasę. Co najdziwniejsze na tym wyjeździe, nie mam GPS`a. Zdemontowałem ostatnio uchwyt i nie zabrałem go. Trasa miała być łatwa i tylko dookoła kampinosu, po co mi więc GPS? Wtedy by się przydał... knocę bowiem coś i wyjeżdżam z miasta jakoś źle. Jedzie się ok, więc postanawiam dać szanse "losowi". Ciemności za Sochaczewem, oznaczają nieznane. Znacie ten dreszczyk, gdy nurkujecie w ciemną szose w lesie w nieznanym wam rejonie? 

Mizerka...
Jadę dalej i pokazuje się informacja, że do Skierniewic mnie wiedzie droga. A co tam, noc ciepła (14 stopni) a do tego dalej są to okolice Warszawy. Pod nogą brakuje mi przełożeń. Nie widzę licznika, ale chyba lecę sporo ponad 30km/h. WIatr się wzmaga. Pedałuje z niską kadencją, ale rower umyka i prze naprzód. 

Skierniewice
Od tego miejsca, obiecuje sobie już wracać do "domu". Skręt w Lewo na Warszawę i zmiana wiatru. Nadal nie przeszkadza, ale jest już boczny. W sumie ciężko określić kierunek, bo droga wije się łukami, i ciągle zmienia się kierunek jazdy. Z utęsknieniem wypatruje znajomego (z nazwy) Mszczonowa. Niestety kilometry nie wpadają już tak lekko. Jest już grubo po północy. Zmieniam w mp3 katalog z książki na żywą muzykę. Nie pozwalam aby sen mną zawładnął. 

Remonty...
Od miejscowości Zawady trafiam najpierw na Ekspresówkę, a potem na rozkopaną budowę. Do Mszczonowa jedzie się tragicznie. KOSZMARNIE. Remonty, poprzemieniane oznakowania, płyty betonowe, różne warstwy asfaltu, raz po lewej jadę, raz po prawej... Dokoła jakieś tam nasypy sie piętrzą. Myślę sobie, kuźwa gdzie ja się wpakowałem. Zaraz okaże się, że to budowa jakiejś autostrady i dopiero będzie. Znak pokazywał na Warszawę, więc chyba ok jadę. Tracę orientację... tracę chęci... Tracę czas. Nawet już nie patrzę na zegarek. Plusem tej sytuacji jest to, że najzwyczajniej na drodze jest pusto. 


Kierunek Nadarzyn. Centrum mody, stolica, kozaczki tiule... noc jest stabilna, choć termometr wskazuje już 10 stopni, a nie 14,5  jak gdy startowałem. Senność narazie jest na drugim planie. O dziwo kryzysy jakie miewam tego dnia na trasie wiążą się z samym chceniem, niż z sennością. Jadąc do Nadarzyna rozmyślam sobie o tym, że jesień już, że niebawem będzie zima. I luźno snuje plany na nowy sezon. Czyżby znów mi się chciało? Czyżbym znów odnajdywał w sobie chęć do nocnego tułania się po świecie? 


Wjazd do Warszawy jest długi, majestatyczny. Spokojny i ma w sobie znamiona z patriotyzmu. Ja samotny żołnierz po nocnych walkach wracam na tarczy do miasta. Aut niewiele. niektóre światła powyłączane. Miasto śpi. Jest tak wcześnie, że nawet komunikacja nie jeździ. Niebo jest błękitne. Pogoda na ten dzień zapowiada się sporo lepsza niż poprzednio. 

Metro...
Na metro centrum wpadam z radością. O tej porze, nikogo tam nie ma. Jest chyba 5 rano... Do domu... 
Śpię w metrze i budzi mnie dopiero rower, który mi się wywraca.  Sen regeneruje mnie więc odcinek przez Most Północny jadę z nową energią. Jest mi jednak potwornie zimno. Znad Wisły mgły się unoszą, a na chodnikach pojawiają się pańcie i panowie z pieskami. 

DOM...

W domu jestem tak szczęśliwy. Niby długie dystanse to dla mnie już nie pierwszyzna, ale nie sądziłem, że zmuszę się tej nocy do takiej eskapady. Parzę mocną kawę z 4 łyżek. Kąpiel tak mnie relaksuje, że  zasypiam w wannie. Budze się zdezorientowany, że mi zimno. Wychodzę z wanny i jem śniadanie. Jest przed ósmą, dopijam resztkę kawy i nieomal całkiem obudzony piszę ten wpis. 
Zaraz trzeba będzie po żonę na szkolenie jechać, więc nie rozwodzę się zbytnio. 

Trasa na mapie nie zawiera dojazdu od metra do Modlińskiej i Kawałka Modlińskiej

Podsumowanie:
204 kilometry
23 km/h średnia
Zjadłem 5 bananów,
Wypiłem 4 kawy.
Wypiłem Jedną gożką herbatę z butelki zaparzoną w domu.
Zjadłem 4x 3-bit, Dwa twixy i kinder Bueno...
Umierałem w kryzysie w sumie tylko dwa razy. 

Jestem cały w domu i nawet jeszcze pamiętam jak się nazywam! No i moi mili. W sumie wsadziłem ponad 300 w 24h:) Bo pierwsza 110 tka wypadła wcześniej:) DUMNYM jak nie wiem... spontan, deszcz, wiatr i noc... 

Nie mam pytań:D





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

W głębi siebie - do Działdowa || 190.00km

Środa, 7 stycznia 2015 · Komcie(7)
Noc, jak każda inna noc…
Sen mój krążył po nieznanych odmętach mojego mózgu. Obrazy przepływały przeze mnie jak rolka filmu kinowego w przyspieszonym tempie. Gdy zadzwonił budzik w pewnym momencie, sądziłem, że ktoś we śnie włączył jakiś alarm. W końcu jednak Agnieszka szturchnęła mnie łokciem i mruknęła:
„Idź wyłącz to cholerstwo”
Wstałem. Dom spowijała ciemność. Oczy przyzwyczajone do ciemności rozpoznawały kontury mebli i ścian. Widziałem, że jest wcześnie… wcześnie miało być. Prysznic z rana, potem kawa. Kanapka łapała się rękami i nogami czego popadło, aby nie trafić do żołądka, jedzenie wybitnie mi nie szło. Prowiant na drogę zrobiłem bogaty, bo wiedziałem, że o tej porze nic nie wcisnę.
Do butów ląduje folia aluminiowa na palce. Ten patent wyczytałem chyba na naszym forum, nie pamiętam już. Dziś będzie okazja by go sprawdzić. Spodenki, spodnie potem jedna, druga koszulka bluza i jeszcze kurtka i buff i czapka i… tyle warstw, że czułem się jak prażynka w mieszkaniu.

Schodząc do piwnicy podziwiałem logo MC Donalda z za okna. Cisza poranka, lub raczej nocy, sprawiała, że czułem się tak jak w pustelni. Wyciągam rower i ruszam.
Była 1:05 jak wyszedłem z bloku.

Mroźne powietrze uderza gdy tylko opuszczam mieszkanie. Jazda będzie trudna, bo noc jest bardzo mroźna. Jest spokojnie powyżej -10. Gps na razie wyłączony, bo i nie potrzebne mi wskazówki na trasie do Nowego Dworu Mazowieckiego. W uszach gra radio. Dla odmiany od przesłuchanych już plików mp3. Nurkuje w ciemność zaraz za Jabłonną i podążam na północ.

Nie czuje wiatru w plecy. Pedałuje się normalnie, prędkości nie widać. Temperatura jeszcze nie wygrała ze zgromadzonym ciepłem wewnątrz. Dlugi odcinek do Mostu nad Narwią jadę bez zatrzymania. Groze budzi przejazd przez Twierdze Modlin. Ciemno, muzy, jakieś takie – wątpliwej opinii osiedla z czerwonej cegły. Później cmentarz wojskowy – wszystko rodem jak z horroru.
Noc zimą jest długa, spodziewałem się tego. Nie liczyłem więc na żadne urocze obrazki, pięknie nasłonecznionych pól i wiosek. Wsłuchany w muzykę pedałowa me miarowo. To troszkę jak sen, jak medytacja. Nie ma nic interesującego przed nosem, zamknięty w swojej małej przestrzeni skupiasz się tylko na tym aby trwać. By trwać jak najdłużej. Im mniej myśli o trudach drogi dopuszczasz do siebie tym lepiej. Pozwalasz by obrazy w twojej głowie płynęły jak wielka rzeka. Nie widzę nic przed sobą. Oczy zasłaniają mi widoki generowane przez umysł.

Przejeżdżam przez Sochocin, w nogach zaczyna się chłód, jednak nie zwracam na to większej uwagi. Folia nadal spełnia swoje zadanie. Problemem jest natomiast głód. Po dłuższej dyskusji samego ze sobą, postanawiam się zatrzymać na dłuższy postój. Mijam akurat po prawej restaurację o zabawnej nazwie „pasibrzuszek”. Zatrzymuje się na jej dziedzińcu. Rozglądam się czy nie ma jakiegoś alarmu i chowam się pod dachem. Opieram rower i siadam na schodach. Ciepła herbata z termosu i kanapki. Początkowo nie mogę jakoś zmusić się do gryzienia, ale za chwile glód przypomina sobie co i jak i wciągam dwie bułki.
Postój trwa chyba z 20 minut. Ciepły napój ogrzewa mnie i moje stopy. Długo siedzieć jednak nie mogę, bo jest -10 i jak nie pije i nie ruszam się to zimno jednak wygrywa.

Do Glinojecka jadę jakoś marnie. Niby tak samo, ale gorzej. Ciepło mi, ale po jedzeniu chce mi się spać. Wstaje dzień. Robi się szarówka – najgorszy okres dla długodystansowca.
Kiedy kończy się dzień, znów zaczyna się nowy
Kilometry do Miasta biegną masakrycznie wolno. Mam w głowie, że dalej już będzie tranzyt po równej drodze na północ. Za nic jednak nie mogę złapać rytmu. Kilka razy staje i sprawdzam czy nie mam kapcia. GPS nieubłaganie wskazuje 18km do celu. Kryzys się rozwija i ma się całkiem nieźle. Rozbawił się w mojej głowie i nie ma zamiaru odpuścić. Siadam na jakimś przystanku opieram rower i osłonięty od wiatru zamykam oczy. Podkurczam nogi i kumuluje ciepło.

"Życie toczy się szybko. Jeśli nie zatrzymasz się, żeby się rozejrzeć, możesz je przegapić."
Trasę celowo wybrałem nieco oddaloną od PKP, aby nie było tak łatwo się poddać. Z Glinojecka do Ciechanowa jest około 25km, w sumie na jedno wychodzi… Ani się poddać, ani jechać dalej, no ściana wyrosła przede mną.
Zmieniam radio na swoją muzykę, wsiadam na rower i jadę. Redukuje bieg o jeden, w kompromisie dla kryzysu. Lepiej jechać wolniej niż stać. Dobrze wiem, jednak że nie o siłę tu chodzi. Nogi nie chcą pedałować, nie z powodu braku energii. Człowiek kontemplując takie chwile zaczyna się sam siebie pytać o celowość działań.

Wiele osób, zadaje mi pytania, czemu się tak męczę. Można łatwiej można na skróty. Ja mam poczucie, że na skróty zawsze można iść, ale stawić czoło wyzwaniu trzeba umieć. Gdy ktoś mnie pyta, co fajnego widzę w umartwianiu siebie, przypomina mi się cytat:
"Czemu tak bardzo pragniesz być taki jak reszta, skoro urodziłeś się, żeby się wyróżniać?"
Może to jest odpowiedź? Może to właśnie tu tkwi ów cel, cel nieosiągnięty, i wciąż namacalny jak posąg ze spiżu. Bo tylko we własnych marzeniach człowiek jest naprawdę wolny. To tu odnajduje siłę i energię do istnienia. Nasze marzenia to troszkę jak narkotyk, tylko dozwolony bez ograniczeń. Nikt nie powie nam, czego mamy pragnąć, czego pożądać, nawet jeśli nasz cel jest trudny, nieosiągalny – my sprawiamy, że jest krok bliżej. I choć być może celu marzeń nie osiągniemy nigdy, to ważne by gonić króliczka, a nie go schwytać.

Wsiadam na rower, cały skostniały. Ruszam i… będę śpiewakiem. Wykrzykuje sobie piosenki z mp3 nie zwracając uwagi na nic i na nikogo. Anonimowość wyzwala w nas potrzebę otwarcia się do ludzi. Przypominam sobie wspólny wyjazd z RDk, kiedy to chyba o drugiej w nocy jechaliśmy jakimiś wioskami i obaj mając mp3 w uszach ustawialiśmy sobie tę samą piosenkę happy-sad`u i darliśmy się każdy na swoją modłę. Gdy piosenka się skończyła, usłyszałem tylko z oddali „czego drzecie te ryje”. Tu nikt nie krzyczał, tu krzyczałem ja! Detoksykacja organizmu na całego. Wyrzucanie z siebie złych emocji.
Wiatr się już wzmagał, prędkość wzrosła do 25km/h. Gdy już mi sił zabraklo na śpiewanie, przywitałem Glinojeck i ruszyłem główną trasą na Mławę. Równa droga, mało aut tylko ten mróz. Z nieba zaczął lecieć szron. Niby to śnieg, niby szadź. To jak zamarznięta mgła. Jakby ktoś mnie piaskiem bardzo drobnym posypywał

Jedzie się przyjemnie – nareszcie! Nareszcie czuje pod nogami moc. Bez trudu leci się 30km/h. Mimo, że aut przybywa, ja mam swoje miejsce na szosie. Mława zbliża się i wtedy właśnie pęka mi stówka.
W tak przyjemnej atmosferze, marzenia nabierają sił. Mijam Mławę, Nidzica czeka! Ha może i Olsztyn. Co tam 120 zrobię, 300 zrobię 500km! Ja mogę wszystko! Euforia, śpiewy i motylki w głowie. Sami wiecie jak to jest. Kombinacja cukru, dodatek dziennego światła i wiatr w plecy. I popadłem w samo zachwyt. Prędkość wzrastała do 35, czasem dokręcałem do 40km/h. Zabawa przednia. To super rozrywka na trasie tak sobie poszaleć. Nawet tak długa i monotonna trasa musi być czymś urozmaicona.

Do Napierek jedzie się cudnie, później zaczyna się kryzys numer dwa. Eksplozja energii jakby mija. Jadę swoje 24km/h, muzykę wyłączyłem już dawno. Teraz gadam sam ze sobą.
- Aga pewnie już do pracy poszła…
- No pewnie tak, oj wypiłoby się ciepłej kawki.
- No wypiłoby się!
- Ciekawe gdzie jest najbliższa stacja benzynowa z Kawą…
- Nooo ciekawe…

Energia mi spada, kawy się chce a ja mam do Nidzicy 12 kilometrów. Wydaje mi się, że się wlokę ale licznik uparcie pokazuje 22km/h średnią. Jak wszystko szybko się kończy, jeszcze 15km wcześniej jechałbym do Olsztyna a teraz nagle uderza mnie zimno i chęć ciepłej kawy powala na kolana.

Sporo minęło od ostatniego kryzysu. Wciągam się resztkami sił mentalnych do Nidzicy. Odnajduje Stację Orlen i zasiadam w cieple do jedzenia. WI Fi kawa i hot-dog. Wyjmuje tableta i łącze się ze światem. Na shoutboksie cisza. Kilka kliknięć i czas ruszać dalej. Dzień już nieco dłuższy niż w wigilię, ale to jeszcze nie kwiecień.

Gdy wychodzę z baru jest mi ciepło. Wsiadam na rower i ruszam do Działdowa. Nie jest lekko. Wiatr nadal nie ustaje i na tym odcinku bardzo doświadczam jego uroków. Patrzę na licznik i nie mogę uwierzyć. 155km już za mną. Ostatnio jak dokładniej wpatrywałem się w ten mały ekranik było coś pod setkę. Tablice mówią, że zbliżam się do Rozdroża. Skręt w lewo i do pociągu. Jedzie się marnie, bo wieje i potęguje się zimno. Z każdym kilometrem cierpie bardziej. Zakładam kaptur włączam mp3 i zamknięty w malej przestrzeni między suwakiem kurtki, czapką i okularami – egzystuje dając autopilotowi prowadzić. Tu nie ma mocnego na taką jazdę. To jak z wejściem do zimnej wody, na początku jest strasznie a potem po prostu ci zimno… No chyba, że się ruszasz, to od razu nie masz drgawek. Tu na rowerze jest identycznie. Wystarczy wyłączyć w głowie kilka bezpieczników i działa. Trzeba ominąć obwód „ja pierdziele jak wieje”, zrobić małe zwarcie w skrzynce „Kuźwa jak mi zimno w nos” i całkowicie odłączyć moduł „jak to jeszcze daleko”. Jak uda się choć część prac wykonać, całość systemu organizmu powinna jako tako pociągnąć do celu.
Łatwiej jednak o tym mówić niż to zrobić. To ta sztuka którą budują kolejne długodystansowe wypady. Umiejętność radzenia sobie z niedogodnościami…

Działdowo – Zimny biegun północy.
Dworzec jest, ludzie są, pociąg jest… Jest godzina 12:45 jak dojeżdżam 13:15 mam KM. Udaje mi się kupić bilet i wejść do składu. Zaraz ruszam. W pociągu ciepło i przyjemnie. Niby wczesna godzina, ale ja od wieluset kilometrów jestem w trasie. To była dobra jazda. Taka w sam raz. Po prostu dobrze przygotowana. Nie pozwoliłem przypadkowi na wzięcie góry, nad moim pedałowaniem. No może ta Nidzica była "chwilowym wyskokiem". W sumie jednak jestem zadowolony. Wyciągam z sakwy jakieś rzeczy i znajduje czekoladę.
-Woow - myślę sobie - będzie uczta!
Wciągam całą tabliczkę, mało co nie łamiąc sobie zębów na pierwszym kęsie. Na przeciwko mnie siedzi pani. Przygląda się ukradkiem, kiedy to kolejne kostki znikają w moich ustach. Jem tabliczkę jak czipsy. Znika cała.
- Że panu tak nie mdło od tej słodyczy! - odzywa się wreszcie.
- Słucham? - jestem troszkę zamulony trasą i nie wszystko łapię w lot. - Aaa czekolada? No tak smakuje mi.
- I dlatego zjadł pan całą tabliczkę?
- Noo eee wie pani potrzeba cukru.
- mhmm...
Kobieta milknie. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak wielka potrzeba cukru kryła się we mnie. I tak stanowię ewenement w taki mróz. Nie widziała mnie pewnie na trasie, skoro tak zaskoczyło ją to jedzenie czekolady. Cóż, po prostu jestem dziwakiem w jej oczach. Niech więc tak będzie.

Pociąg rusza pani wysiada kilka stacji dalej. W sumie poczciwa kobietka.
Kołysze mnie ta kolejowa kołysanka aż do Ciechanowa. Budzę się zaskoczony, że tak głośno – dookoła ludzie kupują bilet u konduktora. Nikt się mną nie interesuje. I dobrze. Po drzemce jest mi lepiej. W nogi już ciepło, a nos chyba nawet przestał szczypać. W Legionowie wysiadam na mróz. Jest już szarówka, ale jeszcze nie koniec mojej podróży. Trzeba pojechać do przychodni po leki i po kawę w promocji na Piaski. Ludzi w sklepie cała masa. Po wczorajszym święcie tłumy do kas. Odstałem swoje, potem kurs przychodnia. Leki, apteka... i dom. Wreszcie dom.

Długo moczę się pod prysznicem. Wychodzę, biorę w dłoń wielki 500 ml kubek herbaty z cukrem i piszę. I tak piszę, aż ddo tego momentu. Dziękuje, że byliście ze mną, podczas czytania tego opisu. Nie ma zdjęć, nie ma nic. Jestem tylko ja... i moje 190 kilometrów. Pełno nas a jakoby nikogo nie było!

Dziękuje - do zobaczenia!






Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Maraton Podróżnika || 529.18km

Niedziela, 8 czerwca 2014 · Komcie(7)

http://www.gpsies.com/map.do?fileId=uhwjyujoudsfkj...


Maraton Podróżnika został zorganizowany przez grupę ludzie zajmujacą się głównie wyprawami z sakwami. Wielu z nas lubi dlugie dystanse i pomysł zrobienia własnej imprezy długodystansowej bardzo przypadł do gustu wszystkim.

Dzień Startu. 

Nie spałem źle, ale obudziłem się sam bez budzika o 5:30. Myślałem, że jako pierwszy zacznę kręcić się po bazie, ale okazało się, że kilka osób juz sobie kawę robi inni na dworze jedzą już kanapki. Maratończycy powoli budzili sie ze snu. Poranek był słoneczny, na niebie nie było śladu po deszczu z poprzedniego dnia. Zapowiadała się upalna jazda. 
Ogarnąłem się nieco w łazience - po odczekaniu swego w kolejce - a następnie zacząłem robic śniadanie. Agnieszka też juz wstala a z ziemi ze śpiworów zaczęły wychodzić kolejne osoby. 
Gwarny był poranek, ekipy z namiotów na zewnątrz powstawały i w kuchni krzątała się cała masa ludzi, każdy coś przygotowywał jani robili kanapki inni czekali  w kolejce do czajnika, jeszcze inni w kolejce do łazienki.
Przy wielkim stole w kuchni siedziało kilka osób i ogarniało już śniadania. 

Ja nie mogłem nić wcisnąć, żołądek miałem tak obkurczony, że jedzenie kanapek przypominało jedzenie waty. Zapijałem je wodą aby mi weszły. Dodatkowo ugotowałem ryż i jeszcze ryżu z cukrem zjadłem jeden woreczek. Ryż smakował już dużo lepiej. 
Szybkie ogarnianie kanapek na drogę i czas na część techniczną.

W korytarzu stało chyba ze dwadzieścia rowerów szosowych, trekingowych i jakie tylko były. Moj stał na samym końcu. Zarządziłem wystawianie wszystkich na dwór. Ludzie chętnie przyjęli pomysł i po chwili udało mi się dogrzebać do swojej maszyny. 

Szybkie pakowanie, nerwowe poprawianie sprzętu. Wszyscy dookoła krzątają się inni piją kawę jeszcze inni coś jedzą. Czuć napięcie i oczekiwanie. Jedynie Kurier pije piwko i ze znaną sobie beztroską klnie na co popadnie;)

W końcu ruszamy pod kościół. Tam kolejne zamieszanie. Jest nas coraz więcej. Grupy ustawiają się chaotycznie. Prowadzący zaczynają troszkę nas rozdzielać. Po około 10 minutach cały ten chaos zaczyna przybierać odpowiedni kształt. 

Jeszcze pięć minut, jeszcze dwie... czy mam wszystko. Wilk rusza. - Na pewno mam wszystko...
Waxmund rusza - cholera miałem łańcuch nasmarować! 
RUSZAMY!!!

Peleton rusza spokojnie. Pierwszy odcinek jest z górki ustawiamy się dwójkami i jedziemy. Tempo nie za szybkie. Jest spoko - jedziemy przywozicie. Rozglądam się dookoła po grupie, znam tylko kilka osób. Jest z nami Olo jest Transatlantyk i czy ja jeszcze kogoś znam? Po plakietce przyczepionej do roweru rozpoznaje keto z Bikestatsa. Jedzie jeszcze parę osób, ale nie mam pojęcia kto to.

Staram się trzymać pierwszej trójki prowadzącej. Mam w głowie, że jesteśmy grupą numer trzy i jak odpadnę to żadna inna mnie z tyłu nie wchłonie. Za wszelką cenę staram się więc trzymać samego przodu trójki. Jedziemy sprawnie, pokazujemy dziury i jest ok. Pierwszy postój na siku... muszę gonić grupę. Jest dziurawa droga, cholera czy przez fizjologię resztę maratonu będę musiał jechać sam! W końcu udaje się - złapałem ich! Po drodze widzę, że siku-stopy ma sporo osób tu i ówdzie w krzakach "leją" kolarze.

Co jakiś czas nasza grupa zbliża się do grupy drugiej. Planowe trzymanie równych odstępów na odległość wzroku, nie za bardzo działa. Bo robi się "harmonijka" jak pierwsza grupa zwolni na podjeździe, dwójka też to my prawie 20km/h jedziemy potem sie to rozciąga itd. 
Jeszcze przed pierwszym punktem kontrolnym Wilk ogarnia "masowe sikanie" z niego przykład bierze druga grupa. My dojeżdżamy jako trzeci, ale z pustymi zbiornikami, więc w konsternacji nie bardzo wiadomo co robić. Stoi grupa 40 osób po poboczach i cześć "leje" a część sie dopakowuje na plecy batonami. W końcu Marek zarządza, że ruszamy. 
Zabiera się z nami kilka osób z jedynki, myśląc, że to Wilk startuje. Konsternacja i znów się wleczemy. Wreszcie proponuje z Markiem abyśmy przetasowali się i jako trzecia wyszli na przód. I tak sie dzieje!
Robimy skok i zaczyna się maraton. 

Rozprowadzamy się po 30km/h. Prędkość jest spoko - jest dość płasko tylko troszkę dziurawo, ale jechanie 25-23km/h w grupce - było jak jazda na masie krytycznej albo na jakiejś pielgrzymce. W sumie bardziej odpoczynek niż jazda. Nowe prędkości budzą nas nieco i wreszcie się coś zaczyna dziać. Naszą grupę podbiera kurier. Odczepia kilka osób i startujemy po 35. Robię ucieczkę z Waxem aby troszkę polecieć na lemondkach. Chwilę gadamy ale za chwilę dochodzą nas i znów jedziemy razem. Grupa pracuje 30-32 więc prędkość nie jest super wyżyłowana. Na kole daje radę jechać a nogi wreszcie pracują a nie tylko popychają delikatnie pedały.

Tworzy się grupa szybsza i przed nami zaczyna odchodzić kilka osób. No to zabieram się w pociąg - jest dość płasko, asfalt dobry to dzida. Mam dobra nogę. Lecimy 37 - 40. Przede mną hipek i hipcia jest jeszcze keto za plecami słyszę Marka. Co się u licha stało z grupką "30km/h" :D? 
Co? Jedzie nas tak dużo? Peleton jedzie dość równo są odejścia ale nie ma tragedii. Do Łukowa docieramy dość zwartą ekipą. 




Pierwszy Punkt Kontrolny. - Łuków 68km

Rynek  w Łukowie wypełnia się rowerzystami. Są ławeczki są drzewa jest cień. Zalewam bidony, jem kanapkę odpoczywam.

Za Łukowem znów grupka 30 rusza. Zabieram się z nimi. 
Trzymam koło choć momentami zrywam się na metr. Kolejna pagórki są coraz bardziej wymagające, kiedy hipki mi odchodzą za wszelką cenę postanawiam ich gonić. Jest płasko, równy asfalt. Kładę się na lemondke i mknę do grupki przede mną. Nie zmniejsza się odległość - 38km/h - jakby troszkę bliżej są - 42km/h - Co jest u licha. Coraz bliżej - już prawie widzę kolo hipka, pagórek - na pewno zwolnią! Dojdę ich! 42km/h pod górę? Adam - jak ty to... hipek zmienia bieg o 43km/h ciągnie za grupą przed moim nosem.
PFFF - to ja dziękuje odpuszczam i rezygnuje z gonitwy. Nadal jadę grubo powyżej 35, ale już uspokajam tętno rozkręcam nogi, aby się rozluźnić. Marek chyba jeszcze mnie mija z kilkoma osobami, ale nie gonię ich. Zostaje z tyłu i w kilka osób jedziemy już spokojniej. Zabawa była przednia, ale muszę pamiętać, że to zaledwie pierwsza setka. Grupa się uspokaja, jedziemy parami. Jest spoko. Choć czuje się lekko wypompowany. 

Drugi punkt kontrolny - stacja benzynowa 128km

Jem, popijam dolewam bidony. Grupa się zbiera dojeżdża sporo osób za mną - nawet Wilk. To budujące, że nie jestem ostatni. Moja strategia aby trzymać, się przodu jak najdłużej się da, na razie przynosi efekty. Z posotoju ruszam z grupą "30km/h" Jedziemy z Markiem i kilokoma osobami. Znów jest szybko, nie ma tragedii, ale dokręcają tempo a moje nogi już nie chcą tak gnać. Trzymam wyższe prędkości, ale nie żyłuje sie ponad 35. 

Podczas jednej z pokonywanych dziur i nierówności gubię licznik który rozbija się o asfalt. Zbieram go szybko, ale nie działa. Jadę już tylko na GPS. Grupka mi odeszła więc zostaje sam. Nie jest dobrze. Buduje mnie myśl, że są za mną jeszcze ludzie. Gdzieś daleko z tyłu - tak sądzę, został Wilk. Jadę więc spokojnie 28km/h i kręcę swoje. Nie wiedzieć skąd mija mnie Wilk z Kotem i kilkoma osobami. Kot zachęca mnie do jazdy z nimi i pociesza się, że już nie będę sam i żebym wsiadał na kolo. Siadam troszkę, ale co to - nogi nie pracują! Szok. Jadę z wielkimi wysiłkiem. Po płaskim trzymam grupkę, ale pod górki ledwo kręcę. Nogi pieką i spadam do 18km/h. CO jest! Chyba przyszło zapłacić za szaleństwa z grupkami powyżej 30. Wilk i kot znikają. Znów jadę sam. Do postoju kolejnego bóg wie ile. Nie jest tragicznie, ale czuje, że zaraz zacznie się kryzys gigant. 
"nie pozwól sobie zejść poniżej 22km/h" wmawiam sobie. "Do postoju musisz dojechać. Bo tam będą ubrania, weźmiesz ciuchy i najwyżej dalej pojedziesz już solo" 

Jadę ale nie ma melodii. Zjadam jeden, potem drugi baton, potem popijam wodę i dalej nie czuje poprawy. "Spokojnie musi się wchłonąć". Wreszcie jakieś duże miasto. Co to u licha - Już Lublin? Ja pierniczę, skąd ten dystans tak spierdzielił. Lublin wydaje się tak odległy, że nie sądziłem, że już jestem! Miasto jadę sam, w oddali widzę grupkę. Cisnę do nich z górki, ale kiedy już ich prawie mam, odcinają mnie światła - zostaje na czerwonym.

Całe miasto jadę więc sam. Duża obwodnica, dużo aut, światła, koleiny studzienki, trolejbusy. Wielkie mi co! Dam radę. Na zwiedzanie nie ma czasu. Po wydostaniu się z miasta zaczyna się dobra droga. Równy asfalt, pobocze. Pedałuje sobie więc swoje 25-27km/h i zaczynam podziwiać wszystko dookoła. Do tej pory skupiałem się na strategii rozgrywania maratonu, za kim być kogo się trzymać. Robiłem to do tego stopnia, że nawet nie rozglądałem się dookoła. 

GPS umiera, szybka zmiana baterii i dalej w trasę. Patrzę za siebie - wzniesienie na jakim sie znajduję daje wspaniały widok na okolicę. W oddali ani kolarza. Czyżbym został sam? Nie ma co się dołować. Trzeba tylko pamiętać, aby złapać auto na postoju kolejnym i zabrać ciuchy, bo chyba moja jazda w grupie już się skończyła.

Punkt kontrolny numer trzy - Bychawa 190km

Auta prawie nie zauważam, bo stoi w cieniu po drugiej stronie rynku. Dopiero gwizdy i krzyki z cienia odrywają mnie od zamyślenia i dostrzegam "popas".
Jest cień, duuuużo cienia. Jest woda, jest moja sakwa. Niortę co się da do szosowej sakwy biorę zapas batonów i dużo jem, dużo pije. Muszę wyleczyć kryzys i to już! Pije - masuje łydki, znów coś zagrywam, rozciągam się i relaksuje na chłodnej trawie. 
Wilk i kot ruszają. Znów będą przede mną. Patrze po osobach Marek jeszcze chwilę siedzi. Ogarniam do końca pakowanie i ruszam z Markiem chwilę później. 

Jedziemy spokojniej - dużo spokojniej. Marek też mówi, że troszkę zapłacił za szarpane tempo na początku. W kilka osób pedałujemy już bez szaleństw. Uspokaja się wszystko. Zaczyna się decydująca część maratonu. Tu już trzeba grać mocnymi kartami własnej psychiki i strategii. Nie widzę nić dookoła, wiele kilometrów jadę na kole innych, czasem wychodzę na czoło, czasem nie. Nie ma przymusu. Często jedziemy dwójkami czasem wężem. Nie ma reżimu, żeby zmiany dawać, bo i prędkości nie wymagają tego, Wiatru dużego nie ma, więc i koła trzymać nie trzeba. Faktem jest iż troszkę łatwiej za kimś, ale przy tych prędkościach nawet jak odejdzie mi ktoś na 10m spokojnie go dochodzę. 

W miejscowości Dąbrówka piękny szybki i dłuuugi zjazd prowadzi nas w dolinę rzeki. Jedzie się spokojnie, po 40km/h lezę na lemondce i odpoczywam. Na GPS widzę dolinę rzeki. Może będziemy doliną jechać? Nie wiem - zobaczymy. Niestety za zjadem jest podjazd 6% i to nie byle jaki podjazd. Grupa już mi "macha" na pożegnanie. O nie nie dam rady tego zrobić więcej niż 10-12km/h. Trudno - nie siłuje się zostawiam ich i podjeżdżam sam. 
Na jednym z łuków zauważam kuriera. Siedzi na ziemi a obok niego rower. Zatrzymuje się auto techniczne. Zdziwiony pytam - co jest kurier?
A on - węża znalazłem! - i pokazuje mi zerwany łańcuch. 
Szybkie ustalenie czy ma skuwak i jadę dalej. Auto zabiera go do punktu obiadowego, gdzie ma naprawić awarię. Ja wspinam się dalej. Mozolnie. W głowie, mam, że skoro kuriera zabrali, to pewnie obiad niedaleko. Niestety wcale tak "niedaleko" nie był, a za zakrętem podjazdu i lekkim wypłaszczeniem, okazało się, że jest jeszcze jeden "zawijas" wcale nie mniej nachylony. 

Punkt Obiadowy Klemens.

Do tego punktu nie moge trafić. W Szczebrzeszynie dzwonie do Magfy gdzie jest obiad, niestety szum aut i sieć, troszkę przerywają. Słyszę tylko, że mam mieć skręt na lewo na Nielisz i coś tam chyba "dwa kilometry". Skręcam na lewo i gnam na Nielisz w Nieliszu, dzwonie i okazuje się, że pojechałem źle. Bo obiadowy postój jest tuz obok tego skrętu na Nielisz. Wracam wiec kolejne 9 km i wreszcie na obiad. 

Kot z Wilkiem już się zmywają i dostaje pierogi które zamówiła Marzena, a nie zdąży zjeść. Dzięki kocie - wpadłem na obiad i prawie od razu pod nos dostałem pyszne pierogi z mięsem. Zjadam je i zamawiam następną porcję. Nie jestem w stanie jej zjeść. Piję tylko herbatę i troszkę kawy i lecę się pakować na noc, bo Michał chce ogarniać już sakwy i jechać dalej autem na kolejny punkt. 
udaje się wyrobić robię przepak na noc. Kolejne spotkanie z Autem za 10km przy jakichś delikatesach. 

Szybkie pakowanie i ruszam z grupą Eranis. Jest Wąski, jest Pająk Gdynia jest Hansglopke i jeszcze kilka osób, których nie znam. Na pierwszych zjazdach razem, ale podjazdy nie ida mi znów tak dobrze. Jest sporo lepiej niż wcześniej, kryzys minął, ale nogi już nie te. Mięśnie nie palą z bólu, tylko po prostu nie dają rady tak rwać mojego dupska pod wzniesienia. Do tego rower jest obładowany bo mam na sobie ciuchy trochę wody w bidonach i w sakwie. Jakby nie patrzeć noc idzie. 

Psikusa robi mi moja lampka. Na wertepach przełącza sie pomiędzy trybami i zamiast ciągłego światła mam co 2 sek. Ciągły 30% - Ciągły 100% - Mrygający. I tak w koło Macieju. No oczopląsu można dostać. Ratuje mniej Michał na postoju nocnym pod sklepem. Zmieniam swoja lampkę na jego a awaryjnie do sakwy biorę lampkę Roberta, który wycofał się z maratonu i jedzie z ekipą autem. 

Noc spędzam we dwóch z Hansglopkę. On jedzie na poziomie ale nie przeszkadza mi to bo i tak w takich ciemnościach nie ma co na kole siadać. Jedziemy podobnym tempem na podjazdach, więc to mnie buduje. Bo ani ja a ni on nie zostajemy w tyle pod górkami. W sumie całą noc jedziemy obok siebie. Gadamy ogólnie dobrze znoszę noc, w jego towarzystwie. Nie ma jakichś tam wiodących tematów, co jakiś czas wymieniamy się spostrzeżeniami o jazdach długodystansowych, o wspomnieniach z atakami psów. Tu również co jakiś czas kilka burków startuje do nas.

Martwi mnie jedynie sprawa picia. Noc ciemno a ja nie mam za wiele picia w bidonach. Po obiedize tak mi się pić chcialo, że wydoiłem nieomal całe bidony bardzo szybko. Jest tylko jego jedna pepsi litrowa a ja w zanadrzu mam jeszcze cukierki porzeczkowe z musem w środku. Pomagają troszkę na pragnienie, ale w końcu przed nami cała noc więc same cukierki nie pomogą. 

Udaje się wreszcier na stacji nocnej zrobić postój. Grupa Eranis, która odłączyła się od nas zaraz za obiadowym postojem, własnie rusza z CPN. Kurcze, czyli niewiele mamy do nich straty. Kupujemy zaplecze wodne i pitne na noc korzystamy z WC i dalej w drogę. Dołącza do nas trzeci kolega. Nie wiem jak ma na imię, a nicka nie pamiętam. Nazwijmy go "Kolega z Sakwą".

Punkt kontrolny NOC
WPadamy na punkt i jesteśmy zaskoczeni, że auto jest przy drodze, myśleliśmy, że pilnuje czołowej grupy. Michał stwierdził, że czołówka prze na przód i postanowili wesprzeć tych z tyłu. To miłe. Wiele mi nie potrzeba. Michał pomaga mi z lampką, którą mi pożyczył wody nie dolewamy, jakieś błyski fleszy oślepiające na szczęście - i rura dalej w mrok nocy!

Jedziemy mieszaną grupą dwu i trzy osobową. Czemu mieszaną? A bo to różnie potem bywało. Nocą jeszcze jechaliśmy razem, ale jak już świtać zaczęło, to się to tasowało. Przez moment jechałem z handsglopke we dwóch a kolega został w tyle, potem Hans - poszedł na drzemkę 15 minut na przystanku to pojechałem z kolegą z sakwą we dwóch. Potem doszedł nas Hans i znów we trzech, potem ja zostałem w tyle oni jechali sporo przede mną. I tak mieszaliśmy się aż do spotkania z Eranis.

Punkt kontrolny - Wstaje dzień

Auto stało przy drodze, byłem mile zaskoczony, że grupa Eranis jeszcze jest w "Zasięgu". Nie czułem potrzeby zatrzymania się przy drodze, bo świadomość, że już 60km do mety mnie budowała. Staje więc na chwilę i rozbieram się z ciuchów nocnych. Słońce już nieźle grzeje, więć po co tracić potem czas na rozbieranki i striptis. Z tego punktu jedziemy grupami połączonymi. Eranis na czele obok Wąski i kilka osób z tyłu. Jest też Pająk. 

Jedziemy około 23-25km/h To dobrze, po po świcie nie mogłem wkręcić się na 21km/h. Jakoś mi nie szło. Taki kryzys poranka. Zgrupowanie bardzo mi pomogło. O dziwo z każdym promieniem słońća jedzie mis ię coraz lepiej i już neicąłe 40 minut później decyduje sie na szalony krok. 
Przeanalizowałem sobe w głowie która mamy godzinę ile mam czasu do ósmej i wyszło mi w wyliczeniach, że jestem w stanie zrobić 500km/24h, tylko trzeba troszkę przyspieszyć. Grupa jechała ok, ale chciałem to 500 mieć na pewno. Wcześniej w grupie zjałem batona, dobrze popiłem i zaatakowałem na prowadzenie. Miałem nadzieje, że grupa wejdzie na plecy i polecimy razem. Niestaty, kilka raz się oglądałem i nikt nie zdecydował się jechać ze mną. położyłem się na lemondce i poleciałem solo. mignęli mi tylko przez chwile Hans i Pająk, na poziomkach bo oni tez oderwali się od grupy. 

Jechałem sobie na lemondce 30-35km/h i szło mi super. Po prostu noc minęła, kryzys minał a żona już czeka na mecie!

8:03
Dokładnie 502:38km - 24h
Udało się! Piękna życiówka! Uspokajam nieco jazdę i dalej jadę już swoje 25km/h. Ostatnie odcinki do mety to cała masa dziurawych i bardzo rozkopanych dróg. Miejscami nie była to nawet droga a jakies wykopy i masa żwiru. Na MTB raczej do jazdy niż na Szosę. 
Na metę dojeżdżam chyba 9:10. Oczywiście myślałem, że meta pod kościołem jest, więc gnałem pod kościół, ale mnie Miki z Danielem zawrócili. 

Dojechałem! Zrobiłem Klasyfikacje do BB-tour i pokonałem tak wiele słąbości swoich, że nawet nie zliczę. Duma, radość - kurcze, nbawet łzy w oczach miałem jak zobaczyłem AGnieszkę tych wszystkich ludzi. To było piekne - takie moje spełnienie marzeń. 360km/24h przeskok na 500! Szok - niesamowite wrażenia i emocje. Niesamowici ludzie i super rywalizacja! Czego chcieć więcej od tej wielkiej rodziny!

Agnieszka pokonała 300km/24h i też tego weekendu zrobiła swoją życiówkę!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Kaszebe Runda - Cz 2 Start || 230.00km

Niedziela, 25 maja 2014 · Komcie(3)
Uczestnicy
Wstajemy wcześnie, szybkie ogarnianie się, jakieś chaotyczne śniadanie - życzenie szczęścia od Moni i w drogę. Problemów kilka jest. Pierwszy to tylne koło, które po zmianie dętki nie dało się napompować moją "klasyczną - nieszosową" pompką. Jadę więc na prawie kapciu i mam nadzieje, że na starcie, ktoś z szosowców będzie miał pompkę do wysokich ciśnień. 

W biurze zawodów Aga ustawia się w kolejkę a ja pożyczam pompeczkę i dmucham koło. Odbieramy pakiety i witamy się z Pająkiem z naszego forum sakwiarskiego. On jedzie na poziomce i pewnie odsadzi nas na trasie. Tuż przed startem przesuwamy się bliżej linii rozpoczęcia wyścigu. Pająk użycza mi smaru, którego resztki z łańcucha wypłukał deszcz dzień wcześniej. Około 4 minuty do startu czuje, że rower pojedzie, nie wiem jak przerzutki, nie wiem czy chodzą, nie regulowałem po zmianie koła, rower w piasku cały, biały i brudny. Dookoła wszyscy pro. Rowery lśnią czystością, jedni podjadają coś przed startem inni obserwują jak ja swoich rywali. Zaraz ale jakich rywali? Rozglądam się dookoła, widzę Agę i pytam się - To co żona ścigamy się?
No pewnie - odpowiada podekscytowana. Czy ja mam tu rywali? Czy ja umiem się ścigać? Nie ja tu przyjechałem zrobić trasę sprawdzić się i wypróbować opony 24 c w szosie. 

7:18:01

Słychać wpinanie się SPD i grupka rusza. Ledwie zdażyłem sie podnieść z siodełka przed nami już się wąż wyciąga. Start ostry - klik, klik - słychać jak łańcuchy spadają na niższe koronki. Na liczniku już 35km/h. Odpuszczamy bo przed nami rodno. RObi się ciasno. Tuż za rondem długa prosta w dół. Eksploduje testosteron i prędkość wchodzi sporo powyżej 40km/h. Puszczam koło świadomie i jadę swoje. Rzut oka za ramie - Aga jedzie. 
Adaś spokojnie jedźmy swoje oni niech pędzą. 
Racja
Pedałujemy więc sobie w dół pięknym zjazdem do Sycowej Huty a potem na Grzybowo. Przypominamy sobie widoki tej samej trasy, gdy jechaliśmy ten odcinek zimą podczas zimowej wyprawy. Wszystko niby takie samo, ale krajobrazy i rozpoznawane miejsca szybciej się zmieniają. CO jakiś czas to ja to Aga na głos wspominamy sobie
"o a tu zatrzymaliśmy się i do Asi dzwoniliśmy".
"Noo a ten las pamiętasz jaki był pięknie biały?"
Droga znana, ale odkrywana przez nas na nowo. Nie wiedzieć kiedy robimy kolejne kilometry. 

Wdzydze to ostry 90 stopniowy łuk w lewo. Jest troszkę piasku - trzeba uważać bo to nie 17km/h a prawie 30 na licznikach. Za łukiem dochodzi nas kolejna grupa puszczana po nas. Kolejne peletony będą nas mijać co jakiś czas na trasie. Przez chwilę chcę podłapać koło za kimś, ale gdy dochodzimy do 35km/h to rezygnuje. Jedziemy dalej we dwoje. 

Nie wiem co znaczy to "B" w kółku - mówie do Agi, pokazując na namalowany żółty znak na asfalcie. Nie zdążyłem uzyskać odpowiedzi, bo widać już tłumek kolo stolików i masę rowerów.

BUFET 1 - Jaja w Leśnie

Hura - coś na ząb, śniadanie było słabe, to jajecznica i chleb z żurawiną wydaja się akurat na ten moment trasy. Zagryzam całość pączkiem i popijam wodą z cytryną. Kilka słów wymieniam z pająkiem i ogarniamy się dalej. Pająka będziemy widywać jeszcze kilka razy na bufetach, za każdym razem, my zaczynamy, a on kończy popas. 

Z nową energią, dalej na trasę. Rowery przestały nas już mijać, jakbyśmy stali. Pro wypadli na czoło a teraz spora część ludzi rozciągnęła się i na trasie spotykamy co jakiś czas jakichś ludzi. Na tym odcinku dołącza do nas kolega na MTB. Jedzie na slickach 1,5 cala i kołach 26. Mijamy go, ale robimy na tyle wolno, że podłącza się do naszego już trzyosobowego peletonu. 
O jego obecności dowiaduje się dość późno, bo pewnie dobre kilkanaście kilometrów dalej na trasie. 

Do Leśna jedziemy we trójkę i wydaje się, że kolejni ludzie pojawiają się to za nami to przed nami. Tempo mamy konkretne, bo na tym odcinku maratonu dobrze ponad 27km/h udaje się średnią utrzymać. Przez większą część trasy prowadzę ja. Czasem zmienia mnie Aga, a sporadycznie 26-tka. On w czasie rozmowy, umartwia się, że w tym roku jego największy dystans to 15 km i że do tej pory jeździł na zimówce i niedawno wyjął rower z piwnicy i takie tam. Wspomina, że chyba lekkomyślnie to 225 wybrał i że gdyby nie my to on chyba by nie dal rady. Nie daje zmian, ale czasem się pojawi przede mną. Dobre i to - może jeszcze czwartego do tego brydża co?

W Lasce spotykamy kilku ludzi. Pojawia się opcja powiększenia peletonu do 5ciu osób. Dyskusja wymiana spojrzeń i szacowania "jakie tempo macie?". Na takiej imprezie nikt nie wstydzi sie tak spytać. 
"Jedziemy tak 25-26km/h"
"Hmm to tak jak ja, ale ja chyba nie pojadę z wami, bo wole szybciej" - kolega na szosie wygląda na mocnego, ale wspomna także coś, że wcześniej przeciągnął się za szybszymi i teraz woli uważać na grupki i jechać swoim tempem. "Dobra to lecę to jak mnie dogonicie to najwyżej się podczepię" - kwituje i rusza.
Jeden odjechał. My nadal we 3. "26-tka" wyraźnie na nas czeka. Dobrze jechać z kimś - zawsze to raźniej. Już mamy czwartego na oku. Kolega z Sakwą Crosso i na Trekkingu na slickach 23c. Nie ustalamy współpracy - ona się sama nawiązuje, po prostu kończy się popasać w podobnym czasie jak my i ruszamy wspólnie. Zabieramy z trawy numerek startowy "piątki" , tego co wolał jechać przed nami. Zostawił go na trawie z kawałkiem jakiegoś paska. Trzeba mu go jakoś oddać, albo do biura zabrać.

Od ruszenia z postoju, droga od razu wspina się w górę. Kiedy zdobywamy podjazd "piątka" pojawia się z naprzeciwka, pędzi w dół po numerek. Mija mnie zanim zdążę coś powiedzieć, ale w tyle słyszę krzyk "26tki" "Czekaaaaaj". 
Podjazd robi się ciężko, bo nogi sztywne po przerwie, poza tym jest dość sporo dziur. Nasza niepisana ekipa się rozciąga. "26tka" zostaje w tyle sporo, bo oddaje numerek "piątce", a ja i Aga niezmiennie razem! "Crosso" też gdzieś w zasięgu wzroku za nami. 

W okolicy Asmusa, znów zbieramy się w grupkę. Tym razem dołącza do nas na chwilkę "Starszy pan". Widzieliśmy go na postoju w lasce, ale pojechał sporo przed naszym wyjazdem. Koleś ma około 60tki pewnie i jedzie na rowerze szosowym bardzo retro. Tak bardzo retro, że patrząc od tyłu na rower widać, że przednie i tylne kolo nie tworzą jednego śladu. Przed pewien odcinek trzyma się z nami, ale jeszcze przed Asmusem znika w tyle. 

Peleton prowadzę ja, ale w sumie to nie jest peleton. Droga jest miejscami tak dziurawa, że każdy slalomuje po całej szerokości szukając sobie przejazdu. Dobrze, że ten odcinek nie jest uczęszczany przez auta, bo pewnie znalezienie miejsca aby nas wyprzedzić wozem, byłoby dość frustrujące. 

Do Swornych Gaci "Crosso" jedzie kawałek przodem, jest z górki, a peleton znów w wężu. No to zacznie się prawdziwa jazda - myślę. Będzie współpraca itp. "Crosso" Szybko oddaje prowadzenie mi, mimo, że jeszcze jest z górki i w sumie całość w lesie i bez wiatru. Prowadzę więc znów ja. Przez Swornegacie lecimy dość dynamicznie miejscami sporo ponad 30km/h. Na skręcie do Małych Sworncyh Gaci zmienia mnie Aga i jedziemy piękną średnią do samego zwodzonego mostu pomiędzy jeziorami. Zaraz za nim krótki postój na banana. Nasza grupa znów czteroosobowa. 26tka, Crosso Aga i Ja.

Ruszamy dalej a na czole znów ląduje ja. Czekam na zmianę, ale nie pojawia się chętny. Na chwilę wychodzi 26tka, ale wieje mocno, więc oddaje wodze mi. Znów licze na zmianę. Znów nic. Pedałuje leżąc na lemondce i jedziemy 28-29km/h. Spoko - dobry ten trening będzie dla mnie. W głowie mam, że w Charzykowy, będzie obiad. Zaczynam czuć głód a energia spala się, bo wieje całkiem mocno miejscami. 

Charzykowy - Banan i Chałwa

Punkt kontrolny z minimum jedzenia, banan i chałwa, do  tego dolewka wody. Kurcze, a gdzie obiad? Jestem rozgoryczony. Odpoczywamy w cieniu i dociera do nas kolega "piątka". Zmywa się szybciej niż my. Ja popijam wodę i obserwuje co kto zarządzi. 26tka chce ruszać. Mnie morale opadło, niby do następnego juz obiadowego punktu "tylko 40km", ale to jest "tylko 40km". 
Ruszamy, i co? Znów ja na czole, zwalniam, aby puścić kogoś, ale nikt się nie kwapi. Głodny i zmęczony już prowadzeniem łapie kryzys. Aga mnie zmienia co jakiś czas, ale kurza melodia - mamy tu jeszcze dwóch facetów w grupie! Na postoju przy chałwie usłyszałem znów od 26-tki, że tylko dzięki nam daje radę itd. Super - gracjas sinioras, ale włącz się w jazdę. 

Nawrót na Bytów to zmiana drogi na dziurawkę. Jazda makabra. Pełno łat dziur i spory ruch, podupadamy na prędkości i to mocno. Ja mam kryzys więc w końcu Crosso - robi zmianę. 26tka na jednym z podjazdów nam odjeżdża i spory odcinek jedziemy we trójkę bez niego. Na dziurawej drodze 26tka - ma przewagę, grube opony, amor powietrzny i takie tam bajery. Crosso spisuje się nieźle. Jedzie na czole, jest wyższy, pokazuje dziury - nawet to gra. Odpoczywam, rany jak w tunelu jest cicho - gdyby nie te dziury, gdyby nie ten asfalt, nei te tiry co nas wyprzedzają i nie potrzeba jazdy slalomem i na stojąco. 

Na choryzoncie widać 26tkę, niby jest, ale go nie ma. Pojawia się co jakiś czas w oddali, jakieś 500m przed nami. Nie da się jechać więcej niż 23-24km/h. Nie na szosowych kołach. Nie po przygodzie z dnia poprzedniego. Nie zaryzykuje dziury i rozwalenia opony w tym miejscu. Wreszcie - gdy droga się lekko poprawia doganiamy 26tkę. Zdziwiony wita nas tekstem: "czekałem, czekałem na was, ale w końcu nie było was nie było i pojechałem swoim tempem" Spoko, rozumiemy, lepszy rower, lepsze koła - no problem. 

Czteroosobowy peleton znów prowadzę ja. Crosso Osłabł i podczas mojej zmiany, decyduje sie na postój. "Jedźcie - ja się tu zatrzymam na dłużej". Mamy się na postoju spotkać obiadowym. Do obiadowego wjeżdżamy więc we trójkę. Ku naszemu zaskoczeniu na obiadowym siedzi "piątka". Narzeka na kolano i rozważa wycofanie się. W tajemnicy przyznaje się nam, że troszkę udaje, aby go zabrali karetką na start. Opuszcza więc obiadowy autem. My zjadamy obiad, pomidorowa z kubeczka to za mało, zamawiamy dodatkowo większe danie z baru obok. 10zł za obiadek? Dobra cena i dobry obiad!

Obiadowy opuszczamy znów w komplecie. Szybko droga się psuje i znów nam 26-tka ucieka. Po pewnym czasie znika z pola widzenia. Do nawrotki przed Bytowem jedziemy we trójkę. Crosso znika za nami gdzieś zaraz za skrętem. Piękny asfalt i droga w dół. Zjazdy i podjazdy na rozpędzie. Mijamy zabawną nazwę miejscowości - Ugoszcz a zaraz za nią Studzienice. 

W Półcznie na bufecie spotykamy 26tkę. Odpoczywa i czeka na nas. Zjadam placek drożdżowy, i popijam woda z miodem. Tuż obok lezą małosolne ogórki. Mam smaka na takiego. Biorę jeden a potem kolejny i upajając sie ich smakiem wsuwam chyba z cztery kawałki. Z postoju ruszamy we trójkę razem z 26tką. Nie mija jednak chyba więcej niż kilometr a mnie zaczyna mdlić. Jadę twardo, ale robi mi się słabo i czuje, że mi się odbija. 
Sól z ogórków niestety podziałała jak środek do płukania żołądka i kończy się to awaryjnym postojem przy drodze. Rzygam jak kot przez dobre kilka minut. Puszczam 26tkę przodem, aby nie patrzył jak się męczę. Nie wiem co będzie ze mną dalej. Brzuch co jakiś czas zbijają torsje a ja nie mogę nad tym zapanować. Rozważamy, czy nie wycofać się z wyścigu. 

Mija mi jednak, popijam wodą i nagle jak ręka odjął. Po prostu czuje się lekko sponiewierany. Aga - obawia się czy jechać dalej, ja nie chcę się wycofać. Dam radę - mówię. Powoli dam radę - jak coś to staniemy - mówie uspokajając ją. 
Jedziemy więc dalej. Nie jest ok, bo odbija mi się nieprzyjemnie, ale popijam wodą i im dalej tym lepiej mi. Wracam do "pełnej" sprawności, jakieś 5 km dalej. 

Do mety jedziemy już wolniej, mimo dobrej drogi. Nawet zatrzymujemy się na placki ziemniaczane na ostatnim puncie kontrolnym. Wpadamy po placki (jej jak mi się chciało jeść po tym nieoczekiwanym "zwrocie" sytuacji). 
Finał naszej 225 km, nie jest huczny, ani w wielkim stylu. Wjeżdżamy na matę robimy PIIIIP a potem spokojnie na rynek na dekorację. Na końcu czeka Monika i robi nam kilka fotek. Wymieniamy się gratulacjami z 26 tką, którego spotykamy w miasteczku startowym.  Odbieramy pakiety żywieniowe i zasiadamy do szybkiej "na gorąco" relacji podczas miski makaronu. Jedząc makaron we trójkę opowiadamy Monice o trudach jazdy. Posileni wracamy rowerami do Kwatery na kolację i ciepłą kąpiel.

Padamy bardzo szybko, nie wiem nawet kiedy usnąłem... To był fajny dzień. Naprawdę fajny udany dzień w gronie super ludzi. Dzięki Monika!!!






Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Działdowo - Jabłonna || 174.45km

Niedziela, 4 maja 2014 · Komcie(4)

Wyjazd dzisiejszy zrodził się znowu na spontanie. Po wczorajszych mega opadach deszczu, dziś nie padało. Mało tego wieczorne ustalenia co do wiatru pokazywały, że ma wiać z północy. Jak więc zmontować coś na szybko mając na uwadze wiatr? Do planowania wyjazdów zatrudniam ostatnio Agnieszkę, ma świeże spojrzenie na temat i pozwala mi poczuć sie na wycieczkach, jakbym odkrywal trasę dopiero w trakcie jej przejeżdżania. Mam ostatnio deficyt samozadowolenia z planowanych wycieczek. 

Tu strzał był w dziesiątkę - KM do Działdowa, i po 10:00 start na północy, szeroki łuk przez kilka fajnych powiatów i powrót zarazem klasycznie a jednak troszkę mało ujeżdżanymi trasami. Smaczna perspektywa stanęła więc przed nami, gdy wstaliśmy rano na pociąg. 

KM przyjechała planowo i mimo, że do ostatniej chwili nie wiadomo bylo na jaki peron wjedzie, to udało sie załadować. W środku sporo osób z Żerania robotników. Im dalej na północ, tym mniej osób w składzie. W Działdowie jesteśmy planowo i wysiadamy po dziesiątej z minutami. Na trasę ruszamy w pięknym słońcu i prawie bezchmurnym niebie. Dalej na trasie słońce i chmury w akompaniamencie wiatru, będą grały różne skomplikowane symfonie. 

Początkowy etap trasy, to wioski na południowy zachód od Działdowa. Wiatr na tym odcinku mieliśmy głównie w prawy bok i mimo, że boczny, nie ułatwiał jazdy. Było dość chłodno, a słońce na dłuższe chwile zachodziło za coraz bardziej pochmurnym niebem. Na termometrze około 10-11 stopni a gdy pojawiały się promienie, to nawet 15. Wiatr jednak przeszywał i odczuwało się sporo mniej niż to co wskazywał pomiar. 

Na sporych odcinkach odsłoniętych dmuchało konkretnie, i docenialiśmy, że zdecydowaliśmy się na taki kierunek przejazdu. Gdyby przyszło by nam pokonywać jakiś inny ślad przez Polskę, ale pod wiatr, to na tym dystansie byłoby krucho. 

Najtrudniejszy okazał się łukowaty, objazd Żuromina. Agnieszka zaplanowała, że nie będziemy wjeżdżać do tego miasta i że miniemy go mniejszymi asfaltami. Wszystko byłoby spoko, ale na tym odcinku wiele razy konkretnie się do wiatru dziobem ustawialiśmy, i mimo, że ostatnio jestem "bardzo" aerodynamiczny, to jednak ciężko szło.

Za Olszewem w miejscowości o uroczej nazwie "Chamsk" trafiamy na odpust. Na środku głównej ulicy w wiosce, nieopodal kościoła pełno straganów i tłum ludzi. Z daleka byłem przekonany, że to miasteczko jakiegoś maratonu biegowego czy coś. Z bliska, zdecydowanie nie był to maraton, no chyba, że "PROJECT RUNWAY" bo ilość wystrojonych kobiet jaką tam widzieliśmy przeszła nasze oczekiwania. Nawet Aga się momentami dziwiła, że delikwentkom nie marzną - ekhm pośladki. Konkurs na najkrótszą i najbardziej obcisłą spódniczkę chyba był trudny do rozstrzygnięcia przez jury, które w męskiej postaci stało w garniturach popalając fajki. Dzieci strzelały z kapiszonów, panie się lansowały a my wpadliśmy kupić kilka obwarzanków i pognaliśmy dalej. 


To nie tak do końca było, że słońce nie świeciło. Bywały odcinki słoneczne, ale silny wiatr szybko zmieniał slajdy, i ledwie nacieszyliśmy się grzałką, ten włączał chłodzenie. Stąd przez cały wyjazd jechałem w soft shellu i czapce na uszy. 

Za Chamskiem wyjeżdżamy na główną trasę i mkniemy nią do kolejnej przelotówki. Niestety nieco się gubimy, bo nasz ślad GPS prowadzi nas w piaszczystą dróżkę w las i musimy improwizować. Udaje się wyłapać, fajne leśne "świeżo-unijne" asfalty, które przypominają jednokierunkowe ulice wśród pól w Austrii. Droga faluje, góra dół skręca przez sosnowe pagórki wydmowe i wije się pośród pól.



Przerwa na jedzenie jest konieczna, leci się fajnie, ale organizm się domaga swego. Podczas posiłków udaje się także zrobić kilka foteczek, oczywiście jak człek najedzony, to wesoły. 

Kolejny etap to odcinek z wiatrem do Dzierzążni. Na krajówce, do Drobina lecimy ponad 35km/h, wiatr pomaga a mi brakuje przełożeń. Zaskoczony jestem tym zjawiskiem, bo jeszcze niedawno na pierwszej nocnej 200 tce czułem, że chyba nie ogarnę wszystkich przełożeń. Tu jadąc z wiatrem i dobrze dokręcając czuje że 3x8 to już mało. Może noga i łyda robią się  stalowe i za rok znów wróce do korby 52? Nie wiem - na wietrznych odcinkach "nie w plecy" jechałem na sporo niższych przełożeniach. 

Od Dzierzążni - psuje się asfalt i jedziemy po odcinkach dziurawych i łatanych. Wczuwałm się w wizję Maratonu Podróżnika, kiedy to na najgorsze drogi trafimy nocą na Roztoczu. Będzie ciekawie i strasznie. Jazda po takich wygwizdanych asfaltach, to jakaś makabra, za nic nie mogę się tam usadzić na siodle, a ciągłe zygzakowanie sprawia, że prędkość spada.

Można taką technikę szosowej jazdy po dziurach lub pomiędzy dziurami - wyćwiczyć? Nie żebym miał arystokratyczny tyłek, ale no powiedzmy, że ramiona i barki to mocno odczuwają. Po przejechaniu 250 km na MP, dziurawa droga może znacząco podciąć morale. 
Tu całe szczęście dziurawe asfalty przeplatały się z tymi lepszymi a w efekcie zmieniły się na tylko te lepsze. 

Przez Złotopolice docieramy do Zakroczymia. Tam po pokonaniu miasta i premii górskiej znów ustawiamy się z Wiatrem. Szybko przelatujemy Twierdzę Modlin i sprintersko gnamy przez Nowy Dwór Mazowiecki. Ostatni odcinek do samego domu to walka z uciekającym czasem, planowaliśmy dotrzeć do celu przed 18 tą i dosłownie 17:59 staliśmy na  światłach przy obwodnicy, koło naszego bloku. Można powiedzieć więc, że plan zrealizowany.  

Zaskakująca jest dla mnie na pewno średnia, bo nie sądziłem, że z Agnieszka taki przelot będzie miał takie prędkości. Mimo, kryzysu na trasie poradziła sobie świetnie i to był jej najdłuższy dystans w tym roku.  Wyrabia się kondycyjnie dziewuszka! Ha dumny jestem z niej przeogromnie, bo w tym roku chce się zmierzyć z 300km na Maratonie Podróżnika i patrząc na jej postępy - jestem o ten dystans spokojny. 

Co zaś do mojej kondycji? W sumie nie wiem, czuje się spoko, na pewno sporo lepiej i agresywniej używam mięśni na rowerze. Nie popycham go tylko aby jechał, ale po prostu pedałuje a podjazdów "nie odpuszczam" robię je z siodełka, starając się nie wstawać. Czuje, że mam więcej mocy pod górkami, i to jest zauważalne, Nie zwaniam do 19-20 jak to było na początku sezonu, tylko niejednokrotnie pokonuje pagórki po 25-28km/h, nawet te wydające się dość strome. Nowodworskie Górki w lesie dawno przestały być dla mnie problemem i mijam je bez zdwajania wysiłku. Po prostu, muszę mocniej przycisnąć;]

Dębę pewnie jeszcze by mnie troszkę zmachało, ale i z takimi podjazdami niebawem będę sobie radził. Sezon jeszcze w powijakach, więc na dopracowanie detali formy mam jeszcze czas i start na Kaszebe Runda, który pokaże mi jak stoję z formą na tle innych. 


Tyle na dziś:)





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Gruba kreska - Jabłonna - Poznań || 320.00km

Piątek, 25 kwietnia 2014 · Komcie(12)
Prawie 13 godzin jazdy, ciepło-chłodna noc za Warszawą i przeszywający poranek przed Koninem. Pagórki Wielkopolski i płaskie niziny Mazowieckie. Prędkości po 35km/h i radość w sercu jakiej dawno nie czułem. No a wisieńką jest średnia przelotowa! SZOK - ja tak umiem?

Tak w skrócie można opisać moją dzisiejszą przygodę. 

Po pracy kolacja i pakowanie. Waham się, czy ruszyć, czy nie. Noc, ciemno jakoś tak po robocie zmęczony i w sumie nie czuje polotu do jazdy. W końcu po 20 ruszam. Mp3 w ucho i turlam się do Mostu Północnego. Za mostem lecę znanymi przedmieściami do Broniszy. Ciemno, auta się jeszcze kręcą w końcu dopiero wczesna pora. Mp 3 coś nie domaga. Od wjazdu na trasę poznańską, przelotowo gnam ponad 30. Świeża noga świeże siły i nocny wiatr w plecy. Dawno w nocy nie miałem takiego powera. 

Do Sochaczewa chyba nie schodzę poniżej średniej 28km/h. Przeciskam się przez obwodnicę i atakuje na Łowicz. Robi się chłodniej, ale moc jest to się turlam. Leżę sobie na lemondce i nie patrze na licznik. Nie wiedzieć kiedy pojawia się Kutno, nawet nie staje na światłach. Noc się rozkręca, czasem z pól zawiewa mega chłodem, ale od asfaltu jakoś ciepło. 

Za ciekawie poprowadzonym odcinkiem trasy w Krośniewicach, staje i jem porządny nocny posiłek. Dwa jajka na twardo i kanapka. Popijam wodą z sokiem i dalej na koń. W uszach audiobook "Kurz pot i Łzy" - odlatuje, tylko ja i książka, tylko ja i jedność z rowerem. Nie widzę trasy, widzę, obrazy opisywane przez lektora. Hipnoza trwa aż do miasta Koło. Na chwilę się odrywam, ale szybko znów robi się intymnie i ciemno, więc znów próbuje odpłynąć. Utrudnia mi to jedynie ilość wzniesień, jakie mnie spotykają do Konina. 

Zmieniam audiobook na jakieś łomotane disco-club w uszach, i ekspolduje jakaś niespożytą siłą. Zjazdy po 40 a pod górki wspinam się nawet 27-28km/h. Wpadam w jakiś roller coaster. Opadam szybko z sił, ale górki się kończą. Do Goliny jest jakos Płasko i robi się już prawie całkiem widno. Nawet nie spostrzegłem, kiedy całkiem mrok odszedł. 

Niestety rollercoaster mnie wypompował i do Słupcy jakoś mi się muli. Jadę, te 25km/h, ale mam wrażenie jakbym jechał 12km/h na "Zwykłym góralu". Postój i rociąganie. Świt mnie połyka... zaczyna się kryzys, walczę. Wsiadam i jadę dalej. Już lepiej z prędkością, lepiej z nogami, ale głowa - "nie jedzie". Zmieniam utworzy w mp3 - nic nie porywa. Kurcze, może znów książkę włączyć?

Rozmyślania, jakieś tam wahania, czy do Poznania jechać, czy nie wcześniej wsiadać. A może jednak już dać spokój. 
Września przełamuje mnie, jak jakaś czarodziejska różdżka to miasto wyczarowuje we mnie nowe siły. Odrywam się z letargu i znow wkręcam się na 30-35km. Wiatr po nocy się budzi. Wieje lepiej niż poprzednio i 32km/h to jakoś tak samo się jedzie. Boje się o tiry, bo jak mijają to szarpie mną nieco. 

Poznań? Nie wiem nic na ten temat, wpadam wylotówką szukam na gps dworca - wpadam i kupuje bilet na najszybszy pociąg. Ekspres - drogo - ale muszę do pracy zdążyć. W pociągu rozmyślam, czy jak sie spóźnie godzinę to będzie draka. Pociąg ma opóźnienie. Nadrabia jednak przed Warszawą. 

Przesiadka w SKM i jestem w Pracy - Ufff było na styk:)

Nie wiem co się dzieje - ale zrobiłem to. Potem w rpacy młyn i szaleństwo. Żyje i wiecie co? Mam się nieźle;)



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Szalony pomysł - diabelskie wykonanie! || 260.00km

Piątek, 28 marca 2014 · Komcie(4)
No to działo się dziś i to nie mało. Jako, że piątek teraz mam na 14tą, to zdecydowałem się na szalony przejazd. W sumie nie wiedzialem co z tego wyjdzie, a wyszło całkiem sporo.  Wyjechałem z domu po północy z planem do wykonania 200km. Miałem zrobić trasę i wrócić do domu, przespać się z 2h i pojechać na 14ta do roboty. Wyszło inaczje. Długo czekałem na ten dystans, bo nie było czasu aby go zrobić w warunkach pracowych i głód narastał do granic. W końcu gdy wypuściłem się z domu za zgodą żony,  diabeł we mnie ożył

Najpierw standardowo do Warszawy, tam zdecydowałem sie na przejazd do Starzyńskiego i jazdę przez Wolę, bo chciałem uniknąć odcinków nieoświetlonych w Broniszach. Z dobrą muzyka w uszach, przejechałem przez Stolicę. O dziwo, było naprawdę ciepło noc 8 stopni. A na liczniku i pustych ulicach 26-28km/h - jednak szosa to szosa. 

Po wpadnięciu na trasę poznańską, włączam audiobooka i nurkuje w ciemność. Na zmienę jest przeplatana z oświetlonymi odcinkami w miastach. W Sochaczewie przez obwodnicę i na Łowicz. Jedzie się spoko, ale tam już czuje że mi marzną stopy. Temperatura około 5 stopni, nawet para z ust leci. Dobrze jednak mi się jedzie a prędkości nie widzę.

Przed Łowiczem planuje zrobić odwrót, ale ciemności nieprzeknione a nie chce mi się schylać i patrzeć jaki dystans, w myślach dodaje sobie otuchy, że i tak mam zapas więc, zawrócę w Łowiczu. W jednym z bardziej oświetlonych miejsc orientuje się, że przekroczyłem 100 km. Zawracam więc czym prędzej i z poczuciem, że teraz będę tylko w kierunku domu jechał - wracam. 

Jedzie się bajecznie. Leże na lemondce i pedałuje, nie wiem jaka prędkość, nie wiem co dookoła wpatruje się tylko w pas oświetlonego miejsca przed kołem. Podczas chwili rozluźnienia zapominam, że droga mimo pobocza ma też rów i spadam z asfaltu na piasek. Podrywam się z Lemondki i wyprowadzam rower znów na asfalt. Niewiele brakowało, a zakończyło by się to ostrą glebą. Serce mi wali, bo się wystrachałem ostro. Adrenalina pulsuje więc dokręcam. Klik i kolejny bieg wchodzi na kasetę. W oświetleniu widzę, że lecę 30km/h. Co ta adrenalina robi z człowiekiem. Na tym energetycznym kopie jadę jeszcze spory kawałek, a potem redukuje i znów pedałuje swoim tempem. 

W Sochaczewie gubię się nieco i w pustym mieście, pełnym opuszczonych fabryk  czuje się strasznie nieswojo. Jakaś osoba idzie chodnikiem chwiejnym krokiem i coś tam bełkocze pod nosem. Nogi chcą przerwy a ja za nic nie chce "relaksować" się w takim miejscu. Wyplątuje się z gąszczu ulic i jadę do Żelazowej woli. Na parkingu przed muzeum siadam sobie przy latarni na parkingu i zjadam i zapijam... Relaksuje się, bo czuje, że mam zapas. Gdzieś po głowie tłucze mi się, że może pojadę dalej. 

Siedzenie mi nie idzie;) Nudzi mi się, więc wsiadam i jadę dalej. Zmieniam audiobooka, na muzykę i gnam sobie pustymi ciemnymi uliczkami do Leszna. W Lesznie wypatruje słońca, ale okazuje się, że do wschodu jeszcze czas. Przelatuje przez miasto więc i gnam w ciemność. Przez Kampinos jedzie się w ciemnościach tak przenikliwych, że czuje się jakbym rowerem przez sam środek lasu jechał. Co jakiś czas wypatrywałem czy czegoś na drodze nie ma, lub czy jakaś zwierzyna się nie wybrała na spacer. Ten odcinek jadę więc, bez lemondki. 

Do Nowego Dworu dłuży mi się niemiłosiernie, wreszcie postanawiam zrobić sobie przerwę. Zjeżdżam na pobocze, siadam na jakiejś wydmie i gaszę lampki. Ciemność - dookoła las i droga pośród sosen. Wyciągam się na piasku i nucę sobie piosenki z mp 3. Spędzam na postoju jakieś 40 minut. 

Nowy Dwór to już na niebie się szaro robi. Miasto się budzi, ruszają auta do Warszawy i ciężarówki z wędlinami. Pędzą ludzie do tej stolicy jakby im mieli wjazd zamknąć. Na pustej trasie co jakiś czas mija mnie auto grubo ponad 100km/h.

Decyduje się jechać na Janówek. Świt, nad głowa, pochmurno i morale spada. W Janówku skręcam na Wieliszew i na rondkach ruszam na Dębę. Na zaporze robię sobie kolejny dłuższy postój na przystanku autobusowym. Łapie mnie drzemka. Śpię chyba z 20 minut. Budzę się nagle przerażony i szukam roweru. Podrywam się na równe nogi jak oparzony. Rower stoi na przystanku obok mnie a po drugiej stroni siedzi jakaś pani. Zdziwiona moją reakcją uśmiecha się:
- coś panu się złego przyśniło?
- eee słucham?
- bo tak się pan poderwał...
- nie nie to znaczy przepraszam, chyba mi się przysnęło.
- no wczesna pora jeszcze. Wie pan nie wiem, czy z tym rowerem kierowca zabierze do busa.
- nie nie ja nie na busa czekam.

Kobieta jeszcze chwilę podyskutowała i pożyczywszy jej dobrego dnia jadę dalej. Tak mi głupio było, a jednocześnie cieszyłem się, że nie zginął mi rower, podczas gdy spałem. W Jachrance wiatr pomaga i wychodzi słońce. Robię rundkę przez Zegrze i mknę w dół. Na dole po wjechaniu do Wieliszewa, przebieram się z Softshella i pruje dalej. Znów robię nawrót i znów na Dębę. W końcu decyduje się na Lotny finisz w Legionowie. Nowy asfalt z Zegrza do Legionowa niesie mnie 32/33 km.h. 




Jak ja to zrobiłem? Nie wiem...:) To była szalona jazda na mega spontanie!

I wiecie co? Chcę więcej!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew

Olsztyn - dawno oczekiwana trasa || 152.08km

Poniedziałek, 2 grudnia 2013 · Komcie(7)
Uwielbiam te chwile. Momenty, gdy po całym dniu pedałowania zmęczenie już zdążyłem zmyć pod prysznicem, gdy siadam do komputera z ciężką od wrażeń głową i z lekko mrowiejącymi ze zmęczenia mięśniami nóg rozpoczynam opisywanie tego co się wydarzyło. Codzienne pisanie o tym jak to jechałem do czy z pracy jest swego rodzaju ciekawym zabiegiem bloggerskim, pozwala mi bowiem na dzielenie się z wami codziennością i tworzenie więzi z czytelnikami. Czym bowiem jest nasze rowerowe życie jak nie codziennością. Od większych wyjazdów do kolejnych wyzwań mija bowiem troszkę czasu więc codzienność to ciekawe uzupełnienie wizji nas samych na bikestatsie.

Dziś jednak nie będę pisał o codzienności nie będę pisał o poniedziałkowym szczycie, opiszę wam krótka przygodę jaką przeżyłem na trasie Olsztyn – Ciechanów w pewien słoneczny poniedziałek wraz z Agnieszką.

Od planów roznosiło nasze Glowy ich wersje były tak różne, że aż ciężko to sobie wyobrazić. Pierwszym pomysłem było jechanie na 3 – dniówkę po Polsce z minimum bagażu tylko szosami z noclegami u ludzi i przemierzenie kilku województw. Drugi pomysł po fiasko poprzedniego, zakładał jazdę z wiatrem silnym w kierunku Terespola. Znów pomysł jednak rozbił się o pogodę, która od soboty usilnie dawała nam do zrozumienia, że „nie pojedziemy”. W sobotę padało w niedzielę mżyło, a w poniedziałek? No w poniedziałek cały kraj rozpowiadał o wyżu, który idzie i ma być słonecznie choć mroźno.

Wybraliśmy kierunek północny z powodu południowego wiatru. Ktoś spyta, że przecież południe Polski jest równie ciekawe. Po rozważeniu za i przeciw zdecydowaliśmy się, że przejazd przez zapchaną stolicę w poniedziałek w godzinach szczytu, jakoś nam nie leży.

Pociąg jechał miarowo a na niebie piękne słońce i błękit. Radowała nas ta perspektywa. W ciepłym przedziale rozmarza laliśmy się nad pięknem trasy jaka nas czeka.

Wysiadając w Olsztynie wystartowaliśmy z lekkimi problemami. Mój GPS jakoś nie mógł się odnaleźć a mapy się zawieszały. Udało się jednak z wielkim trudem przekonać go do współpracy.

Miasto zaskakuje dobrze rozwiniętą infrastrukturą rowerową. Dużo ścieżek z asfaltu i cała masa dobrze skomunikowanych szlaków. Szkoda tylko, że jak w całym kraju kuleje ich oznakowanie i myślenie nieszablonowe. Jako, że jestem „nowy” w nowym miejscu, nie wiem, dlaczego jest zakaz jazdy rowerem na wprost, bo nie ma oznakowania, że ścieżka która skręca w lewo, zaraz będzie biegła po „lewej” stronie dwupasmówki. A przecież w naszym kraju jeszcze nie ma ścieżek jednokierunkowych po każdej ze stron ulicy. To nie Sztokholm. Jadę więc na zakazie, bo musze jechać prosto – tam potrzebuje się dostać i jakie jest moje zdziwienie kiedy okazuje się, że ścieżka nawet dobra asfaltowa była tylko po lewej? No ale nic w przyrodzie nie ginie. Ścieżka na następnym skrzyżowaniu powrotem wraca na „prawo”. Wiele by mówić… wiele prawić, przejechałem, już wiem czego i gdzie mniej więcej szukać.

Pogoda w Olsztynie gdy ruszamy
Z Miasta wyjeżdżamy Aleją Generała Władysława Sikorskiego. W przedziwny sposób z dwupasmówki za dużym skrzyżowaniem droga kurczy się nagle do zwykłej drogi i wpada w las. Tam zaczyna się bajka. Piękny asfalt, równiutki i mało uczęszczany. Droga wije się pośród wielkich świerków i to wspina to opada w dół malowniczymi zjazdami. Naprawdę urokliwa trasa, aż żal, że człowiek nie miał okazji jechać tam jesienią lub latem kiedy las pięknie zielenieje. Jedziemy dość niemrawo. Po wyjeździe z miasta nie możemy się wkręcić na długodystansowe obroty. Jest kilka poprawek ubioru i kilka poprawek sprzętu u Agi w szosie. Ja też mam drobne regulacje, ponieważ na tym wyjeździe testuje zarówno bagażnik sztychowy, torbę i do tego jeszcze nowy kokpit szosowy.

Mimo wolno wpadających kilometrów i kilku postojów na poprawki i ustawienia droga zachwyca swoją malowniczością. Jadę oczarowany jej pięknem. Wrócę tam na pewno! Kiedy wydaje się, że wszystko już widzieliśmy. Wpadamy na polane, gdzie znajduje się mała miejscowość a w niej chroniona prawnie aleja z drzewami w skrajni. Tak uroczego miejsca nie widziałem!

Na niebie nie ma słońca, nie ma ani kawałka błękitu a podczas gdy my zachwycamy się lasem, zaczyna prószyć śnieg. Padają bardzo Male i drobniutkie ziarenka, i nie osadza się za wiele, jednak taka śniegowa chmura wisi nad nami przez wiele godzin.
Do Jedwabna dojeżdżamy troszkę zmęczeni rollercosterem w lasach. Dalszy odcinek nie miał być wcale o wiele lżejszy. Kilka kilometrów za miastem, psuje się droga a znak „uszkodzenia w nawierzchni przez 8 kilometrów” nie wróży sielanki. Już myślałem, że wyśmieje tych co mówili o „słynnych mazurskich drogach”.


Niestety, nawierzchnia pogarsza się i wali po nadgarstkach ostro. Dziura na dziurze a droga wąska jakby jednokierunkowa była. Wielkie ciężarówki z drewnem z lasu wcale nie pomagają. Do Wielbarka docieramy zmęczeni i wytrzęsieni za wszystkie czasy.


Niespodziewanie powstaje problem. Okazuje się, że sielanka za Olsztynem i piekło przed Wielbarkiem sprawiły, że gdzieś podziała nam się godzina zapasu. Do pociągu mamy 3h a do przejechania nadal prawie 65km z czego w nogach już jest 80 prawie. Gdy dodamy do tego porę, zapowiadającą zapadający zmrok, wychodzi nam równanie z wielką niewiadomą.

Agnieszka przejmuje prowadzenie i wskakujemy na 25km/h jedzie się ciężko a temperatura już sprada w dół. Dzieki silnemu zastrzykowi ukrytych sił Agi przejeżdżamy odcinek do Chorzeli dość sprawnie. Udaje się nadrobić z pół godziny. Zbliża się jednak zmrok i przymusowe staje się przybranie światełek. W Kamizelkach jedziemy już od ponad 30km, bo szarobura pogoda ( a zapowiadali słoneczko) sprawia, że lepiej nas widać. Jedziemy więc w duecie. Ja przejmuje prowadzenie i zakładam lampkę przednią – nazwijmy ją „drogową”, Agnieszka jedzie z tyłu ubrana w dobrą i intensywną mrugaczkę czerwoną. W tak zbudowanym pociągu, ruszamy w mrok.

Zanim jednak słońce zaszło, front pochmurny postanowił się rozstąpić i przygotować nam festiwal świateł. Słońce czerwieni się i przeplata z różem i żółcią. Tworzy się tęcza kolorów. Od góry jest ciemna linia frontu, tuż pod nią róż przechodząca w czerwień a po bokach postrzępione skrawki żółtej poświaty. Całości dopełnia ciemna linia horyzontu.

Szybko jednak spada na nas mrok. Robi się ciemno a wioski „świecą” ciemnością. Tam nawet latarni nie ma. Mnie dopada kryzys a temperatura waha się w okolicy 1 Stopina. Para leci z ust a szary wycinek drogi przed kołami nie daje się oderwać. Jadę skupiony w nim i zmuszam się aby jechać dalej. Jest mi źle, zmęczenie bierze górę. Agnieszką postanawia mnie zmienić i prowadzi kawałek. Droga jest na tyle pusta że jedziemy na „zakładkę” trochę gadamy, ale nie wiele się klei ta rozmowa.

Jakimiś nieznanymi mocami docieram do Gruduska a kryzys się rozwiewa powoli. Pomaga przerwa na kanapkę i picie. Przed nami ostatni odcinek. Prawie 20 kilometrów do Ciechanowa. Ta perspektywa wcale nie pomaga. Jest ciemno, chłodno, a nie ukrywam, że nogi czułem już znacznie. Jedziemy a droga znów jak na złość faluje. To w górę to w dół. Auta oślepiają długimi światłami za nic mając sobie rowerzystów. Świecę im lampką i mrugam, zasłaniając ją ręką. Czasem pomaga i zmieniają, jednka w wielu przypadkach niestety na długich jadą do końca, czyli do momentu minięcia z nami. Wrażenie jest straszne. Przez kilka sekund nie widać nic, zanim oczy przyzwyczaja się do ciemności i blasku Lamki na asfalcie.

Wreszcie Ciechanów i ostatnia prosta na Dworzec PKP. Pociąg uciekł nam zaledwie 20 minut. Na szczęście jest kolejny za… 1h:15`. Kupujemy bilety i wegetujemy na poczekalni. Temperatura w srodku nie taka zła, 12 stopni, za to towarzystwo? Czemu w naszym kraju zawsze znajdzie się jakiś ześwirowany pijak co to śpiewa gada sam do siebie i wyzywa wszystkich dookoła. Przez cały czas oczekiwania słuchałem jego bełkotu, pijackiej wersji „pierwszej brygady” i wykładów z historii o wojskach z „się… się… sząt…. Fartego roku” i o tym, że wy „skur… syny nie wiecie kim był ktoś tam. Swój wykład kierował do wszystkich na „Sali” czyli darł się w hali dworca co jakiś czas umilając sobie spacerem po hali. Żenada… z radością wsiadłem do ciepłego KM z Działdowa do Warszawy.


Do domu wracamy oboje zmęczeni, jednak był to fajny wypad. Mimo, nie najlepszej pogody spełniłem Obietnicę, że zabiorę Agnieszke kiedyś do Olsztyna i udało się wspólnie wyskoczyć na szosy, czyli w końcowym rozrachunku jest 2-1 dla nas. Pogoda przegrała!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:

Legionowska Katorga,
Castle Ultra Race ,
Tour De Zalew