ciekawsze wpisy, strona 5 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawsze wpisy

Dystans całkowity:1983.32 km (w terenie 197.00 km; 9.93%)
Czas w ruchu:31:51
Średnia prędkość:21.47 km/h
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:42.20 km i 5h 18m
Więcej statystyk

Do pracy 92 - Ultra czy nie Ultra? || 20.00km

Środa, 4 czerwca 2014 · Komcie(12)
W naszym kraju na rowerze jeżdżą całe masy ludzi. W ostatnich latach jazda rowerem, stała się bardzo popularna. Powli odchodzi stereotyp roweru, jako przedmiotu rekreacji li tylko. Wielu ludzi dostrzega rower w codziennym życiu. W ciągu ostatnich ośmiu jat jakie jeżdżę, zauważyłem bardzo dużą zmianę światopoglądu na ten rodzaj sportu. 

Wielu z rowerzystów jeszcze kilkanaście lat temu, aby poczuć rywalizację i adrenalinę towarzyszącą kolarstwu, musiała oglądać Tour De Pologne, czy inne transmisje z tego typu wyścigów. Obecnie na rynku rowerowym jak grzyby po deszczu wykluwają się coraz to nowe imprezy rowerowe, zwane potocznie "maratonami rowerowymi". Z maratonem i dystansem biegowego maratonu, nie wiele ma to wspólnego, bo odległości do pokonania, w takich wydarzeniach, przygotowane dla zawodników bardzo często sporo odbiegają od czterdziestu dwóch kilometrów. 

Wśród rowerzystów panuje takie przekonanie, że rowerem bez większego przygotowania i z zapasem dość długiego dnia w wakacje, da się przejechać 100km. Nie ma też wtedy znaczenia, jakim rowerem się jedzie, jak przygotowani jesteśmy. Wielu uważa, że po prostu da się to "zrobić z marszu". Gdy zaś zaczynamy rozpatrywać liczbę w dystansie większą o dziesięć, czterdzieści czy sześćdziesiąt kilometrów przekraczającą wcześniej wspomnianą "setkę", tu zaczyna się już całkiem inna rozmowa.


Jest jednak jeszcze jedna grupa kolarzy, pewnego rodzaju niedoceniana elita rowerowego półświatka - zwie się ich ultramaratończykami. Ciężko dokładnie sprecyzować dokładnie od jakiego dystansu, jeździ się "ultra" i jakie średnie trzeba mieć, aby być nazwanym tym mianem. Jedno jest pewne, niezależnie jakby na to nie patrzeć, jazda długodystansowa po przekroczeniu pewnej granicy staje się wyzwaniem!

Jestem jednym z tych, którzy potrafią przejechać ponad 300 kilometrów na rowerze. Niejednokrotnie pokonywałem trasy grubo wykraczające poza przyjmowane przez nawet wytrawnych cyklistów "normy". Jedni nazywając mnie szaleńcem i pukają się w głowie, a drudzy (klasyczni terenowi maratończycy) nie widzą w tym nic fajnego i zadają to główne i padające z wielu ust pytanie: 
"PO CO?"

Czy jazda taka jak ta, jaką uprawiam, jest ciekawa? Co może być fajnego w jeżdżaniu głównymi drogami, po nieoświetlonych rejonach naszego kraju. Co sprawia, że po wielkich kryzysach i trudach podróży, mam siłę daje wsiąść i jechać? Jeden z alpinistów , zapytany o to dlaczego próbuje wspiąć się na Mont Everest, w bardzo prosty sposób odpowiedział - "Bo Istnieje". Pytanie o wspinaczkę na tak znany szczyt wydaje się niezwiązane z tematem rozważań, a odpowiedź alpinisty jest dla wielu logiczna i prosta. 
"Jasne, że każdy chce wejść na tą górę w końcu to MONT EVEREST". Nic więc dziwnego, że alpiniści wędrują tam jak do świętej mekki. 
Co jednak wspólnego ma Mont Everest i kolarstwo długodystansowe? 

Otóż wbrew pozorom te dwa pozornie odmienne punkty łączy jedna wspólna cienka i dla wielu niewidzialna nić. A mianowicie jest to "droga". Jedni wyznaczają sobie ją w górę inni  wykreślają ją kołami na asfalcie dróg jakie pokonują. Ludzkie ciało podlega ograniczeniom, ale duch w nas, nie zna granic. To na jak wielki everest wejdziemy, zależy tylko od nas. To zjawisko oddalania sobie celu i wydłużania drogi wielu z was, może nazwać swego rodzaju masochizmem. Zadawanie sobie bólu, i przyprawianie o cierpienia i robienie tego w ciąż w coraz inny i wyszukany sposób dla wielu może być do pracy niezrozumiałe. 

Gdy spojrzymy na lekarza ze skalpelem w ręku, na pierwszy rzut oka trafia do nas, widok krwi, a w głowie mamy ból po operacji i czas rekonwalescencji. Jesli jednak odsuniemy sie nieco dalej, to dostrzeżemy, długotrwały zaplanowany proces powrotu do zdrowia a w efekcie łzy szczęścia pacjenta. Z długimi dystansami na rowerze - jakie by one nie były - jest podobnie. Wielu z naszych znajomych dostrzega w tym tylko skrajności. Wielu nie patrzy na obraz szerzej, z większej perspektywy. 

Z jazdą długodystansową jest troszkę jak z życiowym mottem. To taki rodzaj naszej życiowej filozofii. Bez trudu na pytanie: co mi dają takie wyjazdy" mogę odpowiedzieć, że to swego rodzaju - poszukiwanie wewnętrznego spokoju. 
Kiedyś brałem udział w kilku maratonach rowerowych. Pamiętam tłumy na starcie, nerwowe oczekiwanie na gong i wszystko zaprojektowane w ostatnim calu. Diety treningi, przygotowania i sam start w imprezie. Wiele słyszałem na temat różnych strategii pokonywania rywali, poznałem całą szeroką otoczkę "rozgrywania" na trasie i "finishowania". Pamiętam, że to właśnie wydało mi się takie - puste, sztuczne. Wszystko zdawało sie być wykreowane przez organizatora wyścigu, przez koncerny produkujące odzywki i całą wielką machinę trenerów sportowych i "teamów". Gdzie w tym wszystkim pozostawał sam kolarz? Gdzie gineła jego pasja i miłośc do jazdy na rowerze, gdzie podziały się te dwie iskry które pchnęły go w ten sport? No właśnie - gdzie?

- Jak tak jedziesz i jedziesz to nawet nic nie poczujesz, adrenaliny, rywalizacji nic!
- Jadę by pokonać siebie a nie przyjaciół!

Pamiętam jeden z takich wyjazdów, kiedy po wielu godzinach na rowerze, w blasku majączącego się świtu, upadałem moralnie. Przed oczami, widziałem tylko ciemność, a pośrodku szaro bladej plamy światła z lampki, przesuwały się pasy drogowe. Nie patrzyłem w dal, bo i tak nic bym nie zobaczył, za sobą też nic bym nie dostrzegł. Jechałem półżywy, noga za nogą, ze zwieszoną głową, wpatrzony w ten kawałek oświetlonego asfaltu. Miałem napój w bidonie, miałem batony, ale po całej nocy pedałowania i wpatrywania się w ten sam obraz, mój umysł przestawał funkcjonować normalnie. W pewnej chwili, kątem oka spostrzegłem jakiś cień i odbilem kierownicą. Zanim się obejrzałem byłem już w rowie. Czy to było jakieś zwierze? Nie wiem, nie sądze, to raczej omamy umysłu, który zdawał sie pracować restkami świadomośći. Kiedy usiadłem na ziemi i otrzepałem się z kurzu, lekki skok adrenaliny, postawił mnie na nogi. Nie miałęm ochoty już spać, ale organizm zdawał się odmawiać posłuszeństwa. 

Była chyba druga w nocy, a ja siedziałem na brzegu rowu niedaleko asfaltowej drogi pomiędzy sporo oddalonymi od siebie wioskami. W oddali słychać było rechot żab i cykanie świerszczy. Jak okiem sięgnąć ciemność. Lampka podczas upadku sie wyłączyła. Ciemność z każdą chwilą, stawała się coraz bardziej wyraźna. Gdy zdałem sobie wreszcie sprawę z zarysów okolicy spostrzegłem, że dookoła rozciągają się pola, a całe niebo usiane jest gwiazdami. 

Pamiętam, że śmiałem się do siebie samego i pomstowałem na sytuacje w jakiej się znajduję. Czułem taką niechęć do roweru, że na samą myśl o ponownym ruszeniu, dostawałem jakichś skurczów na plecach, które wzdrygały mną w konwulsjach. Siedziaęłm więc tak i nie myslałem o niczym. Dałem myślom płynąć w ciemności, popijając z bidonu z szeroko twartymi oczami widziałem obrazy, jakie dziś mijałem. 

Nie wiem jak długo siedziałem przy  tej wiejskeij asfaltówce, ale pamiętem, jedynie, że moją uwagę zwrócił człowiek na rowerze. Ku memu zdziwieniu, nie było już ciemno, a lekko szaro. Mgła na polach przeszywała mnie już do cna i zacząłem się gramolić do pionu. Na mój widok, mężczyzna zrobił szeroki łuk. Rower zaskrzypiał przeraźliwie i oddalił się. 
Ja też bym sie przeraził, gdybym jadąc o 3 rano rowerem spotkał jakiegoś osobnika wychodzącego chwiejnie z rowu przy drodze. Wbrew pozorom po pokonaniu rowu, reszta czynności była już sporo łatwiejsza. Po prostu wsiadłem na rower i pojechałem. 
Tamtego razu, zrobiłem ponad 280 kilometrów z czego większość trasy zajęła jazda nocna i wieczorna.

Z tej dziwnej opowieści, może pewnie wynikać jedynie zła nauka i przykład mojej lekkomyślności. Starsi wiekiem i rodzice pewnie powiedzieliby, że to była skrajna nieodpowiedzialnośc z mojej strony. Ja jednak pamiętam tamten wyjazd jako całkiem udaną wspinaczkę na Everest z drobną burzą śnieżną w drugiej pazie przed atakiem na szczyt. 

Jazda długodystansowa to przejazd w głównej mierze wytrzymałościowy. Tu liczy się głównie silna psychika i wytrzymałość organizmu na wielogodzinne niedogodności i utrudnienia w tym także na ból. Jednak samo słowo "wytrzymałościowy" jest pojęciem względnym, dla jednych maratonem wytrzymałościowym będzie zrobienie 100 kilometrów dla innych przejechanie 80 kilometrów. Dla wielu śmiałków, rozpoczynających, lub kultywujących jazdę na rowerze, przejechanie dystansu po spędzeniu piętnastu lub nawet dwudziestu godzin na siodełku w upale, znoju i zmęczeniu - wydaje się niewykonalne. 
A skoro coś jest niewykonalne - dlaczego by nie próbować tego zrobić?

W przeciwieństwie do światowej sławy ultramaratończyków, ja traktuje jazdę długodystansową jako swego rodzaju eksperyment. Raczej specjalnie nie trenuje, nie trzymam konkretnej diety i zapewne przez to moje osiągi są niższe niż mogłybybyć. Mi jednak sprawia pewnego rodzaju satysfakcję i frajdę takie właśnie "niepodporządkowanie" się systemowi. Te chwile, kiedy śledząc prognozy pogody, decyduje się, że za 12 godzin wsiądę na rower by pokonać 230 kilometrów. Ta niewiadoma, jak będzie, jak sobie poradzę i swego rodzaju strach połączony z podekscytowaniem. 
I po prostu wsiadam i jadę! Nie rozmyślam, czy ilość sił, i treningów w tlenie wystarczy na ukończenie zaplanowanej trasy. Ja po prostu idę na spotkanie z żywiołem. Ta niewiadoma, jest właśnie czymś niesamowitym. Pamiętam zawsze, aby nie pozostawiać wszystkiego samemu sobie. Kwestie awarii i ewentualnych kontuzji biorę pod uwagę, planując trasy w odpowiednio małej odległości od lini kolejowych, czy większych miast. 

A więc ultra - czy jeszcze nie ultra? Jak to ze mną w końcu jest?




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy 63 - Ciężka jest rola podwładnego || 10.47km

Niedziela, 27 kwietnia 2014 · Komcie(2)
Praca - dla jednych przymus, dla innych szara codzienność, a jeszcze dla innych raj, fajni ludzie. Czym jest dla mnie praca? nie wiem, chcę sobie miejsce znaleźć w robocie i ciągle ustawiam sobie różne scenariusze, ciągle staram się tak ustawić do tego wiatru, aby popłynąć a nie zatonąć. Ciężko jednak obrać jeden kurs, bo szarga wiatrem we wszystkie strony. 

Praca, nie jest zła pod względem wykonywanych czynności, ale strasznie mnie dotyka to jak traktuje się tam mnie i innych. Że nigdy dobrego słowa nie usłyszymy, tylko ciągłe pretensje, że nawet jak coś zrobię dobrze, usłyszę, że jest jeszcze 10 innych rzeczy które mogłem zrobić a ich nie zrobiłem. 

Są takie dni, kiedy po prostu odechciewa się tego wszystkiego, że ma się ochotę wyjść i zostawić to wszystko za sobą. Czasem jednak, najczęściej gdy nie ma szefa, po prostu pracujemy, mamy swój rytm i wszystko działa. Nic nie jest źle, po prostu gra. Wiadomo raz ciężej, raz lżej, ale nie słuchamy ciągłych nakazów, że mamy coś tam jeszcze zrobić i unoszenia rąk w geście rezygnacji, że  "jak to nie zrobiliście tego". 

Podczas 300 tki ostatniej pływałem w wielkim oceanie, wyłączyłem głowę, poniosła mnie muzyka, książka poniosła mnie intymność nocy i wolność . Trudno jednak wrócić do pionu kiedy tego samego dnia, ma się jakieś chore akcje w robocie i wrażenie, że całe to piękno dystansu, na nic, bo roztrzaskuje się o codzienność naszego życia. 

Rób to dla kasy.
Robię, i wmawiam sobie to w głowę, zamykam oczy i robię. Miej w pogardzie, niesprawiedliwość, bezsensowność, i totalny brak organizacji w firmie. Rób co możesz i wyłącz swoje zmysły, wyjmij procesor urazy, zdemontuj czujnik pogardy i przełącznik swojego poczucia wartości. Wejdź rób swoje jak maszyna. Nie dyskutuj, nie pytaj, nie dziw się, i przyjmuj wszystko na twarz, jak wielki Statek podczas sztormu przełamuje fale na oceanie. 

Sobota to dzień w ktorym dzieje się więcej niż zwykle. Zmęczenie wyszło, wyszła lekkie niedospanie, wyszło niechcenie i było trudno. Udało się dotrwać do końca. O 14 z pracy wyszedłem, a pracy. Padało a ja jechałem sobie w deszczu śmiejąc się do siebie w środku. Deszcz na policzkach, ciepła wiosna, świat taki naturalny, niezmienne pory roku, niezmienne ruchy wirowe ziemi, noc po dniu i tak w koło. Woda z nieba, rośliny z ziemi. Jakie to jest niezmienne... jechałem więć i delektowałem sie padającym deszczem, zapachem kwiecia na drzewach, wsłuchiwałem sie w ćwierkanie ptaków. Wyrwałem z przyrody, kawałek dla siebie, dla swojej glowy - dla swojego jestestwa. 

Deszczowy weekend spędze w domu - szkoda, bo bardzo chciałbym udać sie gdzieś z żoną. Zapomnieć o wszystkim poczuć to zmęczenie, poczuć, że poza pracą jest jeszcze życie!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dookoła Kampinosu - Szosowe rozpoczęcie sezonu. || 130.00km

Niedziela, 23 lutego 2014 · Komcie(4)
Dzisiejszy dzień z Agnieszką spędziliśmy na szosowo. Długo zbierałem się, aby pojechać na jakąś dłuższą trasę w celu sprawdzenia swojego stanu kondycyjnego w tym roku. W piątek Aga zadzwoniła i zaproponowała mi dwa warianty tras. Wypadło na rundę Kampinoską.
Od kilku dni zapowiadali na weekend pogodę, która nie pozostawiała złudzeń jak spędzimy ten czas. W sobotę pracowałem, ale niedziela - niedziela będzie dla nas. Nie wiele jeździłem ostatnio i obawiałem się nieco długości trasy i tego jak oboje z Agnieszką poradzimy sobie z wyzwaniem. 

Niedziela pobudka 7:30 i niespełna godzinę później już staliśmy ubrani gotowi do wyjazdu. Mgła jaka okalała okolice była gęsta jak mleko. Na termometrze lekko ponad 1,5 stopnia a słońca a ni widu ani słychu. Ruszamy w nicość, ale szybko pojawia się słońce. Jeszcze zanim docieramy do Mostu Północnego świeci z nieba i na termometrze pojawia się najpierw 4 a potem nawet 5 stopni. 

Przedmieścia pokonujemy jakoś bez melodii. Prędkość nie chce się układać jak należy, lub tak jakbyśmy się tego spodziewali po rowerach szosowych. W końcu jednak wyjeżdżamy na trasę do Leszna i wreszcie łapiemy przyzwoity rytm. 
Cała jazda dookoła Kampinosu to lekkie 25km/h i rozmowy. Dawno nie czułem takiej przyjemności z pedałowania. Droga Leszno - Sochaczew, dawniej dziurawa teraz jest wyremontowana i leci się bajecznie. Im godzina późniejsza, tym na ulicach więcej ludzi, spacerowiczów i Świeżaków. Rowerzyści pojawiają się w tempie logarytmicznym na ulicach. 

Na odcinku za Sochaczewem nieopodal wioski Tułowice, spotykamy maksymalnego luzaka. W zamszowym serdaku jadąc na swoim rowerze w stylu MTB krąży po całej jezdni. Jedzie bez trzymanki i wozi go po ulicy aż na przeciwległy pas. Gdy go wyprzedzamy czuje się w obowiązku utrzymać za nami. Prędkość jednak 25km/h dla jego 24 calowych kół jest za wysoka i odpuszcza po krótkiej chwili. 
Za Leoncinem, kryzys czujemy zmęczenie, ale kryzys na szosie to 23km/h. Lubie ten widok, czuje  jak jedzie mi się źle a tu takie wskazanie prędkościomierza. Na swojej Francy pewnie bym jechał 17 albo mniej. Szosówką to całkiem inna bajka. 

Od Nowego Dworu Mazowieckiego wstępuje w nas demon prędkości i nareszcie mamy wiatr w plecy. Prędkośći sięgają 28-30km na godzinę a ilość rowerzystów przekracza nasze najśmielsze oczekiwania. Są wszędzie, starzy młodzi, duzi, mali. Na rowerach MTB i na szosach. 
Pogoń za jednym z takich Świeżaków, zajmuje nam czas do samego domu. Majaczy nam żółta żarówiasta kurtka w oddali, ale niestety nie możemy go dogonić. Pewnie to szosowiec jakiś mknął przed nami. Nie zmienia faktu, że super się bawiliśmy goniąc go jak jakąś ucieczkę z peletonu. 

Całość trasy - bardzo sympatyczna, dystans odpowiedni na pierwszą szosową inaugurację sezonu. Wystarczająco się zmęczyłem, a jednocześnie nie zakatowałem w trupa. Stan na dzień dzisiejszy mojej formy oceniam jako zadowalający. Może w dystansach  tego nie widać, ale czuje się (ja) to w nogach. 









Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Co tu mamy tumany? Tu mamy tumany! || 12.00km

Czwartek, 22 sierpnia 2013 · Komcie(1)
Kategoria ciekawsze wpisy
Tumany kurzu! Tumany tuman tumanów... czyli szabrownik wkracza do akcji - PIWNICA. Wziąłem się za porządkowanie piwnicy, bo nie mogłem już patrzeć jak na kilku metrach kwadratowych piętrzyło się nie wiem co. Dziś się dowiedział co. Nawet moje malunki z dzieciństwa w kartonach i kocki lego w pudełkach są. I cała masa gówienek mysich. A to wszystko okraszone gipsem, rozpuszczalnikami, wałkami, śrubkami, puszkami i butelkami po rozpuszczalnikach.

Kilka ładnych wiader wywaliłem na śmietnik i poszło kilka wiader moich rupieci, jakieś gromadzone pancerze poucinane, na zasadzie "ten jeszcze dobry" ten się przyda... Sam jestem chomik, ale Aga mnie trochę oduczyła, więc dziś robiłem rewolucje jak u Geslerr. ie do poznania ani do Szczecina ta piwnica!

Miesce na 2 rowery - są
Szafa wielka ciężka co się nie domykała - nie ma
Słoiki - są
Drzwi - są:P

Wywaliłem starą ramę rowerową z roweru Ital-Bike kltóry kupiono mi na komunie, chyba czy jakoś tak. Stało to rdzewiało - bo wiecie i pewnie znacie tą zasadę - "zostaw to się przyda".

A dupa! nie przyda! Przyda to się miejsce na 2 rowery a nie stara rama!

Oczywiście jest jeszcze nawilżacz powietrza a`la PRL maszyna do swetrów, jakieś klosze od kinkietów(bo ojciec mówi że będą na wymianę).
Nie wiem z kim i kiedy będzie się wymieniał tymi kloszami, ale co mnie to. Pojechał a działkę to mu szafę wywalę. Nie chciał za bardzo się jej pozbyć to go postawie przed faktem dokonanym. - pół piwnicy szafa zajmje a w srodku większości sa buty. Mamę tez przycisnę aby segregacje butów zrobiła. A co!

Cuda rewolucje - Strzeżcie się - To nachodzi!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

By być sobą... czas wylać zupę! || 56.85km

Środa, 14 sierpnia 2013 · Komcie(5)
Kategoria ciekawsze wpisy
Czy czasem macie tak jak ja, że pośród codziennych spraw rowerowania, załatwiania i biegania, macie ochotę usiąść do komputera i nareszcie znaleźć czas dla siebie i swojego bloga?
To politycznie niepoprawne co pisze, bo jako człowiek niejako powiązany ze zdrowym trybem życia kreujący witalność swoją osobą i występujący w mediach, powinienem pisać tylko jak to "och" i "ach" na rowerze.

Nie narzekam na brak przebiegów i dystansu codziennego, bo nie mam auta, więc wszystkie sprawy załatwiam rowerem, zwyczajnie jednak ostatnio nie miałem czasu aby usiąść i zebrać to wszystko do kupy. A jedno czego bardzo nie lubię, zaraz po brukselce, to zaległości na blogu i taka niemoc w jego uzupełnianiu. I tu się usprawiedliwie, to że pisałem mało związane nie tylko ze ślubem jaki szykuje, ale i z własnym lenistwem.

Ktoś spyta:
- to po co marudzisz, jak zwyczajnie ci się nie chciało - my to rozumiemy/nie rozumiemy/gardzimy.

Muszę wylać z siebie żal na siebie samego bo to we mnie kipi jak jakaś stara zupa co już dawno sfermentowała i chce się wydostać na świat. I takiej zupy można się pozbyć uchylając jedynie wieko - wtedy rozniesie się tylko smród - ale można też wziąć garnek i ją wylać. Druga metoda mimo, że wymaga kszty wysiłku przynosi jednak o wiele lepszy efekt. Nie mamy zupy, nie mamy smrodu i mamy pusty garnek gotowy do napełnienia kolejnym rowerowym bulionem. Dziś więc moi mili podjąłem wysiłek wylania zupy. Może i jest ona już stara, być może nie ma smaku i nie jest takim nowum, jak post na blogu pisany "live" zaraz po wyjeździe, ale za to rozwiązuje problem mojego zaplecza logistyczno-bloggerskiego.

No to Chlup....

Sobota

To był dzień jak każdy inny, wiatr przesuwał kamienie po niebie a obłoki leżały na chodniku. Eeee tak - ta zupa chyba naprawdę ma już kilka dni, bo obrazy straciły swój należyty wyraz i kolor.

Sobota upłynęła mi więc na nierowerowo ponieważ gdyż udaliśmy się z Agnieszką na wesele swoich znajomych, którzy to takoż samo udadzą się na wesele nasze niebawem. Taka wymiana międzynarodowa, lub porozumienie dwustronne, albo ja wiem? Hołd Pruski?
Jakkolwiek to nazwiecie - wyniosła chwila dla Dagmary i Łukasza a dla nas próba generalna. Przypomnienie sobie regułek co i kiedy mówić w kościele a także, jak uściskać dłonie podczas przyjmowania (w tym przypadku składania) życzeń.
Próby taneczne na weselu także się odbyły - z rowerowego punktu widzenia Nic się nie działo!

Niedziela
Podczas gdy Izka
mijała pielgrzymki w Warszawie, Olo zwiedzał lokalne ciekawostki Keto wyrywał szprychy a Transatlantyk robił 4 województwa ja zwyczajnie spałem a w dalszej części dnia nie robiłem nic co zmusiło by mnie do spalenia więcej kalorii niż wymaga chodzenie po mieszkaniu. Pewnie piłem jakieś napoje i temu podobne po-imprezowe czynności:) Bajecznie fascynujące poranne figle, gdy głowa boli cię a nogi sa jakieś takie sztywne - you know what I mean:)

Od poniedziałku zaczęło się roweorwanie. Po-mie-ście, ale zawsze to coś. Male lokalne przebiegi zebrane w większe grupki zaczęły przynosić coraz większe liczby. W ciągu dnia oczywiście masa spraw związanych z przygotowaniem ślubu. Między innymi wizyta u księdza i podpisy w księgach. Uspokoiłem się, bo ślubu udzieli nam prawdopodobnie proboszcz a jegomość zdaje się być człowiekiem (to pierwsze zaskoczenie - ksiądz człowiekiem? WOW) a ponadto człowiekiem bardzo rozrywkowym. Powiedział, że postara się nas wyluzować na mszy abyśmy nie czuli się zdenerwowani i abyśmy się zrelaksowali. Pewnie da nam się napić winka - niezależnie jednak co zrobi czuje, że będzie mniej sztywno niż się spodziewałem. Czyli już jest duży plus.

Wtorek - znów na rowerowo a częściowo samochodowo. pojechałem do Warszawy bo kolega wracając z pracy miał pomóc mi odwieźć suknie z salonu sukien. Jak bowiem wiadomo nie posiadamy auta a wiezienie sukienki w SKM i ZTM to troszkę ryzykowna sprawa. Oczywiście w całym swoim zakręceniu do Warszawy zabrałem telefon i portfel a kluczy do domu nie;P


Suknia trafiła więc do sąsiadki, która swoją droga niedawno w podobnych okolicznościach przechowywała nam mój ślubny garnitur;) Wyobraźcie sobie jej minę, kiedy pukam i mam w ręku kieckę ślubna i mówię:

" eee bo wie pani, znów kluczy zapomniałem;P"

Jaki z tego morał? To wszystko przez auta! A w zasadzie auto - na rowerze raczej nie zdarza mi się zapomnieć kluczy.

Pierwszy raz zapomniałem kluczy przy odbieraniu garniaka, kiedy to tata mnie AUTEM podwoził z garniturem do domu. Teraz z kolegą odbieraliśmy suknie z Warszawy i czym? Oczywiście Autem! To dodatkowa prawda - pokazuje: Masz auto - zapominasz kluczy:D

Suknia jednak dotarła na miejsce, a ja odebrałem rower od Agi z pracy. Dzień więc zakończył się pomyślnie! Cokolwiek zakręcony był, ale udany!

Środa.

Dzień przed ślubem czyli dziś - ta zupa jest w sumie jeszcze ciepła. Nie wierzcie w pogłoski, że Księgowy tylko kotlety odgrzewa. Ba własnie a propos zupy to ugotowałem dziś wieczorem żurek na jajku i z torebki i był zaaaajeeee-pyszny:D

Dzień cały generalnie polegał na jeżdżeniu (tak znów autem nie jako kierowca całe szczęście) to tu, to tam. Zawożenie do sali alkoholu, zakupy potem paznokcie potem znów na zupę do rodziców, potem do kwiaciarni opłacić kwiaty, kupić baloniki, tasiemki na riksze i auta... czyli, tak to jest jak sam sobie organizuje wesele i zamiast być gwiazdą latam i załatwiam:) Ale to jest fajne - tzn fajnie mieć pod kontrolą to co cię (mnie - nas) czeka jutro.

Z mało fajnych rzeczy. Aga miała dziś stłuczkę, na rowerze z inną rowerzystką. Trochę z mojej winy a trochę z winy kierowcy busa. Otóż bus o gabarytach wielkich lub dużych bez przeźroczystych boków, taki jakim poruszają się firmy kurierskie. Zaparkował przed skrzyżowaniem i pasami a zaraz obok busa ktoś postawił pasmanterię. Choć może to najpierw pasmanteria tam była? No nie wiem właśnie tego - tu zeznania świadków są różne. Generalnie pewne jest to, iż w zdarzeniu zaistniał bus i pasmanteria. Z pasmanterii wyjechałem ja. Za mną ruszała Aga. Przy samej ulicy ja ruszyłem pierwszy i myśląc, że Aga tuż za mną mówię - możesz jechać. Ona jednak zawahała się i pewnie przezornie podparła się nogą o ziemię. Rowerzystkę widziałem, ale wydawała się daleko. Zanim się spostrzegłem, rowerzystka zdematerializowała się i pojawiła się niespodziewanie tuż obok. Aga tylko wsiadła na siodełko i zdążyła na pedał nacisnąć gdy z za busa wystrzeliła jak petarda - na żółtym rowerze stalowym - panna dziewanna i było ŁUP!

Ofiar w ludziach nie było, rowery nie uszkodzone, ale serce mi waliło, bo byłem przekonany że Aga jest tuż za mną, a ja odjechałem już z 10 m za zdarzenie. Troszkę się nerwów najadłem, ale wszyscy cali, żona przyszła nieporysowana a więc - rower z serca mi spadł! Tylko szlak mnie trafia, bo koles busem tak się ustawił, że widoczność zerowa i mogę tylko dziękować bogu, że to nie auto jechało a rowerzystka.

Dzień kończymy wieczorną mszą w kościele. W krótkich spodenkach i koszulkach syntetycznych w kościele musieliśmy wyglądać oryginalnie. Nie miałem kolarskiej na sobie tylko t-shirt, ale i tak kilka spojrzen nas zmiażdżyło. DO tego kaski rowerowe na ławce i sakwa koło ławki. Dookoła babcie w liczbie 20-30. To msza wieczorna a na mszy ze 3 razy ksiądz powtarzał, że "módlmy się za Radio Maryja i TV Trwam..."

Jak to śpiewają w kościołach? "zlituj się zlituj nie się nie tułamy" - No ręce mi opadły, co my w naszej katolickiej wierze nie mamy już świętych za których możemy się modlić?

Telewizii?
Trzeba nam modlić się za te środki masowej debilizacji starszych ludzi, za tego złodzieja i hochsztaplera Rydzyka? Ja proponuje jeszcze paciorek za świętego zmarłego wawelskiego prezydenta ŚP i jeszcze np za TVN aby "głosili tylko dobre słowo zawsze i by znalazło ono drogę prawdy".

No i jak sami widzicie - koniec zupy lekko przefermentował. pojawiła się polityka, antyklerykalizm i generalnie coś co ktoś na pewno okrasi komentarzem. Niepoprawnie polityczny, bezbożnik z kaskiem na ławce w kościele - mówi wam dobrej nocy i zapraszam jutro na 18:00 do Kościoła Garnizonowego na mój i Agnieszki ślub.


To jeden z największych jak dotąd wpisów, więc kto dotrze do końca wygra zdrapkę na Poloneza;)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

TAXI perypetie... i załatwianie kartonu. || 12.48km

Środa, 26 czerwca 2013 · Komcie(4)
Dzień pod znakiem poszukiwania sensownego transportu 2 kartonów z rowerami oraz bagaży do SKM. Ojciec niestety nie może nas zawieźć na lotnisko, bo mu dyrektorka dowaliła zakończenie roku szkolnego rano. Kombinujemy więc z taksówkami.

Pojechałem sobie dziś odwiedzić panów na "taryfie" stojących obok PKP Legionowo.
Rozmowa z nimi była średnio przyjemna. Jeden z rzeczonych taksówkarzy leżał na wyciągniętym siedzeniu obok kierowcy a nogi maił na dece obok kierownicy. Tuz obok stał drugi oparty o jego auto i prawili o marnościach świata. No nic, myślę dam radę. Podchodzę do nich i zaczynam rozmowę.
- dzień dobry panom.
- dzień dobry - odpowiada pan oparty i patrzy na mnie taką minął jakby chciał bez słów powiedzieć "czego chce".
- Poszukuje transportu do dworca z Jabłonny, tylko, że transport będzie większy i szukam większe taksówki.
- A nasze małe są? - prycha jakoś tak niewdzięcznie ten z nogami na szybie.
- No w osobowy się nie zmieścimy raczej, bo to by było dwie osoby plus dwa rowery w kartonach i bagaże.
- Nie mamy takich samochodów tutaj jak pan widzi. - rzecze oparty i w sumie widzę, że ma chęć wrócić do konwersacji z kolegą z wnętrza.
- No, widzę. Czy może macie wśród kolegów kogoś kto jeździ jakimś większym kombi albo busem? Może macie jakieś namiary?
- Nie... - odpowiada oparty nie patrząc na mnie i ciągle pochyla się nad kumplem "na luzaka". Odbieram tą pozycję jakby mną pogardzał, dawał do zrozumienia "daj mi spokój człowieku radź sobie sam"
- A może kogoś w Jabłonnie macie z kolegów z większym autem? - ponawiam próbę wysilenia ich szarych komórek.
- Nie nie ma! - opowiada oparty i dodaje lekko poirytowany. - Jest jakiś tam jeden, ale on nie jeździ, bo w sanatorium jest a ten drugi tez już nie jeździ na taryfie.
- Szkoda;/ naprawdę nic w obrębie powiatu nie ma większego do transportu?
- Niech pan sobie weźmie ekipę od przeprowadzek - dodaje ten z wnętrza z nogami na szybie rozbawiony swoim żartem.

W rezultacie tylko się zezłościłem. Żegnam się i już chce odchodzić kiedy dzwoni telefon w budce. Ten oparty z takim impetem leci do budki, żeby odebrać, że jestem zaskoczmy jego zwinnością. Drugi nogami zdejmuje nogi z blatu.
"Tak proszę pana, dobrze, oczywiście nie ma problemu" - słyszę głos z budki. Pan oparty już całkiem inny człowiek.

Ech dziwne to nasze społeczeństwo czasami. Nie dość, że pofatygowałem sie do nich osobiście to poczułem się jakbym im przeszkadzał i tylko tyłek zawracał. Rozmowa wewnątrz korporacyjna jest przecież ważniejsza od klienta jakiegoś co coś tam wydziwia.

W rowerowym udaje mi się załatwić karton na rower u DAX`a. Kupuje też pompkę do amortyzatora. Nie specjalnie ciekawi mnie instrukcja, czasem czytam w innych językach, ale z nudów czytam ją w domu i trafiam na nasz język ojczysty. Oto kilka ciekawych kwiatków z tego "dialektu", oznaczonego jako PL.

pompka specjalnie rozwinięta do 28 bar [...]

odkręcić czerwony guzik aby usunąć pompkę od tłumika[...]

odpuścić tyle ciśnienie aż życzone będzie osiągnięcie [...]


gużik

Polska Yazyk, tródna Yażik

Miłego dnia życzę!



Dzięki Kes za ten filmik?


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

No naprawdę nie mogię!!! || 12.00km

Środa, 24 sierpnia 2011 · Komcie(0)
To, ze pracowałem dziś u rodziców przy meblowaniu mieszkania po remoncie to nic. To, że zajęło mi to cały dzień i że przy okazji pomagałem w pisaniu CV i robieniu 10kg ogórków na zimę, TO NIC... To, że burza była zlało i znów nie było słońca to nic...

Jednak z tego wszystkiego nic siadłem dziś sobie na siodełko z moją ukochaną i po smacznej obiado-kolacji u rodziców wracaliśmy nocą już do domu. Wiecie co mnie tknęło? Że idzie jesień, ha ona nie idzie ona mówiąc potocznie nakur*ia. Żeby jeszcze uona tam jakoś szła z gracją, a patrzaj ci ta cala jesień ładuje środkiem i pod prąd i ostentacyjnie zaczyna przywalać mi z dyńki!

No na ulicy mroki, wszędzie mnogo mroku. Posiadam pewne wiadomości jako te mroki rozjaśniać jednakowoż ta jesień zaciemnia mroki. Dawno nie raziła mnie tylna lampka rowerowa... Byłem w szoku. A jaki mnie szok napotkał gdym na zegar spozierał? Rozumiem, czemu rower czasem nagina czasoprzestrzeń, ale żeby "o tej porze było ciemno???".

Z jednje stronicy, bierze mnie lekuchny żal, przygnębienie, bo siem nie nacieszyłem latem. Tak wiem, była wyprawa były upały itd, ale wróciłem w lipcu a potem 3 tyg lało na zmianę z deszczem a kilka dni padało normalnie. Świeciło to tylko mokre dupsko na siodełku w blasku błyskawic. Tak oto słońca tom się nie naoglądał w lipcu.
Sierpień troszkę się ogarnął, ale trzeba było nadrabiać zaległości nie tylko rowerowe z lipca i też przeleciał nie wiedzieć kiedy. W miesiąc nie zorbie dystansu z dwóch miesięcy. Wtem niebawem nastawać już chce wrzesień...

No ludzie czy wam się do tej szkoły tak spieszy? Nie można z tym wrześniem poczekać? Pani Jesień weź się no, nie bądź PIPA!!!

Z drugiej zaś strony, gdzieś pośród odmętów mej rowerowej próżności, z dala od obecności szarych komórek, splotów i sprzeżeń. Kusi znów biały śnieg pod kołami lekkie przymrozki. Kuszą spojrzenia zdziwionych ludzi na przystankach na modlińskiej, którzy będą wpatrywać się w pędzące JA i w głowach szukać pogardliwych słów MNIE opisujących. Kusi to, że znów poczuje się członkiem wyobcowanej i elitarnej grupy "jesienio-cyklistów" aby w listopadzie awansować do Półbogów "Zimo-cyklistów" których będzie niewielu na drogach. Kuszą puste ścieżki rowerowe bez Dziuń i Futerek bez lachonów z muzą z komórki.. Gdzieś nawet z sympatią wspomina sie te jesienne szelesty liści pod kołami i panie w kozakach na ulicach...


Wkurw mnie natenczas jednak zgarnia bom się jeszcze w całej swej mentalności nie ustawił na te zmiany i dogłębnie mnie to TYKA. Ta zaglądająca jesień... I zanim będę się jarał jak dziecko z nowej aury, zanim wypierd*le się na liściach bo zapomne że są śliskie, zanim zatrzyma mnie patrol i zwróci mi uwagę że nie mam lampki z tyłu(mimo że ja mam a nie właczylem bo dopiero bylo lato). Zanim znów będe kombinował jak rozmrozić rower po wycieczce... ZANIM TO NADEJDZIE!!!Chciałbym poczuć jeszcze trochę tych pieprzonych wybrakowanych jak chiński rower MTB w Lidlu , Wakacjii!!!! Takich ciepłych fajnych i rowerowych z sakwami szuterkiem i opalaniem się...


AMEN! - Tak mi dopomóż buk i jesion i wszyscy Wcięci!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,