kuweta, strona 7 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

kuweta

Dystans całkowity:2393.58 km (w terenie 1677.00 km; 70.06%)
Czas w ruchu:11:03
Średnia prędkość:16.98 km/h
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:33.71 km i 3h 41m
Więcej statystyk

Borem lasem - czyli Mazowia MTB zimą! || 55.00km

Niedziela, 22 stycznia 2017 · Komcie(4)
Start w zimowym maratonie to był pomysł, który zagnieździł się w mojej głowie tuż po przejechaniu nocą Kampinosu. Jazda terenowa sprawiała mi wtedy przyjemność i pomyślałem, że zimą zmobilizować mnie do ostrego przetyrania po lesie, może tylko syty zimowy maraton MTB.

Pogoda zapowiadała się przepiękna. W okresie poprzedzającym maraton padał śnieżek, było na minusie i nawet sporo śniegu nagromadziło się w lasach... wszystko wskazywało, że będzie bajkowo i bez skazy. Pogoda zafundowała jednak zwrot o 180 stopni i w przed dzień maratonu była odwilż, a od kilku dni wstecz nocami minusy, i za dnia plusy. Efekt? Przepiękna gołoledź o poranku w dniu startu.

Ale po kolei...

Wyjeżdżam z domu dość wcześnie, bo na miejsce startu docieram rowerem. Do biura zawodów mam jakieś 10-12km. Szkoda było uruchamiać na tę okoliczność auto. Po drodze jestem zaskoczony, szklanką jaką spotykam na ulicach. Przecież miała być odwilż! Przecież do licha pada mżawka! A może to nie mżawka? W powietrzu wisi taka ni-to-mgła ni-to-nie-mgła. No nic to - spakowany ubrany, no przecież się nie wycofam. Pedałuje hardo przez Legionowo i z przerażeniem odkrywam, że jej wysokość przyczepność dziś wzięła sobie wolne no i generalnie nie ma jej, i żadna koleżanka jej nie zastąpi. 
Kilkukrotnie podczas jazdy po mieście na pasach czuje, jak mi kółko tylne lekko ucieka na bok. 

Biuro zawodów znajduje się nietypowo jakieś 800m od linii startu.  Najpierw załatwiam więc formalności. W szkole tłumy, jedni się grzeją inni czekają na swoją kolej do rejestracji, a jeszcze inni... siedzą sobie i już. Gdy odstałem swoje w kolejce, przyszedł czas na "rekonesans". Pedałując raźno z przypadkowo zapoznanym rowerzystą, gawędzimy sobie o zbliżających się zawodach. Klimat takich imprez mtb, to własnie ludzie. Nie znasz nikogo, a po kilku startach masz pełno kumpli. Jedziemy sobie więc obok siebie, plotąc trzy po trzy i nagle kolega znika... za chwilę znikam ja... Obaj leżymy! Na prostej drodze najzwyczajniej nas zdjęło! Na kosteczce "bauma" prowadzącej do linii startu, jest przepiękna gołoledź, a lód jest taki, że podniesienie się z "gleby" jest jeszcze większym wyzwaniem niż jazda w samym maratonie. Na czworaka, jak jakieś pijaki pełzamy do krawędzi jezdni.
- uważajcie tu jest.... - zaczynam widząc rozpędzonego zawodnika jadącego za nami na start. 
<łup> Kurfraaaaaaaaaaaa - słychać okrzyk
- UWAGA!!!!! krzyczymy już we trójkę
<łup> <łup> Kolejne osoby leżą...
Na kostce jest tak ślisko, że tego dnia leży tu jeszcze kilkanaście osób.
-  No to wprawkę w upadaniu na lodzie mam - myślę sobie. Udaje się jednak zebrać i dojechać na start. Kręcę się po okolicznych szutrach pokrytych śniegiem i sprawdzam dokładnie i metodycznie jak jest w lesie. W sumie śnieg jest chropowaty i odwilżowy, ale padająca mżawka na wydeptanych odcinkach sprawiła, że jest bardzo ślisko. Będzie więc sporo zaskoczeń na zakrętach. 


W czasie, gdy ja się rozeznaje Cezary przemawia, wita i opowiada o trasie. W skrócie - no będzie śnieg, ślisko i uważajcie:) Taa tyle to już wiem. Snuje się więc dookoła i robię sobie fotki telefonem. Sprawdzam ciśnienie w kołach i podpatruje nowinek sprzętowych. Nie tylko ja tego dnia jadę na sztywnym widelcu, jednak chyba tylko ja jadę na sztywnym widelcu aluminiowym. Reszta to przełaje i 29-tki z karbonowymi podkowami!



Wreszcie szykujemy się do startu. Ustawianie w sektorach i pierwsza lekka nerwówka. Szybko znajduje sobie wspólny język z "tymi na końcu" i gawędzimy na luzie, śmiejąc się z warunków w lesie. 

3....2....1.... poszli
No rusza w końcu nasz ostatni sektor. Jest wolno - za wolno. Kurcze, albo ja mam tyle siły, albo oni jadą jak niedzielni kierowcy. Hmm dziwnie... jadę gęsiego, a nie ma jak wyprzedzić, bo dwie koleiny zajęte, a mulda po środku to żywy lód. Grupa się rozpędza i wreszcie udaje się ustawić w jakimś konkretnym kilkuosobowym wężu. Strategia? Jechać swoje i obserwować tych przede mną. No i starać się nie popełniać ich błędów. 

Śnieg jest sypki, klei się i sypie z kół. Wozi tyłem, a prędkość skacze od 23-17km/h. Pierwsze odcinki to plątanina zakrętów i płaskie szybkie drogi leśne - rzecz jasna pełne śniegu i zdradliwego lodu. Na kilka łukach wyczuwam co i jak. Wnioski... uważać, szeroko brać zakręty...i  jeszcze raz uważać. Pod śniegiem są patyki, korzenie, które pokrywa warstwa lodu. Nie widać ich czasem, bo czołówka tak zmieliła śnieg, że klękajcie narody. Czuć jakbyśmy jechali po kaszy mannej. Jedna osoba przede mną leży. Omijam...  druga wywija kozła...
- okej?
- taaaaa 
Jadę dalej... grupa się szarpie. Nie mam jak wyskoczyć do tej widocznej dalej przede mną, bo blokuje mnie kilka osób. Nie ma warunków do przeskoczenia. Kurde, tamci coraz dalej, a ci przed kołem "modlą się" jak na drodze krzyżowej.
- No dalej - myślę w duchu, dodajcie do pieca bo wam odejdą! A to długi prosty odcinek! Ludzie początek jada bardzo zachowawczo!
Próbuje ataku, ładuje środkiem i pruje w śniegu zaoranym przez innych Miota mną jak szatan! Udaje się przeskoczyć pątników i jadę ile sił, aby dogonić tych kilka osób co jechało przed nimi. Cisnę cisnę i nic! Zakręt, ajj za ciasno... drugi... za szeroko.... Kurde skup się Księgowy! Nie da się tu jechać na pamięć. Czuć jak rower oszukuje. Jeden łuk robisz, a drugi cie wynosi tak że musisz wykopywać się ze śniegu po kostki. Nie daje za wygraną. Jadę sam. Pątnicy już daleko za mną, jeszcze chwila i znikną z pola widzenia. 

Wolny Elektron!

Zaczynają się górki. Kilka fajnych singli. No wreszcie coś się dzieje. Lubie technicznie, lubię wspinanie się, długie ścieżki i między sosenkami. Niestety wspinaczka, to korzenie, korzenie to lód, lód to...
- podparłem! Uff nie przyziemiłem. Adrenalina skoczyła do bardzo wysokiego poziomu. Resztę podjazdu muszę wbiegać, bo nie ruszę w tym śniegu i takim nachyleniu. Korzeni nie widać, a wbieganie po nich utwierdza mnie w przekonaniu, że są cholernie śliskie. Wreszcie jest - szczyt wydmy. Wskakuje na siodełko! Jadę po grzbiecie, ale po gonionej grupie sprzed pątników, ani śladu. Jadę więc "solo". Nie oszczędzam się, ale nie mam punktu odniesienia, czy doganiam, czy zostaje. To w maratonach jest najgorsze. Albo jedziesz z grupą, albo przeskakujesz do tej z przodu. Zostanie wolnym elektronem jest najgorsze. Nie tak łatwo narzucić sobie reżim i dokręcać. Prędkość w takich warunkach nie mówi ci nic, poza tym jak bardzo beznadziejnie ci idzie. 

Wreszcie zjazd. Szybko, bardzo szybko. Puszczam po korzeniach shannon - niech szaleje. W zasadzie prawie lecę nad tymi korzeniami. I tak sobie kombinuje, jak zahamuje to leżę, jak nie zahamuje to... w końcu i tak mnie dziołcha wyłoży. Decyduje się na kompromis. Kilka przyhamowań dla zredukowania prędkości i kilka zjazdów w głębszy śnieg. Prędkość lekko spada i udaje się zjazd pokonać bez gleby, choć kilka pni drzew na zjeździe - tez przepięknym singlem - było bardzo blisko moich barków. Za blisko!

Nadzieja

Z oddali widać kurtkę fluo. Jest i on. Albo i ona. Nie ważne, w takich chwilach biorę wszystko! Czy to chłopak, czy dziewczyna. Jest ktoś! Jest punkt odniesienia. Pracuje, aby punkt "zjeść" i wyminąć. Nie jest to takie łatwe, bo trasa robi się interwałowa. Sporo wydm "robimy" w poprzek i podjazdy są po kilkanaście procent. Podjeżdżam, ale on/ona też. Jak wjeżdżam na szczyt wydmy - punkt jest już w oddali. Cholera - No! Dokręcam! Dokręcam i... mam go. To facet. Chłopiec znaczy się. Mężczyzna. Na jakimś tam rowerze. Łapie koło i młócę za nim. Kręcę w ciszy. Łapię oddech, ale... Kurka, no nie moim tempem jedzie. Pozdrawiam kolegę i wyprzedzam gościa Znów jestem na solo. Kilka pagórków jedzie za mną, ale potem gdzieś znika. Czyli decyzja o przeskoku była dobra!

 Patykolandia

Znów jestem sam. Tym razem nie długo, bo dostrzegam rowerzystkę. Tak widać, że to dziewczyna. Róż i błękit, i włosy spod kasku. No to znów pracuje aby ją dorwać. Nie daje się. Gdy wreszcie udaje się ją dogonić. Jestem umęczony, jak jakiś Poncjusz Piłat. Jedziemy we dwójkę spory kawałek. Raz ja, raz ona przede mną. Zmieniamy się na prowadzeniu, ale nie ma to sensu, bo trzeba trzymać odległości i bardzo uważać. Jak kto rypnie, dobrze jest nie rypnąć w niego - lub w tym przypadku NIĄ. Na jednym ze zjazdów ja idę prawą, a ona lewą. Słysze trzask i chrobot. Już wiem, że leży, ale nie mogę się teraz odwrócić bo pędzie 28km/h ze stromej wydmy. U podstawy staje i krzyczę do niej:
- cała? 
- tak tak. Już się zbieram. Leć leć!
I ruszyłem. Widziałem, że już wsiadała na rower, więc liczyłem, że mnie dogoni za chwilę, ale nie dogoniła i znów jestem na solo. 
Na jednym z odcinków trasa wiedzie poprzez wyciętą polane drzew. Pełno gałęzi, korzeni, pieńków i zaoranego pola przez leśne traktory. Odcinek ma niecałe pół kilometra może więcej, ale męczy mnie okrutnie. Trzeba spiąć całuy organizm bo rower robi co chce. Co korzeń kierownica odskakuje w bok, trzeba mocno trzymać . Trzęsie mnie jakbym po schodach jechał, a tylne koło wybiera wolność i robi taniec mrozu. Jadę ten odcinek, wolno ale bez upadku. Kosztuje mnie jednak sporo sił i po nim odczuwam kryzys. Nie mam kogo gonić, więc redukuje i jadę spokojniej. Trzeba uspokoić tętno, trzeba się pozbierać. Popijam z bidonu lodowate już picie. Zęby reagują bólem. Dla wprawy spróbujcie kiedyś wypić kole z MC donalda z lodem duszkiem! No u mnie to tak wygląda. Pić muszę, bo słabnę, ale jest to tak zimne to picie, że więcej zadaje mi bólu niż gasi pragnienia.

Padam do stóp jaśnie księcia!

Udaje mi się pozbierać swoje tętno z podłogi i odżywam. Znów czuje że mogę jechać, a płuca już tak nie bolą od oddechu. Znów jakieś osoby przede mną. Tym razem ich dojście to mozolna praca. Nawet się nie spinam. Są daleko, ale wolno się do nich przybliżam. Wreszcie mam... i grupę i bufet. Kuźwa, akurat jak grupę złapałem.
Kryzys ma się świetnie i czuje że nie odszedł daleko, więc staje i łykam picia izotonika. Ciepły? W życiu - lód! Banan? No ale jak w rękawiczce go zjeść,  no i pewnie zamarznięty? Popijam więc tylko szybko z kubka IZO i lecę. Grupa mi uciekła. Nie stawali na bufet. Trudno ich strata!

Na 3,5 kilometra przed metą, stoi wóz Maziowi. Jest rozstawiony na łuku w lewo i zagradza drogę na wprost.  Poznaję ekipę z którą pracowałem kiedyś przy organizacji tych imprez. Witam się okrzykiem z oddali. Machaja mi i kibicują. Pytam ile do mety i... padam do ich stóp! Na zakręcie ucieka mi koło i rąbie kolanami o glebę. W żywy lód! Aż mi się ciemno w oczach zrobiło. Lewy łokieć, lewe kolano... Na chwilę tracę oddech bo huknąłem też tułowiem.
- kufra Adaś... żyjesz? - kolega podbiega do mnie. Chce mi pomóc wstać, ale ja mam chwilę dla siebie. Musze skupić się, bo ból promieniujący z kolana jest przerażający. Łokieć mu wtóruje, a zamknięte oczy pozwalają mi choć częściowo okiełznać ten chaos w mojej głowie. 
- eee taaa. Spoko... - cedzę i szybko prostuje się na równe nogi. Nic nie chrupie - kolano nie złamane. Zginam rękę - działa - uff łokieć cały. 
- ale wypierd... aż huknęło
- no czułem...Dobra lecę dalej!
- napewno ok ?
- taaaa
To ostatnie słowo nawet mnie samego nie przekonało, a kolesi z obsługi, chyba już najmniej. Jadę, ale boli mnie kolano i łokieć. Jadę wolno, aby ocenić straty, czy nic nie puchnie, czy nic nie krwawi. Jest w miare ok, a zimne powietrze szybko ostudza zbite miejsca i jedzie się ok. Nie szaleje już, bo nie chce pogorszyć sytuacji. DO mety dojeżdżam w swoim raczej wolniejszym tempie. Uśmiech i ostry finisz na pedałach na końcu. A co niech foto mają pożywkę!



Maraton:
Super sprawa, super zabawa, trzeba uważać. Warunki były bardzo zdradliwe i w wielu miejscach nawet najlepsi leżeli. Tu o wyniku i o tym czy do kogoś "dojdziesz" w pogoni, świadczyła nie prędkość, a technika. Bo można było na pałę szybko, ale do pierwszego błędu! Kilka osób widziałem, jak leciały przez kierownicę, a kilku zbierało przerzutki z szprych bo redukowali za szybko przed podjazdami. Jazda w śniegu i lodzie to inna para kaloszy! Specem od snow mtb nie jestem, ale uczę się szybko - choć jak pokazuje przykład czasem boleśnie;)
Wynik
Podium jest - żart. Byłem 3 od końca w swojej kategorii. Łapie się w M2 jeszcze, więc młode dwudziestoletnie koksiki mnie objechały. No ale podium "wirtualne jest". A tak na serio - to wynik nie powala.
Czy żałuje? Nie - było fajnie, a efekt pracy mojej zimowej nie był nastawiony na jazdę tak intensywną. Maraton miał być zabawą i miał na celu poczucie nutki rywalizacji. No i dobrze przy okazji się nie połamać, co mi się udało! Siniaki są, zbicia są - no ale co to za wojna bez ran!

Przepaliłem się, zmęczyłem i to się liczy! Sezon startów na shannon - rozpoczęty. Maraton podróżnika już niebawem! 




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

nocą po lesie i w mrozie - głębokiej czerni głęboka głębia! || 12.00km

Sobota, 7 stycznia 2017 · Komcie(4)
Wycieczka w kompletnej ciemności po lesie. Pojechałem do Choszczówki i spowrotem. Las cichy spokojny, tylko ja i lampka. Tylna wyłączyłem, byłem cieniem. Śnieg zamarzł ludzie rozdeptali i jechało się koszmarnie ciężko. Rypałem po tych bruzdach jakbym po jakichś wielkich korzeniach jechał. Prędkość 9 km/h do tego lampka oświetlająca drogę było - nie powiem - zjawiskowo. 
Odkąd nocami jeżdżę do lasów, czuje się tam inaczej - bezpieczniej. Człowiek ma wrażenie takiej integralności z naturą. 

Jak się umęczyłem, zgasiłem lampkę ukucnąłem sobie i nasłuchiwałem lasu odparowując nadmiar wygenerowanego ciepła. Jest się samotnie w lesie... nikt o tym nie wie. 

To jak nurkowanie  - schodzi się na dno i słychać tylko ciszę... tylko my i głębia. Las ciemny!


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Do pracy - czyli kraina deszczem kapiąca || 30.00km

Wtorek, 20 grudnia 2016 · Komcie(3)
Kategoria Do pracy!, kuweta
Znów na shannon, po Kampinoskiej masakrze, trzeba było ogarnąć jednoślad, toteż musiałem rower do ładu doprowadzić. Udało się, choć ilość błota była spora. Łańcuch wyczyściłem, nasmarowałem a niunie przetarłem szmatką. Wygląda już lepiej. 

Co kupiliście swojemu rowerowi na święta?


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Nocna Masakra Kampinoska || 100.00km

Niedziela, 18 grudnia 2016 · Komcie(16)

Pomysł, by jechać nocą przez Kampinos, wpadł mi do głowy jakiś czas temu. Nie wiedziałem, jak i kiedy go wykonać, a sama jazda nocą po lesie zdawała się dość trudna. Musiałem kilka razy z pracy wrócić przez las, aby przekonać samego siebie, że nie "zesram" się ze strachu. Udało się, przetestowałem tez oświetlenie i byłem gotowy. Mentalnie - gotowy! Tak mi się zdawało w sumie, bo co innego 3km odcinek przez las podmiejki, a co innego szlak 50km po puszczy z dala od osad ludzkich...

Ustawka była spontaniczna, do końca pogoda świrowała i od mrozu, pokazywało zero, potem opady śniegu, śnieżyce aż w końcu się ta huśtawka ustabilizowała i na niedzielę miało być 0 stopni i lekki śnieżek miał prószyć. Wszystko było ustalone, i po tym jak rano z rodzinką poogarniałem sprawy, byłem gotowy do startu. Zasiedziałem się w domu bawiąc się z synem i z jęzorem leciałem do piwnicy aby zdążyć ogarnąć się i nie spóźnić na autobus. Chciałem odpuścić sobie jadę wylotówką do mostu północnego dlatego postawiłem na transport publiczny. Odcinek do Białołęka Ratusz, pokonałem autobusem. Oczywiście, nie obyło się bez ekscesów. Miałem wycelowany czas tak, aby być pod szpitalem w Międzylesiu na czas. W autobusie jakiś pijany młodzieniaszek rozkręcał awanturę. był podpity i troszkę hałasował. Kierowca stawał i miał ochronę wzywać. Udało się jednak gościa spacyfikować, przez pasażerów i się ogarnął. Efekt był taki, że byłem w niedoczasie. 

Po wyjściu z busa, szybki skok na siodełko i gnam jak wariat na Most Północny. Na ścieżce na moście - lodowisko. Wiadukt przemarza, a z nieba leci drobny śnieżek jak mąka. Miesza się to na zmianę z lekka mżawką -  a może to była taka schodząca mgła? Sam nie wiem. Jest około 0 stopni. Oby się nie rozpadało bardziej  - myślę sobie. Kilka razy ucieka mi tylne koło podczas zwalniania, a to przecież miasto i cywilizacja - co będzie w lesie?

Pod szpitalem, okazuje się, że nikogo nie ma. W moim telefonie pustka, bo po zmianie aparatów kontakty zostały w starym. nie mam nawet info do ludzi, którzy mieli ze mną jechać. Wszystko miałem sobie przygotować wcześniej, ale wyszło "jak zawsze". Udaje mi się zorganizować numer i dodzwonić do Agaty. Mamy kłopoty z zasięgiem, ale w końcu się kontaktujemy. Ona pomyliła godziny i zamiast o 15 była przy szpitalu o 13 więc pojechała i jest już w połowie Kampinosu przy drodze na Leszno. Ustalamy, że będzie wracać, a ja będę ją gonił i że pojedziemy zielonym szlakiem i, że tam się jakoś znajdziemy w lesie. 

Reszta uczestników się wykruszyła!

Rad nie rad, w zapadającym zmroku, ruszam na szlak puszczy sam. Jedzie się ok, choć drogę przykrywa już białą posypka śniegowa Ciężko to nazwać pokrywą śnieżną, ale nie widać co jest pod spodem. Po 15:30 z każdą minutą robi się ciemniej i wreszcie jestem sam w lesie, a dookoła mnie ciemna jak kawa noc. Wszystko niby, takie jak u mnie w drodze z pracy. "niby tak" aż do momentu, gdy uświadamiasz sobie, że to duża puszcza i wszystko tu mieszka. Dziki, wilki, łosie, sarny, a pewnie i rysie. Dodaje sobie otuchy gadając do siebie. W sumie gadam na głos, komentuje to co widzę, w nadziei, że zwierzęta  będą mnie słyszeć i czmychną...

Nie zmienia to faktu, że zabawa przednia. Światło przecedza się między drzewami, cienie tańczą i las "żyje". Masz wrażenie, że coś wyskakuje z boku, a to cień mijanego właśnie krzewu "mija cie". Pod kołami jest twardo, ziemia nie rozmarzła. Na jednym z odcinków pomiędzy drzewami folguje sobie za mocno i ląduje na glebie. Korzeń był niewidoczny, a ułożony skośnie do jazdy i przysypany puszkiem okruszkiem ze śniegu. Adrenalinka jest bo wyskakuje z roweru i lecę w ciemność. Łomocze w jakieś krzaki i zbieram się, a rowerowi nic. Upadłem na miękkie. 

"panie Adamie - trzeba się bardziej pilnować". Na jednym z odcinków szlaku jest sporo takich niespodzianek. Korzenie i pozamarzane kałuże przykryte prószącym śniegiem, zmieszane z liśćmi. Nie wiadomo co pod kołami. A droga "niby" prosta, tzlko koła tak jakoś czasem zatańczą jak staje na pedały. Najbardziej zabawna sytuacja zdaryłą się po środku niczego. Widzę z daleka światło rowerzysty i przekonany, że to ona, krzyczę coś na powitanie, a potem z za wydmy wyjeżdża jakiś koleś na MTB. Rzucam tylko  "ooo sory myślałem, że to kto inny" on tylko "spoko" i się mijamy. 

Na odcinku po "deskach" rozpędzam się za mocno i nie wiele brakuje, a wylądowałbym w wodzie. Dopiero gdy minąłem przepust z wodą zrozumiałem "po co" budują tam ten dukt po deskach. Drewno pod kołami podmarzło i było sliskie jak żywy lód. Tuz za pomostem drewnianym na zielonym szlaku, spotykam Agatę. Dalszy odcinek już jedziemy wspólnie. 

Sporo gadamy, dyskutujemy, i czas leci. Postanawiamy jechać do miejscowości Kampinos -aby wyjazd był bardziej "symboliczny". Po przecięciu drogi na Leszno szlak nieco bardziej kręci i zmienia się jego charakterystyka. Jest miejscami bardziej dziki, bardziej wąski. Wymaga większej uwagi.

W Kampinosie robimy przerwę na jedzenie i szykujemy się do powrotu na kolach. Drogi otyaczają mgły a na ulicach jest na granicy zera. Po jedzeniu ruszamy - czas do domu. Ja jadę z przodu, bo Agata mówi, że czuje suię bezpieczniej jadąc za kimś. Spoko, mogę prowadzić. Ja mam lampki ona lampki + kamizelkę. Drogą powrotna wiedzie spokojnie, choć dłuży się strasznie. To długi prosty odcinek aż do Warszawy. Za Lesznem, łapie nas niezonakowany radiowóz policji i dostajemy mandaty po 100zł, za nia korzystanie ze ścieżki rowerowej (ciągu pieszo-rowerowego)  tuż obok. We mgle nie widać było że tam coś jest, poza tym, ciąg pieszo-rowerowy tam to nic innego jak chodnik lokalny i znak o wyżej wymienionej treści. 

Cóż. Rok temu przed wigilia na pustej drodze dostałem taki sam mandat za to samo. Taki lajf - dobrze, że tylko raz do roku mają pieski taką skuteczność, bo mój rowerowy budżet by zmalał i jeździłbym na składaku:)

kilka cytatów z luźnej rozmowy

- a wiecie że w Kampinosie pojawiły się ostatnio wilki? - POLICE
- a ostatnimi czasy także rowerzyści - KSIĘGOWY

- nie za późno na rower? POLICE
- Jest 20 latem to jeszcze by się pan na działce opalał - KSIĘGOWY

- czytamy te WASZE fora POLICE

- Pana rower to akurat świetnie jest przygotowany do jazdy po ścieżce (29 cali grube opony) POLICE
- dobrze, że docenia pan to. Bo na co dzień jeżdżę rowerem mniej przystosowanym do jazdy, czyli szosowym
- no wie pan prawo to prawo, nie ma wymówek POLICE
- trzeba cierpieć! KSIĘGOWY
- no niestety POLICE
-


- tam obok, po prawej macie równoległą trasę do jazdy. Przez wioski, nie ma ścieżek, można jechać, a rowerzyści ciągle upierają się aby jechać tą od Leszna.
- no co zrobić. I wy musicie nas karać tak?
- no sam pan widzi. A tamta droga taka spokojna mały ruch!


- mamy na was ciągłe skargi, że środkiem jeździcie. Że nie da się was wyprzedzić.
- dwa pasy zajmujemy?
- nie, ale tworzą się za wami zatory drogowe i stwarza to niebezpieczeństwo.
- może kierowcy nie umieją wyprzedzać?
- wie pan, ale jak duży ruch z przeciwka to jak mają wyprzedzić kilku rowerzystów jadących jak kolaże w peletonie jeden za drugim?


Podsumowanie:
Las nocą nie jest zły. Jakoś nie czułem niebezpieczeństwa. Wyłączyłem w sobie ten strach. To troszkę jak lęk przed dzikami jak rozbijam namiot na dziko. Przyjdą to przyjdą - nie zjedzą mnie, a na rowerze jest szansa im uciec. Niedźwiedzi nie ma w sumie, a wilki? Wilk nie pojechał - to innych nie widziałem i innych Wilków nie znam:)

Oświetlenie.
Tu potrzeba dobrego światłą. Dobrze dodatkowo mieć czołówkę albo lampkę do doświetlania sobie szlaku. Czasem chciałem spojrzeć na drzwo obok mnie i przeczytać napis jaki to szlak itp, ale musiałem rower za kierownice do góy aby sobie oświetlić. Z siodełka też lampka nie zawsze łapała "w biegu" wszystkie oznaczenia szlaku.

Szlak.
Jechałem zielonym. łatwy, mało górek prosty, dobrze oznaczony. Na upartego można by jechać tylko po oznaczeniach bez GPS, ale zawsze jak nie byłem pewny czy jechałem ok to patrzyłem w odbiornik satelitarny, a potem i tak okazywało się, że dobrze pojechałem bo były oznaczenia.

GPS
GPS warto mieć, a jeszcze bardziej warto mieć wgrany ślad, który ktoś przejechał. Z samych dróg nie wiele byście wywnioskowali na mapie GPS. Co chwila się tam krzyżują leśne i rozwidlają. A szlak wiedzie czasem lekko dookoła no i jest przejechany, więć nie ma tam niespodzianek w stylu rzeczek czy powalonych drzew.  

Opony
Ja jechałęm jak było około 0 i ziemia podmarzła, ale bez grubych opon, jazda w lesie tym czy innym szlakiem wydaje mi się bez sensu. Sporo zamarznietych "piaskownic" widziałęm i gdby nie temperatura kopałbym się i na grubtych pewnie. 

Przygoda.
Super sprawa! Polecam - następnym razem też jadę, tym razem zmierzę się z Czerwonym szlakiem - trudniejszy!



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

jestę czołgię - jadę wszystko! || 35.00km

Poniedziałek, 12 grudnia 2016 · Komcie(2)
Kategoria Do pracy!, kuweta
Wyjazd do pracy był oczywisty i niezaprzeczalny, jak to, że miesięcznica będzie co miesiąc! Po trzech  dniach wolnego i trzech dniach nie jeżdżenia, postanowiłem, wykorzystać czas, gdy temperatura zejdzie poniżej zera i pojechać do pracy. Nadzieją moja było stwierdzenie: jak mróz to "będzie" sucho. Niestety nie było tak kolorowo. Było cokolwiek odmiennie nawet - tak bym rzekł. Było wietrznie, a dodając do tego grube koła mojego czarnego diabełka SHannona, jechało się ciężkawo. Pamiętajcie - zawsze swoją niemoc uzasadniajcie czym sie da! A to niedawne przeziębienie, a to wiatr, a to grube opony. Opony na ten moment wydają się wyjaśnieniem idealnym dla mojej niemocy. 

Jako, że na asfalcie, wiało, jak szalone, to wybrałem opcje terenowo - leśną. Zapomniałem jednak, że las nie wessał był jeszcze całej wody z opadów trzydniowych, no i było cokolwiek błotniście. 




Na moim ulubionym odcinku, od jakiegoś miesiąca, trwa zrywka drewna i jeśli połączymy ciężki sprzęt z opadami, mamy:





Accent sprawdziła się tu wyśmienicie, jechałem przez te rynny jak czołg, niejednokrotnie pokonując brody i wody sięgające prawie pod sam support.

Ostatni odcinek to przyjemna leśna droga żwirowa i wiatr w plecy. Jechało się przecudnie. Ilekroć jadę tym kawałkiem mam wrażenie jakbym był w wysokich górach. 


Efekt jazdy po dotarciu do pracy... Poza obowiązkami typowo pracowniczymi, miałem więc tego dnia rowere do wyczyszczenia.

Kaseta wymagała ostrego pucowania, a o łańcuchu i ramie to nawet nie wspominam:)

Nie da się? Jak się nie da jak sie da się;)


Po pracy zaplanowalem, że wrócę także przez las. Temperatura zaraz po południu spadała poniżej zera, więc woda z ulic szybko stezala w kaluzach w postaci lodu.
 Wracanie po siedemnastej o tej porze roku niezmiennie wiąże się z jazdą po ciemku, tak było i tym razem. 

W lesie obieram inny szlak niż rano, droga tym razem sporo dalej sięga w las i wiedzie - tak mi się zdawało - po ubitej zwirowce.  Najpierw za szlabanem jest 'twardo' jednak im dalej, tym więcej niespodzianek. Spotykam połamane i obalone w poprzek drogi drzewa -przeważnie brzozy. Kilka razy muszę nad nimi przenosić rower. Gdy kończą się drzewa miejsce im ustępują rowy z wodą.   Te są trudniejsze do pokonania, bo czasem zajmują całą szerokość drogi. Do tego ich okolica jest skuta lodem.  Jeśli dodamy do tego egipskie ciemności rozswietlane rowerową lampką, wychodzi nam całkiem spore wyzwanie.  Wodą w lasach po trzydniowych opadach jest w ogromnych ilościach. Są momenty, że jedyną drogą jest droga samym środkiem kałuży w nadziei, że tam jest płytko. I wiecie co? Nie zawsze jest płytko. 

Opuszczając las, mając za sobą kilka brodow po same piasty i przy akompaniamencie ujemnej teperatury, moja przerzutka xt dosłownie zamarza. Dolne koleczko muszę odkuwac z lodu by mogło się kręcić, łańcuch, po chwilowym postoju wzbogacił się o umiejętność pamięci kształtu, a przednią przerzutka przestała działać całkowicie. 

Jakoś udaje mi się dotrzeć do miasta, ale wiadukt w legionowie pokonuje już ' na hulajnoge' bo łańcuch przymarza.

Jakość zdjęć niestety ostatnimi czasy, słabnie diametralnie i strasznie was za to przepraszam. Zastanawiam się czy nie zaprzestać fotografowania telefonem, jednak ten mam zawsze przy tyłku, a ferrari, muszę zabierać "specjalnie" co pracy. Opcją dodatkową, jest jeszcze telefon numer dwa z matrycą 2mpix, ale jakie sa jakościowo fotki z niego okaże się niebawem. Tym czasem, robię wszystko aby jakość zdjęć była w stopniu wyraźnie zadowalającym...



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Miał być opis... || 30.00km

Środa, 4 maja 2016 · Komcie(1)
Kategoria Do pracy!, kuweta
Znalazłem kilka kilometrów w lesie... leżały odłogiem, więc je przygarnąłem. Chodziło o to, aby do pracy mieć tak jak poprzednio (po twardym) 15km i żeby 30 tka wychodziła z dojazdu. No i udało się;)
Kilka fotek:

Odcinek nowovodkrytej dokrętki. Fajny klimat ma ta cześć lasu.


Pan Kamyk....


A to już zachodzace słońce gdy wracam do domu...


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Przełaje, krzaki i inne - Na szlaku z RDK || 84.00km

Wtorek, 3 maja 2016 · Komcie(3)
Kategoria kuweta
O tym, aby dogłębnie poznać tereny okolic Zakroczymia i Czerwińska, myślałem, już jakiś czas temu. Odkąd pamiętam, jeździłem jednak głównie asfaltami i jakoś tak zawsze wychodziło, że zjechanie w największe krzaki, w jakie prowadził Radek wzbudzało u mnie jakąś niechęć. Tego dnia zaplanowałem, nie narzekać na niewygody, chciałem aby zabrał mnie w najgorsze wyrypy jakie zna. 
Nie sądziłem, że weźmie to tak dosłownie...

Było super. Sam w życiu nie wjechałbym w takie krzaczory. Czasem jechaliśmy miedzą pola, obok ludzie pielili truskawki, a my nagle skręcaliśmy w krzaki.
- Radek gdzie ty
- tu jest droga!
- Tam są krzaki...!!!
Na końcu okazywało się że miał rację. Droga na jeden rower pomiędzy często jakimiś wysypiskami śmieci, jakimiś zbiorowiskami cegieł odpadów, cieknącej wody i masy krzaków. To właśnie była moja trasa tego dnia.
Cieżko by wam o tym opowiadać. Po prostu wrzucam fotki!


Trasę zaczynam z PKP Modlin. Udaje się wstać dośc wcześnie, więc już 7:20 jestem w Modlinie i ruszam na szlak!


Okolice Twierdzy teraz nie tak łatwe do wjechania. Aut nie wpuszczają za to pieszych i rowery? Pewnie! Pięknie pooczyszane skarpy przy najdłuższym budynku TM.







Przez Twierdzę Modlin, przelatuje wdychając zapachy kwitnących krzaków. Pachnie jak w jakiejś perfumiarni! Dookoła wszystko budzi się z zimowego snu, wszystko strzela kwiatami!
Zaraz pod mostem trasy Ekspresowej na Warszawę dołącza do mnie RDK

Od tego momentu już to on prowadził mnie będzie w głównym stopniu. Ja mu tylko cele wyznaczałem ogólnie... 



- Radek, ale tędy dokądś dojedziemy?
- nom...
- na pewno?
- nom...

Tosmy Pogadali i pojechali!






Pozostałości Dawnej Cegielni w miejscowości Mochty - Nie wiem czemu nazywa się miejscowość Mochty-Smok? Ktoś coś?

Charakterystyczna zabudowa okolic Cegielni - mieszkania wyglądają jak dawne po-pracownicze budynki socjalne.

Kolejna droga w stylu "dokąd ty jedziesz Radek?!!!"


Pozostałość Dawnego PGR-u

Nie wiem czemu, ale strasznie podoba mi się to zdjęcie - Ma taki mistyczny klimat;)


Kolejny Wąwóz w naszym Wykonaniu.


Zaszumiało, poleciało, wylądowało! 


Mała osada, gdzie wszystkie domy zbudowane na ta samą modłę z czarnego starego drewna. Zapach jak na jakimś strychu, zgniłego drewna i starości roznosił się dookoła. Ciekawe wrażenie węchowo-wizualne.

Mural na dawnym ośrodku Uchodźców z Czeczeni w Mochtach.



Ten Wąwóz zaczął się śmietniskiem, potem był gruz budowlany, potem znów śmietnisko, a dopiero sporo dalej w dole jako tako- było dziewiczo (opona po Prawej). Pani pracująca na polu wyraźnie odradzała nam jazdę w dół.
- a jak koło przebijecie sobie> To co wtedy?
- spokojnie mamy dętki
- po co tam jado... wjado na coś i dopiero będzie.
- wie pani przygoda
- e tam taka przygoda...

Dopiero potem uświadomiłem sobie, że kobieta dokładnie widziała, że tam jest śmietnisko i w sumie nie chciała pewnie aby ktoś to śmietnisko odkrył. Bo to i żadna wizytówka dla wioski, że tam wywalali śmieci i gruz. 


Radka rower to dość specyficzna konstrukcja. Baranek bez owijki pomalowany na czerwono farbą w spray`u a do tego mostek karbonowo-alumiowy accenta. 


A tak radzimy sobie z nadmiarem niepotrzebnej linki hamulcowej. 
Cały Radek:)

Szybka wizyta u Radka w domu na kotleta i dalej ruszamy na szlak - tym razem dołącza do nas żona Radka Kasia. 



Dobrze dobrana Para Jacek i Barbara!


Kasia atakuje na podjeździe (kolejny Wąwóz) i wygrywa premię Górską!

Chłopaki - poczekajcie podniosę wam to drzewo!




Jak było w dół to musi być też do góry...




Klasztor w Czerwińsku.

Od czerwińska to głównie powrót tranzytem i ucieczka, przed burzami. Dookoła schodziły ulewy a my uciekaliśmy slalomem i czasem spadło na nas tylko kilka kropel. 







Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Poland Bike Legionowo - relacja z wyścigu || 46.00km

Niedziela, 1 maja 2016 · Komcie(8)
Lubię pisać na świeżo, bo wtedy najwięcej emocji siedzi we mnie i najwięcej mogę opowiedzieć. 
Jak już wspominałem, postanowiłem wystartować w maratonie MTB Poland Bike Legionowo. W sumie spontan, bo i tak po lesie miałem jeździć. 

Wstałem z ciężką głową. Śniadanie weszło słabo. Dobrze, że start zapowiadali na 12:30, bo w przeciwnym razie trudno byłoby mi funkcjonować. Jakoś tak nastrój z rana i pogoda za oknem sprawiały, że totalnie nie czułem tego maratonu. Około 11 ugotowała mi żonka makaronik i z białym serem i dżemem zjadłem go. Nie powiem, dobry był, ale żołądek obkurczony sprawiał, że wszystko jakoś tak szło opornie. 

11:30 jestem w miasteczku. 

Kręcę się jak smród po gaciach, bo szukam znajomych twarzy. Niestety nie znam nikogo. Albo przez te kilka lat wypadła czołówka, albo po prostu moi znajomi, głównie Ma-zowię jeżdżą. Chodzę patrzę, obserwuje rowery - takie zboczenie zawodowe. Cała masa ludzi na wypasionych maszynach. Rzecz jasna królują już 29-ery, mało kto na 26-tce lata. Ci co mają mniejsze kółka są w zdecydowanej mniejszości. 

Coraz bardziej upowszechnia się również napęd 1x10 i 1x 11... Zaskakujące jak bardzo moda rowerowa pleni się w rowerach zawodników. Ciężko już spotkać kogoś z napędem 3x9 czy nawet 3x8. Zaletą napędu 1x10 czy 1x11 jest sporo mniej "dłubania" manetkami podczas wyścigu. Minusem zaś jest przede wszystkim przełożenie. Mamy do wyboru tylko 10 lub 11 przełożeń na tylnej kasecie. Choć największa zębatka faktycznie sięga 40-42 ząbków przy przedniej koronce w korbie rzędu 30 zębów przełożenie i tak nie powala. 

Trend rowerowy zmienia się i rezygnuje się z przełożeń przy korbie. Kto choć raz jeździł w terenie z przerzutką przednią, wie jak niepewne jest zmienianie przełożeń przy "korbie". Zarówno wrzucania na duże tarcze w korbie jak i redukcja powoduje spory skok łańcucha i często powodowało to problemy podczas maratonu. Łańcuch spadał, klinował się  zrywał. Stąd trend z przerzutką tylko tylną. 

Wróćmy jednak do samego startu.

Spotykam się ze znajomym -  Józkiem od Małgosi. On też wpadł na pomysł aby wystartować. Stajemy sobie na samym końcu w 10 sektorze. Jest wesoło. Fajnie się gada, obok jakaś wesoła para rozbawiona startem i podobnie podchodząca do startu jak my:) Gadamy gadamy aż zaczynają puszczać sektory. Jak dżdżownica przesuwamy się do linii startu i...

3...2...1....SRU!

Poszło! Jadę sobie spokojnie, a wokół słychać tylko skoki przerzutek i zmiany biegów. Nie daje się złapać w nagonkę, jednak staram się również nie zostać w tyle. Nie najlepiej wyprzedza się w lesie, nawet na szutrowej drodze, gdzie po bokach ubite, a środkiem piasek. 

Stawka wpada w las i od razu się zaczyna tasowanie. Jedni  odkrywają że po piasku trudniej, inni szukają "myszkują". Każdy się tasuje, to lewą to prawą. Staram się utrzymywać adrenalinę na wodzy. Prowadzę rower równo, dogrzewam mięśnie. Nie  jest lekko, szarpane tempo od samego początku. To ktoś atakuje lewą, to prawą, a nie  bardzo mam jak się odwrócić, czy jeszcze ktoś planuje ataki. 

W plątaninie prostych choć dość piaszczystych szlaków docieramy do Choszczówki. Tam krótki odcinek asfaltowy. Jest moment na łyk picia i wykorzystanie swojej nietypowej kierownicy. Siadam na koło pewnej grupce, która wyprzedza około 8 zawodników, walczących z " *postartowym zapiekiem".

* Efekt, zbyt szybkiego puszczenia się w wir walki. Pierwsze kilometry mogą wycisnąć z Ciebie zapas sił jeszcze przed połową zaplanowanego dystansu. Adrenalina, szał podniecenie i nie ma cię po kilku kilometrach "zapiekłeś/aś się"

Pociąg, do którego wsiadłem, nie ma zamiaru odpuszczać. Lecimy 30... 35... 38... puszczam korby. Nie ma sensu, nie mam już nikogo do wyprzedzenia, a w oddali widzę, że stawka skręca w teren. Ostatni łyk picia i wpadam na singiel przy samej ścianie wiaduktu na Choszczówce. Mało miejsca, jakieś chaszcze, stawka idzie wolniej. 
Na końcu singla zwalniamy nieomal do zera bo zwrotka 360 stopni i wjazd po ścieżce na wiadukt. Niby asfalt, ale nachylenie typowo górskie. Niskie ciśnienie w moich oponach nie daje plusów na asfalcie, więc czuje jak bujam się na tych 2,5 atmosferach w oponach. 
Jeszcze 300... jeszcze 200... jeszcze 100 metrów... Jest szczyt - puszczam korby i mknę w dół prawie 40km/h. 

Pomarańczka...

Z asfaltu wpadamy na szutry pod Choszczówką. Sporo trasy biegnie wąskimi udeptanymi ścieżkami przy ogrodzeniach ludzi. Co jakiś czas droga odbija to w lewo to w prawo. Gubię się w nawigacji. Mój pociąg z przed wiaduktu już się porwał. Przede mną jedzie dziewczyna z jakiegoś klubu z WOLI. Pomarańczowa - tak ją nazwijmy. Włącza mi się typowo męskie myślenie:
- Co dziewczyna? Przecież ona nie może jechać tak szybko...
We dwójkę z pomarańczową, tasujemy się na kilku odcinkach po lesie. To ja prowadzę, to ona. Dobra technicznie, jedzie moim tempem i tak się wozimy co jakiś czas wyprzedzając zawodników. 

Wreszcie 13 km trasy i rozjazd. Skręcam na MINI i łapię łyk picia. Z rozjazdu wyjeżdżam jako pierwszy, więc nie mam pewności, czy pomarańczowa nie poleciała na MAX. Zaczyna się wydma, redukuje i mielę... mielę, mielę a tu obok mnie wysuwa się znany pomarańczowy strój. 
- byłam przekonana, że jedziesz MAX`a. - mówi lekko zdyszana z uśmiechem
- e tam, maxa jeżdżą tylko Lanserzy
- Ha ha - Proste! No to co? Jadziemy!

I pojechaliśmy... 
Trudne techniczne odcinki, sporo wąskich ścieżek miedzy drzewami, sporo podjazdów i zjazdów. Ledwie odpoczywasz od podjazdu, a tu już szybki pełen "hopek" singiel w dół i zaraz znów wspinanie się na wydmę. 
Razem z pomarańczową dochodzimy większą grupę. Robi się ciasno. Single nie pomagają wyprzedzić. Wieziemy się w "wężu". Wszystko troszkę jak na weselu, pan "X" prowadzi, a reszta za nim. O ile pan "X" jeszcze ma parę to jest git, ale jak pan "X" zaczyna "dukać" pod górki i gubić rytm robi się wolno... Ten wąż po singlu to był dobry moment na regenerację sił. Jeszcze chwilka, jeszcze momencik... Pomarańczowa jeszcze gdzieś mi mignęła na którejś z prób rozerwania tego węża. W końcu nadarza się okazja. Krótki zjazd i podjazd pod wydmę po drugiej stronie. 

Piaskownica wielka!

Atakuje i z całych sił trzymam kierownicę na zjeździe. Wóz albo przewóz. Piaskownica wielka! Ludzi miota na lewo i prawo. Idę środkiem przez piasek i do się opłaca. Wyprzedzam w sumie na krótkim "siodle" prawie 5 zawodników. Na kolejną wydmę wjeżdżam już jako pierwszy, a wężyk ustawia się za mną. 

Na jednej z wydm korek, jakieś okrzyki wszyscy zwalniają. Dziewczyna jakaś leży obok kilku facetów. 
Jak przede mną 10 osób spytało czy ok, i czy nie trzeba pomóc, nie pytałem już jako jedenasty. Po następnej wydmie biegł już sanitariusz z walizką. Zjazd faktycznie był zdradliwy są korzenie, a zaraz za nimi piasek i ostre wiraże między drzewami. Wypadek miał miejsce w takim niefortunnym miejscu. 

Skok w bok...

Podjazd zdawał się nie mieć końca. Jedziemy w kilka osób i gdy wyłaniamy się spoza wydmy widzimy wielką ścianę. To góra gigant. Nachylenie chyba 60 stopni. Przed nami zawodnicy prowadzą rowery. W zasadzie to oni je wprowadzają nieomal mając je nad swoją głowa. Zsiadam i zaczynam wbieganie. Mijam kilka osób potem hop na szczycie na siodełko i ledwie się obejrzałem a już pędzi za mną tłum . Szybki zakręt w lewo, szybki w prawo, kilka sosen, potem ostre 90 stopni i... skok w bok. Nie wydało. Wpadam centralnie w krzaki. Robię to dośc spektakularnie bo przeskakuje nad kierownicą, która spada z "Dropa" razem z rowerem
- żyjesz? - słysze z góry okrzyki.
- cały jesteś?
- tak tak... sory!
- nie przepraszaj dawaj z krzaków nie ma odpoczywania ha ha
- jasne!
Chłopaki śmieją się do mnie jeden podaje mi rękę abym się wdrapał na szlak. Wsiadam i za chwile jestem znów na siodełku. Spodnie lekko rozdarte, ale jedziemy dalej. Adrenalina uderza w głowę, ale humor nas nie opuszcza.
- ładnie poleciałeś!
- wypadek przy pracy! 
- oby ostatni
- taką mam nadzieję!

Wreszcie wpadamy na przejście podziemne pod torami na Choszczówce. Szybkie zbieganie po schodach i redukuje stratę związaną z wypadkiem. Bo grupka wbiega do podziemia prawie 7 osobowa, a wybiegam jako pierwszy. Zaleta butów bez spd. Ludzie na peronie nieomal wpadają na nas, bo SKM właśnie przyjechała. Są zaskoczeni, jedni coś tam krzyczą inni klną. Nie słucham. DO mety prawie lub aż 10km. 

Chemia...

Nie wiem kiedy i jak ale pojawia się bufet i na bufecie łapie izotonika i żel. Z butelką w ustach, trzymając ją zębami jadę po rozsypanym odcinku cegieł. Woda z butli nieomal mnie zalewa. Wypijam buteleczkę izotonika i już rozrywam żel. Nogi słabną to było czuć. Żel wciągam i z nową siłą ruszam dalej. Odcinki przez chwile mniej techniczne, płaskie toteż można odpocząć od pojazdów, ale prędkość wzrasta. Jak tylko puszczę korbę, to na plecach słyszę jak cykają przerzutki. Tracę kilka miejsc, czuje jak kryzys się zbliża. Odpuszczam nieco, aby zebrać drugi oddech. Udaje się dopiero po jakichś 10 minutach. Pewnie wchłaniały się chemikalia z bufetu. 

Zabieram się z 3 osobową grupką. Facet leci w trupa. Nie wiem ile dokładnie ale ze 30-32 leciał po tych szutrach. Gdy wydawało sie, że to już prawie meta, ścieżka skręca nad jeziorko. Jedziemy technicznym singlem między drzewami a pod nami po lewej tataraki i woda. Prędkość spada prawie do zera, bo najzwyczajniej w świecie ludzie z szerokimi kierownicami nie mieszczą się miedzy tymi pniami sosen. Znów zyskuje tu przewagę, bo moja jest szosowa i wąska. Zbieram kilku z grupy i uciekam. Za chwilę poprawia ktoś na fulu - też chłopak złapał kilka sekund bo muldy były takie, że ludzie na hard-tailach skakali jak z trampoliny. 
Full i ja lecimy , ale chłopak mi ucieka. Widze na liczniku że to ostatnie kilometry. Spinam się i doganiam Fulla! Zdziwiony patrzy na mnie jak pruje 34km/h po korzeniach i piasku na sztywnym widelcu. Uśmiecha się pod nosem i po drugiej stronie ścieżki próbuje mnie dojść. Wypadamy z lasu na polanę i ostre 90 stopni. Tym razem jemu nie wydało. Słyszę tylko jak hamuje tarczówkami i lasuje w zaoranym polu po wycince drzew. 
- cały? Drę się z za ramienia?
- tak tak. Leć! Dojdę CIę!

Do prawie samej mety jadę sam, tuż przed końcem łapię znów kilku chłopaków i wjeżdżam na metę z uśmiechem.



Podsumowanie - bawiłem się spoko. Ostatni sektor to całkiem inne podejście, bez ściskania pośladów! Sporo fajnych ludzi, sporo dobrego mtb. Dawno mnie tak nie wytelepało na dołach. Stwierdzam, że jazda w lesie w wyścigu to naprawdę sztuka momentami. Dobry start i dobra zabawa!




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Kuweta...i kilka różności. || 65.00km

Sobota, 30 kwietnia 2016 · Komcie(6)
Front robót górniczych w piaskach wydmowych środkowego Mazowsza układał się w strefie robót ciężkich, do bardzo ciężkich. 
Jeśli spojrzeć na moje jeżdżenie to ten tydzień wypadł zaskakująco dobrze. Celem było odblokowanie etapu "braku jazdy" w kierunku jechania jakiegokolwiek. 

Grafiki zapożyczone z bloga "www.kryzyswieku.blogspot.com"

Udało się to wykonać nawet dość sprawnie, choć przez to, że pedałuje po lesie, kilometrów nie przybywa, tak jakbyście do tego przywykli na moim profilu. Jazda po lesie, to nie tylko piasek ze sobą niesie. Umęczony wracam, jakbym pod golgotę jechał. To ptaszka spotkam, to stado dzików. Czasem liska... czasem pieska... - no od piesków w lesie to uciekam, bo skubane zdziczałe jakieś z but pouciekają i mnie gonią. A jak ktoś od pieska po asfalcie uciekał, to wie, że pieski generalnie szybko-bieżne są. 


Pogoda nas lekko ochłodziła, toteż w sklepie jakby mniej ludzi, mniej mędrców, mniej głupich pytań... Odblokowujemy się z serwisami, odblokowujemy się z sprawami "do zrobienia na już", niestety głowa się nie odblokowuje. Aby odblokować głowę, musi być przerwa, musi być "chill", musi być relaks. Taka okazja nadarza się niebawem, bo majówka, tuż za rogiem!



Majówkę, wielu z was spędzi pewnie na siodełku. I ja zaplanowałem kilka kilometrów wessać w licznik, o ile się oczywiście uda. Pierwszy plan to start w maratonie MTB w Legionowie. Później chciałbym poorać okoliczne wały przeciwpowodziowe - rzecz jasna w celu weryfikacji ich wytrzymałości na ścieranie. A wszystko to dla Waszego bezpieczeństwa;)

Przygotowania do maratonu MTB zacząłem już tego wieczoru w czeluściach tajnej bazy, tajnego schronu. Rower znany wam wcześniej, przeszedł metamorfozę, jak ten ziemniak! Ziemniak zimą jest ziemniakiem, a wiosną? Wiosną jest drzewem! Taką drogę wybrał mój ziemniak w bazie. Biedulek uciekł gdzieś zimą i poleciał w pudełko z częściami rowerowymi i został dziś odnaleziony przeze mnie. Wyglądał jak potwór! Walczył o światło!


Szacunek dla tego ziemniaka niech będzie i jemu chwała!

Co do tej metamorfozy, to zdemontowałem bagażnik i lampę tył a do sztycy przymocowałem za pomocą pomarańczowej sznurówki dętkę na zmianę. Wszak wiadomo, że trasa różna, że trasa trudna. Zobaczymy co wyjdzie. Nie mowie nic - pojadę, przejadę zwyciężę. Nie ważne czy od końca pierwszy czy ostatni od początku - jadę bo mi dusza podpowiada, że dobry makaron mają mieć w miasteczku zawodów. No i mam przecieki, że trasa ma być po lasach - tylko ciiii nie mówcie nikomu!

Sory za jakość - mamy słabe światło w tej tajnej bazie.


Stylowa sznurówka, sprawia, że jazda jest jeszcze bardziej hipsterska niż ja sam!



Radek mi kazał zdjęć wrzucać dużo, bo jutro nowy miesiąc. Wrzucam więc!

Także jeśli macie czas to pokażę wam jeszcze kilka fajnych fotek z serwisu:

Wydaje wam się, że krzywo zamontowałem kierownice? otóż nie! Kierownica zamontowana na mostku centralnie prosto - to grafika na kierownicy jest przesunięta. Opcja dla ludzi z zezem, lub krótszą ręką. 



Na serwisie, budujemy tandem. Wolno powstaje prawie 3 metrowa bestia na kołach 29cali!


Opona Geax Mezcal 29x2,1. Identycznie zamontowane w moim rowerze.


Ostre hamowanie - rower kupiony w marcu tego roku. Wiek użytkownika? Jakieś 30-35lat...
- te opony jakieś słabe były...
- no chyba...


Wiem, że nieostre, ale przykład naprawy roweru z decathlonu.
- proszę pana kupiłam rower i on tego, no. te przerzutki słabo chodzą.
- mhmm a pani coś regulowała sama?
- nie, on prosto ze sklepu wyjechał
- ale tu śruby regulacyjnej nie ma w przerzutce...
- no godzinę temu wyjechał ze sklepu, może odpadła czy coś... to pan wymieni, a nową przyklei...


Po wykręceniu druga śruba wyglądała tak. Jednej brak, zniszczony gwint w łożysku śruby a druga wygięta. Przerzutka na starcie do wyrzucenia...
- ale jak to nie da się naprawić?
- może pani reklamować w sklepie, nowy rower, tak być nie powinno...
- dobrze to pan przerzutkę wymieni.
- w nowym rowerze?
- oj bo mi się nie chce jechać do tego sklepu tam, znów godzinę będę czekała aż mi ktoś pomoże... tam tyle ludzi, że pan sam rozumie...
- rozumiem...

Pamiętajcie aby rozumieć! Jak mijacie kogoś na rowerze z decathlonu i on jedzie wolniej - nie oceniajcie... zrozumcie!


Na sam koniec rzut okna na ostatnią prostą do domu. Za tym niebem, za ty mostem ...


Dziś tyle - jutro nowy miesiąc. Mam nadzieje, że będzie lepiej!!!



Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

profanacja asfaltu - ciąg dalszy. || 22.00km

Wtorek, 26 kwietnia 2016 · Komcie(5)
Kategoria kuweta
Profanacja asfaltu zamyka moje kilkudniowe jeżdżenie. Jutro ma lać, więc odpuszczam rowerek na jeden dzień. Ostatnia przygoda z terenem jakoś szybko przyszła i szybko poszła, a teraz jakby ten wirus zalęgł się na dłużej. Spodobało mi się to i planuje już kilka większych tras terenowych. Po znanych i mniej znanych okolicach. Może uda się uciułać ładny dystans jak OLO. choć nie wiem jak on zrobił te 145 km w 80% terenem... Ja nawet nie wiem gdzie miałbym jechać, aby tak długi odcinek terenu znaleźć;)

Dzień upływa pod znakiem kryzysu tygodnia. Dwa rowery udało się sprzedać, no i rozwaliłem sobie paluszek o zębatkę. Walczył dahon ze mną jak mu robiłem serwis. Wygrałem walkę, choć palec boli. Straty muszą być... nie ma innej opcji.

Majówka za pasem, a u mnie zapowiada się domatorsko. Nic urywającego dupson... życzę wam soczystych wyjazdów i setek kilometrów. Ja chyba już pogodziłem się z tym rokiem, że to będzie rowerowy rok emerycki, bez spełniania zachcianek i robienia szalonych rzeczy...

Może jak kulek już będzie na świecie to coś więcej zacznę znów jeździć. Teraz czuwam... opiekuje... pilnuje;)


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,