Dzień 3 Zaskakuje nas to, że od rana nie pada. Jest słonecznie i szybko zbieramy się z noclegu, aby udać się na długo oczekiwany odcinek do Interioru. Wewnętrznie nie mogłem się doczekać spotkania z dzikszą jeszcze częścią wyspy, z dala od aut i turystów. Temperatury sięgają tego dnia do 25 stopni. Zdejmujemy kurtki i nawet przez moment jedziemy w krótkim rękawie. Pojawia się jednak coś nowego. Wiatr!
To pierwsze starcie „twarzą w wiatr” z tym osobnikiem i powiem wam, że gdyby nie słońce naprawdę byłoby ciężko. Podmuchy są chłodniejsze niż powietrze „za” wiatrem. Jedzie się dziwnie bo szarpie rowerem a prędkość nagle spada do 12km/h.
Docieramy do Geysir. Z oddali wiać opary wrzącej wody jaka unosi się nad tym miejscem. Z dreszczem emocji podchodzimy na pole geotermalne i obserwujemy cuda natury. Woda bulgocze z innych „kominków” się tylko para unosi a jakieś 300 m dalej jest Hotel restauracja a ziemia jest „normalna” w sensie nie ma 90 stopni.
Geyzer wybucha co jakiś czas. Robi to super efektownie i totalnie bez ostrzeżenia. Starałem się wypatrzeć moment kiedy woda wystrzeli, ale nie da się tego dobrze wypatrzeć. Po prostu w ułamku sekund woda strzela słupem w gorę na jakieś 20m. Pogoda piękna to i zdjęcia ładne wychodzą.
Fundujemy sobie obiadek z makaroniku za rozdzielnią prądu. Cała masa turystów otaczająca to miejsce strasznie nas przytłacza a uderza w oczy to, że nawet ławek czy stolików aby usiąść nie ma. Jedyne miejsce to oczywiście bar z jedzeniem, gdzie można sobie cos kupić. Zgroza! Obiad gotujemy siedząc na ziemi za obudowanym transformatorem.
Po obiedzie ruszamy na Gulfoss gdzie w sumie nie stajemy na dłużej. Tylko, przelatujemy przez zagłębie turystyczne nr 2 – czyli Wodospad.
Ciągnie nas do interioru a mnie już najbardziej. Wreszcie ku mojemu „zadowoleniu” droga asfaltowa się kończy.
Znów królują pustynno – lawowe pustkowia a auta terenowe mijające nas podnoszą tabunu kurzu. Wiatr w twarz daje popalić. Jedziemy z wysiłkiem 8km/h a kolejne warstwy potu zmieszanego z kurzem oklejają nasze twarze.
Droga Kjalvegur wiedzie po dość płaskim terenie, aby wreszcie wspiąć się w góry. Na początku bez uprzedzeń i z zapałem próbujemy jechać, ale każde kolejne wzniesienie sprawia, że droga staje się coraz bardziej stroma. Ścianki po szutrze sięgające 16% są karkołomne, aby je pokonać w dół z czterema sakwami. Boje się bo koła, mimo, że obute w grube opony, ślizgają się na drobnym żwirku.
Jazda w górę to już inna bajka, no może nie tyle bajka co powiedzmy melodramat. Kolejne auta kurzą, kierowcy nie zwalniają a ucieszone paniusie obok swoich mężów klaszczą nam i krzyczą z okien. Co za tupet, facet zostawia nas w chmurze pyłu na podjeździe, plujemy kurzem a laska piszczy i klaszcze z okna a nawet robi nam zdjęcia. Żenada ;/
Przez wiele godzin tego dnia targamy się pod górę na przełęcz lekko przekraczająca 623m.n.p.m. Wreszcie jest w dół a za tym „w dół” kończą się siły. Kemping jaki sobie obraliśmy za cel jest naszą gwiazdą północy. Mamy w głowie budującą myśl, że przyjedziemy, położymy się i odpoczniemy. Jednak za górami są tereny faliste i po sporo gorszym szutrze.
Miejscami większe kamienie, czasem doły. Ręce już mdleją a plecy bolą. A jak okiem sięgnąć tylko pustkowie. Gdzie u licha ten kemping… mija pierwszy drugi piąty kilometr i nic. Wreszcie, gdy mamy już około 102km na licznikach docieramy do 3 domków, gdzie znajdujemy nocleg. Jest bardzo zimno. Niebo jest czyste, ale silny wiatr wieje od lodowca i temperatura waha się wokół 5 stopni. Wybieramy mały domek i padamy spać na miękkim materacu… niestety, poza materacem i łóżkiem temperatura w domku to było to co na dworze + współczynnik CHUCH, czyli jak sobie na-chuchasz będziesz miał ciepło!
Padam na łóżko, szybkie zapiski w notatniku wyprawy, potem rytualne oglądanie fotek z całego dnia i sen obiera mi świadomość na kilka godzin regeneracji.
Poranne mżawki na Islandii to w moim przekonaniu odpowiednik polskiej „rosy”. Jeśli w nocy nie padał akurat ulewny deszcz, lub wiatr nie wyrwał ci namiotu z ziemie, to na pewno pada mżawka. Czasem mżawki zmieniały się w nie-mżawki i padało mocniej. Tego dnia o poranku wstaliśmy jednak i całą okolice pokrywała tylko lekka warstwa opadających drobnych kropelek. Temperatura zaskakuje – coś czytaliśmy, że ma być zimno, ale żeby 7,5 stopnia? Halo?
Dojeżdżamy lekko zmarznięci do małego miasteczka tuż przed Reykavikiem i atakujemy stację benzynową. Kupujemy zapalniczkę i sttarter jakiejś sieci z 2tyś koron, aby uruchomić telefony. O zgrozo okazuje się później, że oba nasze aparaty mają simloka i za te 2tysiące mogliśmy coś innego kupić. Frustracja telefoniczno roamingowa sięga zanitu, gdy nagle odzywa się telefon Agi. Zwyczajnie – jak gdyby nigdy nic daje się puścić sygnał do Polski. Jesteśmy ratowani!
Omijamy Reykavik od południowego wschodu, przez coś na kształt lokalnego parku przyrodniczego zlokalizowanego przy dwóch jeziorach . Pośród sporej ilośći stromych pagórków i przytłaczającej ilości fioletu łubinu, który rośnie wszędzie dookoła, jedziemy oczarowani magią tego miejsca. Z oddali widać panoramę stolicy wyspy. Mijamy wielu biegaczy w jaskrawych kamizelkach uprawijących Jogging w tym miejscu. Lokalizacja naprawdę urokliwa i jestem bardzo dumny z siebie, że wybrałem taki sposób ominięcia centrum miasta. Po minięciu parku, przez dzielnice podmiejskie przejeżdżamy do drogi nr 1, która otacza wyspę. Od razu widać, że to główna wylotówka. Cała masa auto wszelkiej maści pędzi od strony Reykaviku. Jest duży ruch, ale i pobocze. Moje niebagatelne zdolności nawigacyjne pozwoliły nam ominąć również ten odcinek i wspomnianą wcześniej „jedynką” jedziemy tylko kawałek, aby zaraz za miastem skręcić na mniejszą drogę przecinającą wyspę w kierunku Geysiru. Po obiedzie, jaki ugotowaliśmy przy drodze, dopada nas takie lenistwo, że nie wiedzieć kiedy oboje zapadamy w drzemkę. Nie wiem dokładnie ile trwa relaks, ale dopiero przemarznięcie na kość budzi mnie z błogiego stanu upojeń sennych. Zegar biologiczny jeszcze się nie przestawił na nowy czas a poprzednio wieczorna eskapada zebrała żniwo.
Trasa odbija ku północnemu wschodowi. Jej znacząca część na tym odcinku wiodła będzie wzdłuż wielkiego rurociągu. To własnie na tym odcinku po raz pierwszy stykamy się z tym co na Islandii takie „normalne” – pustkowiem. Droga 435 zwana także Nesjavallvegur jest monotonna przez wiele kilometrów. Jedziemy przez porośnięte drobnym mchem pola lawy a po lewej stronie króluje biała nika szerokiego rurociągu. Trasa wzbija się to opada, na krótkich interwałowych podjazdach po 10%. Na 5 kilometrach takich, „hopek” spotkać można kilka. Jesteśmy tylko my i… owce i barany. Spotkanie z dzika naturą przebiega nieco nieufnie. Obawiam się tych dość groźnie wyglądających dość sporych puchatych rogaczy, jednak one zdecydowanie mniej obawiają się mnie. Mijamy małe gromadki, tak blisko, że ma się wrażenie jakby się było niewidzialnym. Zwierzęta, te nic nie robią sobie z obecności auta, na drodze a co dopiero jakiś tam cichy rower. Wielokrotnie stoją na drodze i do ostatnich chwil przeżuwając coś w pyskach patrzą się na nas dwoje nadjeżdżających w ich kierunku.
Po kilkunastu kilometrach „niczego” wreszcie coś jest! Nie to nie osada ludzka to góry! Od razu serwują nam karkołomne podjazdy po 15-16% a droga za nic nie chce się wić. Jest góra, to ja przejedziemy, nie zaś ominiemy – pomyśleli pewnie budowniczowie tego odcinka.
Faktem jednak jest, że pomimo dość sporej chropowatośći asfaltu nie ma w nim żadnych dziur. Przez wiele górskich odcinków czy płaskich tras na wyspie nie spotkamy w ciągu kolejnych dni ubytków na jezdni, które bezpośrednio mogłyby wpłynąć na tor jazdy auta a co dopiero roweru. Popularne są zaś metalowe kratownice co jakiś czas zamontowane w jezdni. Ich dokładnego przeznaczenia nie jestem w stanie podać. Wydaje się, że to coś na kształt wielkiej studzienki spływowej dla wód wiosną. Drogę po prostu przecina na całej szerokości gruba metalowa krata a pod nią jest dość płytkie obniżenie do gruntu o głębokości około 20 – 30cm.
Góry są odmianą od interwałowej „płaskiej” trasy rurociągu, a za każdym kolejnym podjazdem zachwyca bujna różnorodność formacji skalnych wypalonych przez lawę i zastygłej w wieczystym pomniku natury. Roślinność powoli wkracza na te niedostępne tereny pokrywając co lepsze miejsca, zieloną pierzynką mchów i porostów. Jadąc przez takie miejsca, miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o miliony lat i stąpał po kontynentach Gondwany, która dopiero co zaczynała przypominać obszary nadające się do wkroczenia roślinności. Zastygła skorupa ziemska nieśmiało oddaję tu miejsca florze pozostając przy tym nadal majestatycznie dziką i niedostępną.
Tego dnia wyjeżdżamy jeszcze z tego lawowego krajobrazu i wjeżdżamy do parku krajobrazowego Pingvellir. Jego największym znakiem rozpoznawczym jest wielki rozłam w skorupie ziemskiej ciągnący się tu w dość widoczny sposób na dośc sporym obszarze. Tworzy on malowniczo położoną nieomal namacalnie dostępną dolinę ryftową. Patrząc na szczelinę o rozwarciu kilkunastu metrów i głęboka na kolejne kilkanaście metrów. Widząc te piętrzące się ostre skały na jej pionowych ścianach, człowiek dostaje ogromnej lekcji, jaką wielka siłą jest siła natury. Jeśli ktoś miał choćby nadzieje, że jest w stanie się jej przeciwstawić, powinien stanąć na dnie tego rozłamu i spojrzeć dookoła. Ogrom tego miejsca jest powalający. Nasze technologie w żadnej znany mi sposób nie zapobiegną tak potężnym ruchom skorupy ziemskiej, jakiej efekty było tam widać.
Jadąc dalej odwiedzamy informacje turystyczną i dowiadujemy się coś niecoś o atrakcjach na naszej przyszłej trasie w kierunku centrum wyspy! Namiot rozbijamy już za parkiem na bezmiarze pustkowi lawy porośniętej miękkimi mchami.
Do tej pory przelot samolotem był najdłuższy z Włoch. Lecieliśmy jakieś 50minut i zanim zdążyliśmy się oswoić z areoplanem, już lądował. Tu lot trwał prawie cztery godziny a ilość małych dzieci, które płakały na pokładzie skutecznie, „uprzyjemniał nam” przelot. Zdecydowanie w takich małych samolotach potrzebna jest strefa dla rodziców, aby pociechy były nieco oddzielone od innych pasażerów, gdzie mogłyby sobie hasać, płakać, czy co tam innego robia dzieci… Jak przez 4h 4 letni chłopczyk wyje 2 siedzenia ode mnie, na fotelu obok co jakiś czas piszczy z rykiem jakaś dziewczynka a jeszcze inna para migdałków histeryzuje z nudów, to naprawdę odliczasz godziny do wylądowania.
Na lotnisku bagaże doleciały całe. Cała niepewność o ich stan szybko się rozwiała. Wyjechały – są!
Składanie rowerów trwało jakiś czas i budziło, ku naszemu zaskoczeniu, zainteresowanie gapiów. Mało tego, kilku turystów nawet robiło zdjęcia nam, jak z boku lotniska, składamy maszyny. Irytująca praktyka fotografowania nas jak małpek w zoo jeszcze powróci przez ten okres pobytu na wyspie. Zderzenie z Islandzką codziennością to niedziałająćy Roaming w moim telefonie. Odbierać mogę dzownić, nie! Sprawdzałem przed wylotem czy aktywny, byłem w salonie dzwonilem do biura obsługi i co?
„Siaba ziaba siemle bemle siabala…” szczebiocze coś w słuchawce po islandzku. Komunikatów po Angielsku – nie ma! I zgaduj tu człowiieku, gdzie zadzwonić, co zrobić aby twój telefon zaczął liczyć sygnały a nie bawił się w lektora Islandzkiego. Rozbiły nas te kłopoty, bo nie mieliśmy dostępu ani do Blipa, ani do rodziców, nic!
Plan, aby kartony przechować na lotnisku upadł. Mimo poznania przemięłgo Polaka, co sprzątał na lotnisku i jego nieopisanej pomocy podczas wylotu i przylotu, nie dało rady zrobić nic z kartonami, a ttareganie ich przez 3km w wiatrze na kemping to raczej było co najmniej – bezsensowne. Zostawiliśmy więc pudełka i ruszyliśmy na spotkanie przygody.
Pierwsze kilometry to wiatr w plecy, lub powiedzmy – nie-w-twarz. Zajeżdżamy na kemping w poszukiwaniu gazu, bo bez tego nasze posilki przez nastepne tygodnie będą koszmarna suchą papką. Na miejscu spotykamy dwojkę Polaków na rowerach. Opowiadają nam, że gaz można kupić, ale drogi, i że ponać jakaś Austriaczka ma gaz, ale powiedziała im, że musi cos jeszcze wieczorem ugotować i nie mogła dać im gazu. Pozatym, nie pasuje im ten rodzaj butli.
W toku kolejnych wydarzeń następujacych po sobie bardzo szybko, jedziemy do sklepu na zakupy i wracamy jeszcze szybciej a chwile później dostajemy do połozy tylko pustą – lub jak kto woli do połowy pełną:D ) butle Campingazu od Austriaczki. Dziewczyna, tez rowerzystka, przynosi nam również inny prowiant, którego nie zabierze na pokąłd samolotu. Dostaje nam się Musli, jogurt i chleb tostowy. Tak przygotowani możemy ruszać na podbój wyspy! Gazu bez problemu starczy nam na wiele dni (jak się potem okaże do samego końca wyjazdu). Jedziemy jeszcze dobrych parę kilometrów w Kierunku reykaviku, ale orientujemy się, że ciemniej nie będzie a na zegarkach już północ. Rozbijamy namiot przy świecącym słońcu a zasypiamy gdzieś o 1 polskiego czasu.
Tam gdzie ogień woda i lód zwarły się w namiętnym tańcu żywiołów, w miejscu gdzie słońce wychodzi na całonocny marsz po nieboskłonie a dni liczone są w ilości zachwytów, nie zaś w zachodach i wschodach. Pośród bezmiaru burzliwych wód oceanów północnego Atlantyku oraz przy akompaniamencie szumu fal i na łonie dzikiej natury – to właśnie tam, na małym kontynencie zwanym Islandią rozpoczęliśmy ponad 18 dni temu swoją przygodę.
Rower od zawsze był elementem sprawiającym, że czułem się wyjątkowo, lecz ilość przepięknych miejsc jakie odwiedziłem podczas tej wyprawy na rowerze, przerosła moje oczekiwania. Mimo, że nie raz łzy stawały nam w oczach a wiatr nie pozwalał nabrać swobodnie powietrza, pomimo wachlarza temperatur sięgających od 2 stopni do 28, udało się spełnić nasze marzenie i najechać wyspę rowerami.
Jesteś piękniejsza, niż w najśmielszych moich snach Dotąd znałem Cię tylko ze zdjęć. Błękit i granat podkreślają jasną twarz, Dziś przybywam, aby oddać Ci cześć.
Lecz cudna Pani Północy, dziś Ci odmawiam daniny: Tobie, przepięknej i groźnej składam swoje oświadczyny. Biały jak welon cumulus słońce ozdobi swą nitką Ja zakochany do bólu, pragnę Ciebie […] Islandio.
Prolog…
Nie łudziłem się chyba, a jeśli tak było, to zdecydowanie zweryfikowałem swoje myślenie, że uda mi się zobaczyć wszystko i wszystko będzie mi dane obejrzeć w cudnych okolicznościach przyrody. Zrobiliśmy na wyspie pętlę o łącznej długości 1300 kilometrów pogoda jaka nam towarzyszyła była tak zmienna jak zmienny jest taniec liścia na wietrze. W ciągu dnia potrafiło świecić słońce, padać śnieg a wiatr niejednokrotnie zmieniał się 3 razy. Samą siłe wiatru również nauczyłem się oceniać pod innym kątem. W kraju, narzekamy na to, że wieje lub nie wieje. Na Islandii wiatr kategoryzować można na wiele sposobów. Jeden rodzaj, pozwoli ci jechać 30km/h bez pedałowania z 4 sakwami, ten sam ustawiony pod innym kątem sprawi że nachylenie 45 stopni twojego roweru wzglęgem asfaltu to będzie coś normalnego. Wreszcie ten sam wiatr spowoduje, że na szczycie – niewielkiej z pozoru górki – nie będziesz w stanie nabrać swobodnie powietrza.
Kategoryzować można ten żywioł na tak wiele sposobów a jego wariacje z deszczem są naprawdę bujną symfonią dźwięków i tworzy nieopisaną masę etiud jakie zagrała nam pogoda na tej wyspie położnej na środku słonych wód północnego Atlantyku.
Opisywanie piękna jest o tyle trudne, że gdy odczuwa się je z całego serca, żadne słowa nie potrafią oddać tego co się przeżywa i każde staje się zbyt puste aby ubrać w słowa obrazy jakie pozostają w naszych głowach. Tym trudniej więc będzie mi przekazać wam to co widziałem i opisać to co czułem. Mam jednak nadzieje, że mój tekst, choć pewnie wielokrotnie zbyt długi, czy rozwlekły, zaprowadzi was choć po części w miejsca, gdzie byliśmy i na spółkę ze zdjęciami, pozwoli wam przeżyć to co oboje przeżywaliśmy przez te wszystkie dni jakie spędziliśmy na wyspie.
Dzień pod znakiem poszukiwania sensownego transportu 2 kartonów z rowerami oraz bagaży do SKM. Ojciec niestety nie może nas zawieźć na lotnisko, bo mu dyrektorka dowaliła zakończenie roku szkolnego rano. Kombinujemy więc z taksówkami.
Pojechałem sobie dziś odwiedzić panów na "taryfie" stojących obok PKP Legionowo. Rozmowa z nimi była średnio przyjemna. Jeden z rzeczonych taksówkarzy leżał na wyciągniętym siedzeniu obok kierowcy a nogi maił na dece obok kierownicy. Tuz obok stał drugi oparty o jego auto i prawili o marnościach świata. No nic, myślę dam radę. Podchodzę do nich i zaczynam rozmowę. - dzień dobry panom. - dzień dobry - odpowiada pan oparty i patrzy na mnie taką minął jakby chciał bez słów powiedzieć "czego chce". - Poszukuje transportu do dworca z Jabłonny, tylko, że transport będzie większy i szukam większe taksówki. - A nasze małe są? - prycha jakoś tak niewdzięcznie ten z nogami na szybie. - No w osobowy się nie zmieścimy raczej, bo to by było dwie osoby plus dwa rowery w kartonach i bagaże. - Nie mamy takich samochodów tutaj jak pan widzi. - rzecze oparty i w sumie widzę, że ma chęć wrócić do konwersacji z kolegą z wnętrza. - No, widzę. Czy może macie wśród kolegów kogoś kto jeździ jakimś większym kombi albo busem? Może macie jakieś namiary? - Nie... - odpowiada oparty nie patrząc na mnie i ciągle pochyla się nad kumplem "na luzaka". Odbieram tą pozycję jakby mną pogardzał, dawał do zrozumienia "daj mi spokój człowieku radź sobie sam" - A może kogoś w Jabłonnie macie z kolegów z większym autem? - ponawiam próbę wysilenia ich szarych komórek. - Nie nie ma! - opowiada oparty i dodaje lekko poirytowany. - Jest jakiś tam jeden, ale on nie jeździ, bo w sanatorium jest a ten drugi tez już nie jeździ na taryfie. - Szkoda;/ naprawdę nic w obrębie powiatu nie ma większego do transportu? - Niech pan sobie weźmie ekipę od przeprowadzek - dodaje ten z wnętrza z nogami na szybie rozbawiony swoim żartem.
W rezultacie tylko się zezłościłem. Żegnam się i już chce odchodzić kiedy dzwoni telefon w budce. Ten oparty z takim impetem leci do budki, żeby odebrać, że jestem zaskoczmy jego zwinnością. Drugi nogami zdejmuje nogi z blatu. "Tak proszę pana, dobrze, oczywiście nie ma problemu" - słyszę głos z budki. Pan oparty już całkiem inny człowiek.
Ech dziwne to nasze społeczeństwo czasami. Nie dość, że pofatygowałem sie do nich osobiście to poczułem się jakbym im przeszkadzał i tylko tyłek zawracał. Rozmowa wewnątrz korporacyjna jest przecież ważniejsza od klienta jakiegoś co coś tam wydziwia.
W rowerowym udaje mi się załatwić karton na rower u DAX`a. Kupuje też pompkę do amortyzatora. Nie specjalnie ciekawi mnie instrukcja, czasem czytam w innych językach, ale z nudów czytam ją w domu i trafiam na nasz język ojczysty. Oto kilka ciekawych kwiatków z tego "dialektu", oznaczonego jako PL.
pompka specjalnie rozwinięta do 28 bar [...]
odkręcić czerwony guzik aby usunąć pompkę od tłumika[...]
odpuścić tyle ciśnienie aż życzone będzie osiągnięcie [...]
Dziś pojechałem na piaski do garażu ojca zmienić ogumienie z szosowego (maratonowego) na terenowe. Założyłem także do roweru już dwa bagażniki przedni i tylny. Teraz kikla dni będe z takim dziwolągiem jeździł.
Generalnie śrubkowanie dziś miało miejsce. Samej jazdy nie wiele.
Po przespanej nocy w ciepłym łóżku i wypiciu pysznej herbaty z jeżyn z cukrem, a także po zjedzeniu przesmacznego śniadania, czas abym opowiedział coś na temat tego co działo sie przez ostatnie kilka dni. Zdecydowałem się w tym roku wziąć udział w maratonie szosowym i pobić swój rekord na 24h.
Dzień Maratonu. Wstaje sam, to znaczy nie budzi mnie budzik, którego oczekiwałem. Jest pewnie 6:45 a perspektywa spania do siódmej jakoś jest dla mnie zbyt odległa. Czuje lekkie dreszcze podniecenia. To jest fajne – mam motywację. Przewracam się jeszcze kilka razy na łózku, ale wreszcie wstaje i oporządzam się. Art75 też się rusza po domu inni w kolejności przypadkowej również zaczynają egzystować i w pokojach robi się gwarno. Kiedy jest około 8:45 i w sumie większość z nas gotowa jest do wyjścia Endriunh przeciąga się i podnosi z łóżka ze słowami: „o cześć, a wy już coś jedliście z rana?”
Na starcie spotykam Radka, dojechał pociągiem do Katowic wieczorem a około 3 do Mikołowa rowerem. Potem spał gdzieś na ziemi do rana i o świcie dojechał rowerem na start maratonu. Start to będzie jego trzecia nie przespana noc, bo jeszcze jedną noc wcześniej do rana składał rower z części, które mu za późno wysłali. Jak na człowieka po takich przejściach – wygląda nawet dobrze. Gadamy przepakowujemy się. Następują ostatnie regulacje sprzętu i ustawienia do zdjęć grupowych. Runa honorowa po mieście i wreszcie pierwsze paczuszki ustawiają się to startu. Nie ma wystrzału tylko „STAAART” wykrzyczane z ust organizatora. Cholera a tak liczyłem na ten podniosły moment i elementy pirotechniki…;D
Ja ruszam z IV grupy wraz ze mną art75. Jako jedyni nie jesteśmy na szosówkach, bo ja na MTB a on na poziomce.
5…4…3…2…1 START
Ruszamy, słychać odgłos wpinanych SPD i peleton rusza. Czuje jak serce mi przyspiesza z podniecenia. Lecimy kilkoma skrętami przez miasto. Prędkość nie jest mała bo już sięga do 30km/h. Na prostych sięgamy 37 a jak tylko pojawia się zjazd dół, to podchodzimy jeszcze do 40.
Objazd w Pszowie to dość nagły ciasny skręt w lewo na osiedlową dróżkę z głównej drogi. Asfalt bardzo słaby, sporo lat studzienek i na dodatek pod koniec, kiedy droga wiedzie ostro w dół bonus! Garby zwalniające dość wysokie i – nazwijmy to – strome. Nawet ja mając amortyzator czuje jak mnie podbija a tylne koło wyskakuje w powietrze na kilkanaście centrymetrów. Jak ktoś się tu zapomniał na szosie, mogło się źle skończyć.
Koniec zjazdu i ostro w prawo, znów osiedlówką tylko, że już nie z górki a raczej po płaskim. Na głównej Pszowskiej ulicy jedziemy w prawo – kilkaset metrów – aby za chwile mieć ostry lewoskręt. Cisnę za grupą, ale te łamańce powodują straszne jej rozerwanie. Czołówka mi odchodzi, trzymam się jeszcze przez jakiś czas ekipy 4 szosówek, ale prędkość zaczyna mnie przytłaczać. Ulica Paderewskiego za Pszowem to najpierw delikatnie pod górę lekkim podjazdem, a potem długi szybki zjazd w dół. Asfalt nie jest idealny epigon pracuje a ja nie pedałuje. Odpoczywam i łapię oddech. Układam się w pozycje najbardziej ereodynamiczną i mknę w dół. Jestem cięższy, mam amortyzację i średni asfalt to dla mnie to żadnej problem. Dochodzę grupę kilku szosówek które oderwały się od całości, przy prędkość 54 km/h na liczniku.
Skręcamy na Syrynię w Prawo. Wyjazd na główną to znów redukcja i przemieszanie. Jadą auta i musimy uważać. Zaraz potem lekki podjazd a po chwili kolejny. Grupa się rozciąga. Chłopaki na szosach odpoczęli i na lepszej drodze nadrabiają, goniąc nasz skład. Ja niestety nie mam tyle sił, aby w górę jechać 24km/h. Tracę więć swoją czołówkę startową. Do Raciborza, mija mnie druga ekipa startująca 5 minut po nas. Moje 25km/h to dla nich jazda spacerowa. Przez jeszcze jakiś czas z nimi się mieszam, łapie koło, ale odpuszczam, gdy na prostych zaczyna być po 34km/h i zostaje sam. Racibórz to kilka osób z obsługi do kierowania ruchem. Ubrani w Kamizelki, pomagają nam włączyć się na główną, dzięki temu nie trzeba zwalniać. Miasto, mimo moich obaw, nie jest wcale „trudne”. Jedzie się dobrymi asfaltami nie jest pod górkę i przelatuje się je na dobrej prędkości. Zaraz za Raciborzem jest podjazd. Będę pisał swoimi kategoriami, dlatego napiszę – spory. Nie tyle stromy, co długi i na tym odcinku wychodzi słońce i mocniej przypieka. Wcześniej w sumie było jasno, ale „otwartego” słońca nie było, albo było tylko chwilami.
Na tym podjeździe dochodzi mnie kolejna grupa startowa, chyba 6 z tego co liczę w głowie. Ci już, ku mojej radości, nie mojają mnie tak jak szosowcy, bez mrugnięcia okiem. Jest tu sporo trekingów, kilka mtb na slickach i z bagażnikami. Czyli nareszcie „nasi”. Jadą szybko, ale w zasięgu korby mojej. Motywuje mnie to do szybszego pedałowania. Za podjazdem skręcamy na Pawłów a tam znów na Baborów. Zaraz za rozjazdem ścianka. Znów redukuje. Za mną i przede mną słychać zmianę biegów i widać jak ludzie biją głową mostek, inni wstają na pedały. Grupa jedzie, razem ale w odległościach 2-3 metry od siebie czasem więcej. Nam nie trzeba jak szosom, siedzieć sobie na kole. Po prostu przezywamy trasę wspólnie, ale każdy osobno. Na trasie do Baborowa jest jeszcze kilka górek, ale mniej stromych. Niektóre przeplatane są fajnymi szybkimi zjazdami, gdzie odpoczywam.
W Baborowie zjeżdżam się z grupą szos. Poznaje Aniutę, jedzie na czole. Dołączam do nich i znów prędkość szosowa mi wpada. Jedziemy dwójkami razem dobre 5-8 minut, rozmawiamy żartujemy. Niestety na podjeździe jednym z wielu tracę koło a kiedy osiągam szczyt, oni pędzą w doł dobrze ponad 35km/h. Puszczam się za nimi, ale dystans się nie zmienia, więc postanawiam odpuścić. Za Babicami znów kilka osób z nie-szos się zbija w grupę. Odjechałem od nich jak jechałem z Aniutą, więc do Punktu kontrolnego B, jedziemy już, jak poprzednio w kontakcie wzrokowym.
Punkt B. Dobrze oznaczony. Na miejscu sporo osób. Szosy i nie-szosy i ja! Widzę Radka. Wygląda dobrze, choć gdzieś tam na twarzy widzę, że czai się w nim zmęczenie. Opowiada, że też podciągał za szybszymi, ale już nie może i cieszy się, że jestem to pojedziemy razem. Na punkcie jest woda, izotonie w proszki, do wsypania i rozcieńczenia, kanapki (pyszne) i niestety bananów nie ma. Organizator informuje, że polecieli dokupić. Wiadomo towar chodliwy a wymiatacze na szosie, nie będą jedli bułek, tylko banana na plecy jednego w dzioba i jazda.
Uprzedzali mnie przed maratonem, aby pilnować czasu na punktach i mieli rację. Nie wiem kiedy 15 minut uciekło. Ogarniam więc szybko wodę i izotonie, zjadam druga bułkę i na koniec wpadają banany. Na plecy wkładam dwa i pędze Radka!
„Radek jedziemy – JUŻ!”
We dwóch ruszamy na trasę. Z nami jeszcze kilka osób na nie-szosach. Trasa główna jest interwałowa. Na zmianę zjazd i podjazd o dośc sporym nachyleniu. Część z tych górek da radę z rozpędu jechać, ale nie wszystkie w całości. Nawet jak pędzę 40km/h to na szczyt nie docieram tylko do połowy i końcówkę już trzeba dobrze dokręcić sporo tracąc na prędkości. Grupa tańczy i miesza się. Jedni lepiej robią podjazdy inni zjazdy dokręcają dla prędkości. Ja jadę optymalnie dla siebie, jak poda noga tak kręcę.
Jedziemy w 8 osób, ale co górkę się to zmienia. Radek zostaje z tyłu. Średnio mu idzie wspinanie, strasznie siłowo jedzie. Nie lubi robić młynku korbą i ciągnie mocno naciskając na pedały co go spowalnia. W pewnym momencie jestem chyba dobre 2 górki przed nim – tak na oko. Grupa jedzie sprawnie a na jednym z podjazdów ustawia się ekipa nagrywająca z organizatorów. Dodaje mi to sił i pięknie łykam kilka osób na podjeździe.
Interwały się kończą a i siły również. Pod koniec pagórków z 8 osób zostają najpierw 5 a potem 3. Kolesie dają w palnik i wchodzimy na 30-32km/h – rezygnuje z trzymania tego małego peletonu, bo dla mnie to jeszcze za szybko. Schodzę na 25km/h i dziękuje im za jazdę. Pozdrawiają mnie i odjeżdżają. Dogania mnie Radek na płaskim i dalej jedziemy we 2.
Kolejny odcinek to drogi przez wioski i wioseczki. Sporo osób tu się pogubiło. Mnie prowadzi GPS i jedziemy w sumie sprawnie. Drogi różne, raz lepsze raz gorsze, ale zdecydowanie przeważają te dobre. Przecinamy rzekę Odrę po drewnianym mosteczku i dalej przez wioski lecimy.
Łączymy się na chwilę z jakąś dwójką rowerzystów jedziemy razem kilometr potem oni dalej a my sobie. Z czasem dołącza do nas jeden człowiek, który też tempa nie wytrzymał. Jechał na trekkingu. Ciągnie trochę przed nami, ale wreszcie wyprzedzamy go i jedziemy razem. Niestety, ma kryzys – z rozmowy wiem że tylko 150 atakuje. Przeciągnął się podobnie jak my z szybszymi i teraz płaci za to brakiem sił. Widząc fontannę zjeżdża na postój, aby się obmyć i ochłodzić. My z Radkiem dalej. Prędkość różna, ale generalnie pomiędzy 24-26 km/h. W okolicy Solarni zamyka się przejazd, kolejowy. Na domiar złego towarowy wlecze się strasznie. Stoimy czekamy i rozciągamy się robimy skłony. Piecze słońce. Pogoda robi się upalna. Woda litrami się z nas leje. Wagonów nie ma końca. Dociera kolega na trekingu – ten od fontanny. Wznosimy toast bidonami, śmiejemy się, że przecinaki, na szosach miały farta i że nam powinni odliczyć te 5 minut stania na przejeździe.
Punkt C
Do punktu C są jeszcze dwa długie odcinki przez lasy. Droga nie jest super. Połatana strasznie przy krawędzi i w sumie najlepiej jedzie się, albo centralnie środkiem, albo pod prąd lewym pasem. Tak też robimy. Mały ruch to jedziemy środkiem obok siebie. Jak widzę auto z przodu zjeżdżam, auta z tyłu po prostu słychać na tych dołkach.
Na punkcie C tylko woda. Nie ma jedzenia, no to szybkie piknięcie Kartą i do dzieła! Obmywam się woda z miednicy i obsługa pomaga mi abym obmyl sobie też kark. Jest lepiej. Nie siedzimy długo na punkcie mniej niż 5 minut. Zalewam bidony i wio! Ostatni odcinek do Radlina około 35km to trudna jazda. Najpierw niepozornie pieknymi lasami delikatnie pod górę a im bliżej miasta, tym więcej podjazdów i to takich „wyciskaczy potu”. Nie będę się rozwodził na ich temat, generalnie, myślałem, że te 35km pójdzie już z górki i miałem mega ambicję szybko wystartować dalej. Jechało mi się jednak coraz gorzej. Od poprzedniego punktu żywieniowego minęło już ponad 80 km. A ja w tym czasie głównie piłem i zjadłem 2 banany. Prędkość spadała, nie dało się 25 km/h jechać. Pod lekkie górki jeszcze 18-20 km/h, ale niektóre podjazdy to 12 i czasem nawet 10km/h się wspinałem. Stopa lewa mi siadała, a na plecach pojawiły się dziwne skurcze – jak mnie chwytało nie mogłem się wyprostować. Wstawać na pedały nawet nie próbowałem bo mnie wykręcało jakbym był jakąś laką na sznurkach. Nie było opcji więc mieliłem górki na młynku. Radek zostawał z tyłu i uparcie jechał siłowo, ale na zjazdach masą mnie doganiał.
Radlin zdobywamy z radością ostatnim mega podjazdem. Na mecie robię PIK! I siadam odpoczywam. Wciągam żurek, zagryzam go kanapką. Czas dobry, zaliczyłem maraton! Czuje jak mi ręce się trzęsą a nogi się uginają. Ciężkie było to okrążenie i średnia powyżej 24kn/h to było dla mnie zaskoczenie, skąd ja taką uzbierałem, jak pod koniec te górki prawie 10 jechałem? Nie wiem. Radość jest wielka! Świadomość jednak, że zrobię drugie kółko tak szybko jest nierealna. Planuje więc dobrze pojeść na punkcie i jechać na drugie kółko już na luzie, po swojemu. Sprawnie, ale bez pilnowania każdego kilometra i średniej, jak to robiłem na pierwszym.
Drugie okrążenie.
Radek pali się do wyjazdu. Ja się lenię. Jak on już chce jechać, ja w sumie dopiero mam wziąć od organizatorów plecak i wyciągać lampki. Puszczam go przodem i ruszam dobre 20 minut po nim a 8 minut po pełnych 24h od startu. Ruszyłem na starcie 10:15 a na drugie kółko ruszam 18:18
Jedzie mi się dobrze bo w swoim tempie. Pierwsze kilometry są mizerne bo jakoś nie mogę złapać rytmu. Jest duszno a słońce świeci. Radek dzwoni i pyta gdzie jestem ja akurat odbierając telefon jadę 35 km/h na zjeździe… Pierwsze górki źle znoszę i morale mi spada. Im dalej tym gorzej. Po płaskim 20 a jak faliście to 15km/h. Jest źle. O ile wcześniej na okrążeniu poza dyskomfortem jazdy i ciężkimi podjazdami, nie było źle, to tu pojawia się kryzys „moralny”. Odechciewa mi się strasznie, bije się w głowie setka myśli, że mam już 150 zaliczone i przemyślam, czy w punkcie kontrolnym nie z rezygnować.
Ha, do punktu jeszcze trzeba przecież dojechać a to od startu dobre 65km. Nagle spotykam Radka obaj wleczemy podjazd. On też chce rezygnować. Nawet kilka postojów robimy w tym na siku i na wyciągnięcie się na trawie. Nie są to długie odpoczynki, bo komary nas tną, ale wyciągnięcie pleców na miękkiej trawie – bardzo pomaga.
Do punktu docieramy zmęczeni, ale już bez kryzysu. Ja czuje, że siły mi wracają. Jest chłodniej, tyłek nie boli, ramiona też – znów mam frajdę z jazdy.
Punkt B
Tu pewnie lenimy się ze 35 minut. Myje się w łazience jem, pije herbatę z cytryną Wreszcie koniec! Ja jadę dalej! Wsiadam zaganiam Radka i już na trasie. Interwały nocą super! Nie wiem jaka prędkość na tej krajówce, ale po prostu mi idzie. Jadę wesoły i nawet mp3 nie słucham. Cieszę się z nocy i tego, że realnie przeszło mi marudzenie z Glowy. Radek zaś wyraźnie słabiej. Zostaje czasem 2-3 górki za mną i jego lampkę widzę bardzo z oddali a czasem ni pojawia się przez dłuższy czas.
Skręcamy na wioski, zwalniam aby zobaczyć czy z nim ok. Widzę, że jest więc razem tniemy dalej. Przez Wioski dużo gadamy o książkach, o wycieczkach, o gminach i leci się. Radek opowiada mi o swoich przygodach z rowerem i generalnie ten odcinek jest bardzo przyjemny. Nocą nie widać górek więc człowiek się nie ustawia „anty” do jazdy pod nie.
W okolicach punktu kontrolnego C, Radek słabnie, trzecia nieprzespana noc zaczyna go przerastać. Mniej się odzywa i widać, że usypia na rowerze i zostaje za mną. Kiedy ja na punkcie ogarniam się, nakazuje mu iść spać. Mówię: Masz około 10 minut na sen! Nie trzeba go namawiać zaledwie siada na ławce już chrapie.
Budzę go bezpardonowo i każę mu jechać dalej i to ze mną! Dacie wiarę? Pojechał! No więć jedziemy razem. Mi jedzie się dobrze spać mi się nie chcę. Próbuje MP3 w uchu, bo kolega mało się odzywa i mimo że sen mu pomógł to wyraźnie słabiej mu się jedzie. Końcowe podjazdy przed Radlinem pokonujemy prawie oddzielnie dopiero przed miastem się złączamy w dwójkę. Wjeżdżamy razem na metę 300km. Dziwnym trafem i nie wiemy skąd to wynik, a na licznikach obu nam wychodził dystans nie 300 tylko prawie 318km. Nie wiem z czego to wynika bo na każdej pętli też mieliśmy po 4km za dużo.
Odmeldowuje się na karcie elektronicznej, oddaje ją i posilam się. Mam moc jest już widno i chce jeszcze dobić do 400. To przecież tylko 80km, dam radę. Nic mnie, poza siedzeniem, nie boli a spać już w sumie mi się nie chce. Jak świtało 30km wcześniej trochę mnie muliło, ale na mecie drugiego okrążenia, czuje się przyzwoicie, żeby nie powiedzieć dobrze. Namawiam Radka na jazdę po gminy, odmawia. Mówi, że musi się przespać. Śmieję się w duchu, bo jak kryzys nas na drugim okrążeniu łapał, to on właśnie mnie namawiał, żeby po gminy z nim jechać jak zejdziemy z trasy na punkcie B. No nic, czeka mnie więc ostatnie samotne pedałowanie. Nie bardzo wiem jak jechać. W końcu decyduje się początek z fajnymi zjadami ruszyć na pętlę i zdecydować co dalej w okolicach Rybnika. Nie byłem w rejonach wschodnich od Radlina, ale początek maratonu był fajny i z górki, więc postanowiłem dać sobie czas na rozmyślenie tematu.
Za Pszowem kieruje się na Syrynię i tam zamiast w prawo na Racibórz, jadę w Lewo. Jedzie się ok nawet, choć podjazdy mnie męczą już bardziej. Nie pilnuje czasu – po prostu sobię jadę. Mp3 w uchu jakoś mi nie pomaga, ale zmuszam się, aby odjechac od Radlina na tyle daleko, by powrót zmusił mnie do pobicia rekordu. W Rogowie zauważam, że mam już za sobą ponad 330km więc życiówkę już pokonałem swoją. Radość wewnętrzna zajmuje mi nieco czasu. Rozmyślam o maratonie, że to ciężki kawałek chleba. Niestety im dalej tym gorzej. Najpierw przed Wodzisławiem zaczyna mnie boleć głowa, a już w samym mieście brzuch.
Kieruje się na Jastrzębie zdrój, ale na trasie do miasta prawie o krok od niego rezygnuje i wracam do Wodzisławia. Brzuch mnie boli i jest mi niedobrze. Zatrzymuje się za Wodzisławiem aby oddechu złapać. Chwila na przystanku pomaga, ale potrzeba skorzystania z WC zmusza mnie do jazdy do Radlina. Jadę główną trasą. Ruch jest duży a górki karkołomne. Wielkie strome podjazdy i szybkie zjazdy. Skręcam wreszcie na Radlin i z radością widzę ośrodek sportu.
360,53 km tyle zrobiłem. Nie wiem o której dojechałem do ośrodka, bo kolejne pół godziny spędziłem to w toalecie a to na myciu się. Nie patrzyłem już na upływający czas. Położyłem się gdzieś na ławce. Wszystkie inne zdatne do leżenia miejsca były zajęte. Ludzie spali na materacach, w łaźni na ławce nawet na parapetach.
Maraton uważam za udany! Mimo tego, że zaliczono mi w czasie tylko 150km przejechałem 360km po górach i naprawdę czuje się świetnie. Gdyby nie problemy żołądkowe, w realnym zasięgu było jeszcze dobre 20km, cóż nie udało się. Satysfakcja jednak jest, bo klimat imprezy mi odpowiadał. No i żywienie na punktach w nocy bardzo pomagało. Pierwszy raz jadąc nocą nie musiałem się martwić, że za 60km nie będę miał co jeść czy pić a sklepy dopiero od 7 otwarte.
Trasa. Zaznaczyłem jedną pętle, i dojazd 360`tki. Druga pętla taka sama więc po co:)
Zdjęcia wkrótce dodam, jak galerie spłyną i ludzie odeśpią;)
Znacie mnie z bikeloga jako Księgowy, ale tak naprawdę nazywam się Adam. Jestem grzesznikiem i grzeszę "cyklicznie" od 2007 roku. Nigdy nie wygrałem, żadnego maratonu, ani nie zdobylem podium w niczym co mogłoby sie kwalifikować, choćby do medialnego szumu ale mam kilka rzeczy, które uważam za swoje małe "zwycięstwa"
Moje skromne osiągnięcia.
Najwięcej kilometrów po górach: 300km i 4000m przewyższeń w 24h.
Najwięcej km z sakwami: 255km w 24h 2007r. Szwecja
Najwięcej km w 24h: 503km czerwiec 2014
Najwięcej km "na raz": 528km w 25h25minuth 2014 r.
Najniższa temperatura w jakiej jechałem: -22stopnie
Najwięcej km w silnym mrozie: 100km przy -18stopniach
Łączny przebieg od 2007 - 101 tysięcy kilometrów.