Wyprawa, strona 8 | Księgowy
Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawa

Dystans całkowity:7632.90 km (w terenie 86.00 km; 1.13%)
Czas w ruchu:136:16
Średnia prędkość:16.82 km/h
Maksymalna prędkość:69.78 km/h
Suma podjazdów:15007 m
Liczba aktywności:81
Średnio na aktywność:94.23 km i 6h 11m
Więcej statystyk

zwiastun wyprawy 2011 || 0.00km

Czwartek, 30 czerwca 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
wrócony z wyprawy - systematycznie będę dodawał wpisy zaległe i zdjęcia;) Mam nadzieje że nie obrazicie się jak wsadzę w lipcu 1680km;)

Jako, że nie bez kozery mówią o mnie Księgowy, przedstawiam wstępne podsumowania trasy jaką przebyliśmy!

podsumowanie:

DST: 1689km

AVS: 16,50 km/h

AV TIME: 6h dziennie

TOTAL: 102,36 h w siodełku.

Min TEMP: 7 stopni (noc w Czechach)

Max TEMP: 38 stopni( Włoskieupały)

PRZEWYŻSZENIA ŁĄCZNIE: 14290m


opis i galerie będą pojawiały się systematycznie;)


zwiastun wyprawy:



przeglądowa mapka trasy (bez błądzenia i kręcenia po mniejszych wsiach)




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Na koncert Stinga do Gdańska || 123.17km

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · Komcie(3)
Kategoria Wyprawa
Wyjazd na koncert Stinga miał być najpierw tylko pieszy. Potem zdecydowaliśmy, że włączymy rowery tylko na odcinek dojazdu do kwatery a na końcu zdecydowaliśmy pojeździć dłużej. Wszystko jednak nie szło jak trzeba i z planów początkowych uszczknęliśmy tylko kilka pozycji.

Zaczęło się dzień wcześniej, kiedy to po wieczornym spotkaniu ze znajomymi okazało się, że Słonecznego nie ma w piątek, że codziennie kursuje dopiero do wakacji czyli po 23 czerwca. Zrezygnowani podjęliśmy decyzję, że pojedziemy kolejami Mazowieckimi do Działdowa i tam kawałek rowerkami sobie śmigniemy a w sobotę rano wsiądziemy z Malborka w Słoneczny i dojedziemy już na koncert do Gdańska.
Day 1

Pkp do Działdowa wlókł się koszmarnie. Pełno remontów torów czasem po 20 minut staliśmy na stacjach. W Działdowie zdecydowaliśmy, że przeskoczymy jeszcze osobowym do Iławy. W PKP gdzie kupowaliśmy Bilety trwał remont i nad glowami facet młotem pneumatycznym walił jakieś ścianki chyba działowe, albo szukał ropy w podłodze, nie wiem! Wiem, że do kasjerki krzyczało się w niebogłosy.

Do Iławy dojechaliśmy jakoś o 18 z minutami. Było za późno, aby jechać na łubudu na północ, więc stwierdziliśmy z Agnieszką, że odwiedzimy pojezierze Iławskie. Piękna droga przez Lasy przypominała mi momentami Tatrzańskie podjazdy, czy Szwedzkie bezludzia. Tylko Agnieszka ja jeziora i cisza spokój. Pierwsza miejscowość wyłoniła się z leśnych głuszy po prawie 20km. W Siemianach, nieomal martwi z głodu wpadamy do sklepu i dokonujemy nietypowych zakupów. Agnieszka kupuje ogórki korniszonie i 2 kawałki kiełbasy oraz pół chleba. Ja kupuje 4 parówki i Almette oraz widelczyki jednorazowe(do ogórków). Nie muszę mówić jaka minę miała kasjerka;)
Zjadamy kolację na jakiejś łączce koło drzewa. Słoneczko piękne grzeje nas i nic nie zapowiada dalszych przepraw pogodowych.

Rozbijamy namiot w lesie między 33 a 34 kilometrem widocznym na mapie. Chmary komarów są straszne. Jednak sprawność Campera mam, wiec namiot staje w 3 minuty. Noc jest ciepła więc standardowo nie rozkładamy tropiku a tylko moskitierę. Jest widno kiedy zasypiamy a ptaki nad Glowami sprawiają nam przecudny koncert.

Day 2

Ranek o 6 jest chłodny na namiot cos kapie co ku naszemu zadowoleniu okazuje się deszczem Anie rosą z drzew. Pada coraz mocniej, więc „ubieram” namiot w deszczową osłonkę i drzemiemy do 9. Deszcz pada regularnie i rzęsiście. Decyzja jest, aby jednak jechać. Słoneczny z Prabutów miał być około 12( potem okazało się że 12,45). Dystans jaki przewidywałem do Prabutów też okazał się zawyżony. Było w rzeczywistości sporo mniej kilometrów. Jednak jazda w ulewnym deszczu, rodem z lasu tropikalnego, nie należała do przyjemności i trudno było przewidzieć ile czasu zajmie.
Prabuty jakie poznaliśmy, to zimny dworzec i prawie 1,5 h czekania na pociąg.

W Gdańsku lądujemy sprawnie o 14:04. Deszcz już nie pada, jest pochmurnie i nawet ciepło. Nasze ubrania mokre są, a buty obciekają wodą. Gdańsk, odwiedzony już kiedyś jak wracałem z Szwecji, odkrywam na nowo. Asfaltowa ścieżka rowerowa ciągnie się przez całe miasto wzdłuż głównej drogi w centrum. Pełno rowerzystów nas mija, jesteśmy otoczeni przez pozytywne zachowania. Kierowy i piesi ustępują rowerom. Uważa się tu aby nie iść po ścieżce. I cała maszyna cykliczno-piesza gra na medal! Naprawdę mile jestem zaskoczony!!!

W kwaterze przebieramy się i udajemy się na obiad do KFC. Było najbliżej i stwierdziliśmy, że jesteśmy na wczasach i sobie pozwolimy na takie jedzenie. Objadamy się po uszy i szczęśliwi wolnym krokiem udajemy się na koncert do Ergo Areny!

Obiekt duży oryginalny choć zdziwiło mnie to, że to nie stadion narodowy. Ergo Arena Gdańsk to hala widowiskowo – sportowa, ale o gabarytach zbyt małych do odbycia meczu na Euro 2012. (następnego dnia znajdujemy właściwy stadion – PGE Arena – złoto-żółty)

Koncert zaczyna się około 20:30 i powiem wam, że cholernie mi się podobało.

Czasem na koncercie jest sporo gorzej wykonanie niż w rzeczywistości. Wiadomo, że na płycie wiele filtrów itd. Tu natomiast Sting z Orkiestrą Bałtycką brzmiał genialnie! Śpiewał czysto, naprawdę wykonanie było ekstra! Nie słuchałem, wcześniej tego człowieka, ale nabieram do niego strasznego respektu! I podoba mi się jego muzyka!

Day 3
Dzień niedziela. Wstajemy o 8 i szybki kurs do sklepu po śniadanie. A potem ruszamy na zwiedzanie. Najpierw Sopot i Krzywy domek.

Potem Molo (5,5zł za wejście o zgrozo!!!), ale mówię raz wejdę będę miał na całe życie. Z mola udajemy się na plażę, i opalamy się, zbieramy bursztyny( nie znalazłem ani jednego, ale zbierałem! A co!!)

Ścieżka rowerowa wzdłuż plaży ciągnie się znów przez całe trójmiasto i po raz kolejny jestem mile zaskoczony.
Taką masę rowerzystów widziałem tylko jak wjechaliśmy w skandynawskie kraje! Super sprawa!
W Gdańsku lądujemy szybko omijając centrum. Po drodze przejeżdżamy przez dzielnicę zwana śmiesznie "jelitkowo"

Zwiedzamy rynek stare miasto i Stocznię Gdańską… PKP Słoneczny odbiera nas z dworca o 16.45

ale i tak było zajebiście!!!





DST łączny:123,17km


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dookoła Stolicy - no prawie;P || 160.11km

Piątek, 6 maja 2011 · Komcie(1)
Kategoria Wyprawa
Nie wiele będę się rozwodził. Zachciało mi się objechać tę wielką Kobylastą Warszawę. W sumie do celu byłem bliski choć popołudniowe kończenie pracy przez Agę przyspieszyło nieco mój powrót i Pragi nie dokręciłem;/ Ale można powiedzieć zadanie względnie wykonane;D

kilka fotek:

"bąć"-:D


Nowy Dwór Mazowiecki


Leszno






Ktoś wie co to za Ciuchcia? W Wilanowie jest, wygląda jakby ja z dna rzeki wyciągnęli :P monokolorystyczna ale fajna;D




noga podawała nawet mimo wiaterku:D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 7 – Czyli sprawy toczące się dziwacznie… || 13.20km

Niedziela, 1 maja 2011 · Komcie(2)
Kategoria Wyprawa
Poranek tego dnia nie zapowiadał tego co nas miało czekać niebawem. Zaczęliśmy przeogromnym śniadaniem i postanowieniem, że dziś nie będziemy jeździć. Nogi chciały odpoczynku a niektóre czteroliterowe części ciała także. Zdecydowaliśmy się więc na spacer po górach. Kierunek „Złockie” i Szlaki wokół Jaworzyny. Pogoda bujała się to w kierunku słońca to deszczu, aby wreszcie, gdy byliśmy już na jednej z górskich ścieżek, przechylić się w kierunku deszczu i burzy. Nie byliśmy przygotowani do lejącego deszczu i zimnego wiatru jaki przywiała chmurka. Kurtki to może i miałem ale adidaski i krótkie spodenki to nie to w co należy ubierać się w góry
Decyzja o zejściu do Muszyny nas zmartwiła, bo mięliśmy nadzieje na dłuższy przemarsz po szlakach górskich. Wiatr nieźle nas przedmuchał a deszcz zmoczył zanim wróciliśmy do pokoju. Zmordowani pokładliśmy się do wyrka i nie wiedzieć kiedy zasnęliśmy. Była 16 kiedy zbudziliśmy się. Za oknem już nie padało, ale niebo było takie – niepewne. Plany na kolejny dzień zakładały wjazd na Wierchomle rowerem, jednak z radia prognozy zapowiadały opady i burze, więc spodziewaliśmy się większych kłopotów. Leżąc oglądaliśmy zdjęcia i natrafiliśmy na sfotografowany wcześniej rozkład jazdy. Nagle nie wiedzieć skąd i czemu wpadł mi do Glowy pomysł:
„a może wróćmy do domu już dzisiaj?” Agnieszka przytaknęła, bo pogoda na majówkę w górach psuła się bardzo a kilka dni na dojście do siebie po wyjeździe, było nam potrzebne. W niecałą godzinę spakowaliśmy się. Zrobiłem szybkie zakupy na drogę i wyruszyliśmy na dworzec PKP Muszyna.
Pociąg był o 17.35. podmiejski i w stylu PRL-owych Kolei Mazowieckich. W przedziale rowerowym spotykamy symaptycznego pana który z Nowego Sącza robił wypady rowerowe po szlakach Gorskich. Podpowiada nam kilka ciekawych tras na powrót w te rejony. My niestety wracamy, a deszczowe chmury jakie widzimy za oknem utwierdzają nas w przekonaniu, że decyzja była dobra.
Pogadanka z jegomościem trwa do Nowego Sącza. Do Tarnowa jedziemy już w samotności. Zapada zmrok i robi się tak smętnie. Dociera do nas głębia „spontaniczności” tych decyzji jakie podjęliśmy.
W Tarnowie wysiadamy przed 21. Owiany mrokiem dworzec i chłodne wilgotne powietrze budzi nas z nieco sennego letargu. Na peronie stoi pociąg do Wrocławia, my z informacji dowiadujemy się, że nasz do Krakowa osobowy jest później. Gdy stoimy na peronie i czekamy na swój, na stacje wbiega oddział interwencyjny policji. Kilku gości w kominiarkach i kamizelkach policyjnych a wszyscy z pałkami. Robią nalot na stojący pociąg. Przebiegają przez tory i w mgnieniu oka wyciągają z składu do Wrocławia 13 szarpiących się pseudokibiców. Okazuje się, że pociąg na perocnie uziemili „fani” rozróby zrywając dwukrotnie hamulec bezpieczeństwa i wszczynając bojkę z sokistami. Akcja jest szybka i sprawna choć wzbudza we mnie złe przeczucia. Od przyjazdu grupy policji na peronie twarzami do dołu ląduje kilkunastu młodzików. Kilka razy pałkami po plecach i kajdanki na dlonie. Ludzie w wagonach dopingują policję okrzykami: „ Dobrze jeszcze raz mu niech poczuje cwaniak!”. Lecą niecenzuralne słowa, ale pociąg zostaje oczyszczony w 10 minut. Całkowity postój trwał ponad, jak się potem dowiadujemy prawie 30 minut. Ponad dziesięciu funkcjonariuszy szybko zaprowadza porządek nie przebierając w środkach. Niektórych dosłownie za nogi wyciągają z wagonów. Na plecach czuć dreszcz jednak sprawa została opanowana.
Kiedy sytuacja względnie się stabilizuje wsiadamy do stojącego pociągu decydując się jednak podjechać nim do Krakowa i tam szukać przesiadki na Stolicę. Kosztuje nas to troszkę, bo to skład Inter-City. Oczekiwanie na Tarnowskim peronie pełnym policji i grupy jeszcze nie do końca poskromionych kiboli, nie zapowiadał się ciekawie stąd ta decyzja.
Kraków przywitaliśmy o 23.00 błądzimy zanim znajdujemy otwartą kasę biletową. Informacja jest lekko dołująca 1:17 pociąg do Stolicy. Pierwotny pomysł, aby jechać na miasto, spalił na panewce. Na trasie koło dworca kręcą się pijane grupy wykrzykujące różne nieciekawe wersety. Decydujemy się więc przeczekać koło kas. Na każdej dworcowej ławce śpią bezdomni, czuć ich zapach w całym podziemiu i nie jest to wanilia!! Jest ich ze 20 osób jedni co nie załapali się na miejsce siedzo-leżące spacerują w nadziei, że imć z ławki pójdzie się odlać aby zaraz zająć jego miejsce.
Pasażerowie zmuszeni są koczować na podłodze przy ścianach. My stawiamy rowery przy kasie i siadamy na namiocie. Czuwamy na zmianę gdy jedno z nas lekko drzemie, jednak rejon jest co najmniej niestabilny. Sokiści którzy przespacerowali się dwa razy korytarzem nie reagują na apele młodych dziewczyn, że powinni bezdomnych wyprosić do noclegowni:
„To niech pani ich sama wyprosi, my już nie raz próbowaliśmy”
Kiedy tak siedzimy nagle słychać głuche „łup”. Az mi serce podskoczyło do gardła. Obrazek jednak rozładował napięcie. Ledwo przytomny i na wpół-pijany facet podnosi się z ziemi na co kolega z ławki obok, obudzony hukiem:
„co nie otworzył się spadochron bezpieczeństwa?” Słychać śmiech a po chwili „skoczek” znów wpełza na ławkę i ponownie zapada cisza. Agnieszka mimo, że lekko przestraszona dusi się ze śmiechu.
Niecałe 30 minut później na hali pojawia się jakiś facet. Wygląda porządnie, jednak sposób w jaki idzie – ramion szerzej się nie dało – wskazuje, że jest zbyt pewny siebie. Jego „kolega” o wiele bardziej, chwiejnym krokiem idzie za nim zakreślając ósemki i wtórując mu jakimś bełkotem.
„co ku-wa siedzicie sobie tu co – zwraca się do nas a moje mięśnie napinają się bo węszę początek awantury. – Siedźcie sobie ku-wa…”
Idzie kupić bilet tuz obok nas. Wygląda porządnie ma skórzaną kurtkę i dobre buty.
- Dzień dobry, czy tu można płacić dolarami – pyta głośno próbując zwrócić na siebie jeszcze większą uwagę. – A euro można?
- tu tylko złotówkami można – bełkocze opierając się chwiejnie o blat jego koleszka.
- Zamknij się, nie z tobą gadam idź mi kup piwo! Poproszę bilet, jeden do Katowic, tylko pierwsza klasa musi być. Tak chcę pierwszą klasę.
- ma pan pociąg za 5 minut – odpowiada kasjerka z grobowa powagą.
- Dobrze, niech mi pani powie jeszcze gdzie tu można kupić Piwo – pyta odbierając bilety przez okienko.
- nie zdąży pan, pociąg wjedzie zaraz na 4 peron.
- Dawaj ku-wa, hyk! Bo ci pociąg odjedzie – bełkocze robiąc pijackie kółka jego kolega spanikowany.
- ty mi tu nie pierd… tylko spytaj się tej pani o to piwo! – Mówi rozkazującym tonem Pseudoamerykanin i odsuwa się od kasy – No to jest siła, nie ma to jak kupić sobie niewolnika – Mówi do nas roześmiany i pokazuje w ręku banknot. W ręku pijaczka także widnieje jakiś papierek. Prawdopodobnie dostał 1 dolara.
Sytuacja cichnie, kiedy obaj oddalają się w poszukiwaniu peronu i budki z piwem.
Ciekawa dwójka, krąży jeszcze po peronach prawie godzinę później, gdy wsiadamy do swojego pociągu. Widać nie każdy poddany jest do końca oddanym posłańcem a piwo potrafi bardzo wydłużyć podróż.
Nasz pociąg jest całe szczęście pusty. Posiada przedział dla rowerów. Trasa przejazdu mimo, że do Warszawy wiedzie dziwnie. Jedziemy przez Kielce, Radom i Dęblin… Do Stolicy docieramy od Wschodu. Całą noc spędzamy w przedziale drzemiąc i czuwając na przemian. Podróż z przygodami dobiega końca, jednak z perspektywy czasu będziemy pewnie o niej opowiadać z uśmiechem.
W swoim domu szczęśliwi docieramy o 8.10 rano :D


Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 6 – Słowackie wzniesienia || 85.47km

Piątek, 29 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranek jest wyjątkowo słoneczny a nogi troszkę obolałe po wspinaczce na górkę z dnia poprzedniego. Nic to jak mówią. Najpierw marsz do sklepu po bułki na śniadanie a potem w podróż. Dzień ze słonecznego szybko zmienia się w burzowy.
Trasa na Lelechów to opady na szczytach i błyskawice z grzmotami. My w dolinie mamy prawie 28 stopni i zerowy ruch powietrza. Robi się ciężko nawet po płaskim a za granicą rozpoczynają się pierwsze poważniejsze wzniesienia. Jedziemy jak rozpuszczone cukierki. Mamy wrażenie ze powietrze lepi się do nas jak jakaś tłusta galareta. Jednak gdy docieramy na wyższe odcinki w górach szybko ciepło zmienia się w zimny porywisty wiatr. Zjazd w kierunku Ćirć jest przerażająco zimny! Jakbyśmy wjechali do innego świata a nie kraju. 50km/h na liczniku a ja szczękam zębami. Na dole ponownie ubieramy się w bluzy z długim rękawem bo Słowacja wita nas pogodą zupełnie inną niż w PL.

Jest słonecznie, choć niebo zasnute mgiełką. Wiatr silniejszy bo burza po prawej jest na szczycie, który jest już coraz bliżej nas. Jedzie się względnie dobrze choć Aga narzeka na lekkie zakwasy po Jaworzynie z dnia poprzedniego. Ja czuje się dobrze gdyby tylko te podjazdy chciały być lżejsze…

Im wyżej tym chłodniej. Asfalt przed nami jest mokry co oznacza, że burza musiała tu już przejść. Woda chlapie z pod kół a szybkie odcinki są mniej bezpiecznie. Trzeba tu powiedzieć, że trasa od Leluchowa na Słowacji obfituje w koszmarną nawierzchnię. Spodziewałem się idealnych jasnych cementowo - asfaltowych nawierzchni jak to bywało w Czechach a tu podziurawiona droga załatana grubymi paćkami smoły zupełnie jak u nas.
Plavnica to malownicze miasto w dolince, zjazd do niego jest dość szybki choć nie można zaliczyć go do ekstremalnych.

Wjeżdżamy żwawo i równie szybko z niego wyjeżdżamy. Na podjeździe tuz za miastem widać całą dolinkę a w niej domki jak cukierki porozkładane wzdłuż jednej lini. To co w Słowacji rzuciło się nam w oczy to sposób zasiedlania takich miejsc. U nas domy stawia się gdzie popadnie a najlepiej jak najwyżej na stromych zboczach na wysokich górach i budynki stoją wszędzie. Tu jest wyraźny porządek, ludzie budują się tylko w obrębie miejscowości w jednym skupisku a zbocza dolin wolne są od gospodarstw i jakichkolwiek zabudowań.


Plavnicę żegnamy mega podjazdem, i szybko znikamy za wzniesieniem. Do Starej Lubovnej jedzie się dużo lepiej. Droga a raczej jej nawierzchnia, poprawiają się, jest z górki a na horyzoncie widać Tatry. Wielkie bialo-skalne szczyty na dystansie jakichś 80km w oddali. Majestatycznie prezentują się dając skale do wzniesień przez które jedziemy. Te wydają się być pagóreczkami w porównaniu z tymi wielkimi Szczytami.
Niestety nie możemy się długo cieszyć widokiem bo dwie burzowe chmurny łącza się nad naszymi głowami i trzeba się chować. DO miasta wjeżdżamy już w pierwszych kroplach deszczu, które zwiastują mega ulewę. Gdy tylko chowamy się pod sukiennicami na rynku wiatr się zrywa. Nie wiele jest zwiedzania jednak w miejsca gdzie przeczekujemy załamanie pogody mamy w obrębie wzroku cały rynek. Miasto jest małe, a na rynku co kilka minut robi się korek bo objazd dookoła jest tylko jednokierunkowy. Na naszych oczach policja założyla blokadę na skodzie. W tej cześci Slowacji skoda to co 3 samochód na drodze. Chyba wspierają własne fabryki, bo tej marki było tam od zatrzęsienia.






Pogoda postraszyła a chmury poszły na Tatry, my wspinaliśmy się mozolnie na wielki pojazd za Lubovną. Było ciężko, ale motywowało nas to, że znów wyszło słoneczko. Było ciężko i postoje robiliśmy pewnie co kilka kilometrów. Nasze motto wyjazdu „Bez Szaleństw” dało się tu odczuć. Widoki nakłaniały do dumania a soczyście zielona trawa, sprawiała wrażenie, jakby ktoś ją pomalował na nasz przyjazd.
Zjazd jaki nam zafundowały górki był wyśmienity. W zasadzie od wielkiego wzgórza na które się wdrapaliśmy, aż do Polski było z górki. Piękne asfalcik i prędkości powyżej 50km/h a do tego przecudne widoki rozciągające się z serpentyn. Wszystko to sprawiało, że człowiek aż hamował aby się tym dłużej nacieszyć…
Przy granicy z Polską, droga przewęża się kilkukrotnie bo drogę porwały osuwiska. Wygląda to strasznie bo naprawdę miejscami asfalt jest już przechylony ku zboczu. W innych jest odgrodzony cały pas aby samochody nie zjechały w dół razem z górą.
Droga z Piwnicznej do Muszyny to malownicza kręta droga wzdłuż Popradu. Nam zawsze ten odcinek przynosił mega zmęczenie bo przypadał na koniec wycieczek.
Powrót do pokoju i ciepły prysznic to było coś czego nam było trzeba!

DST: 85km
AVS: 16,34

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 5 – Krynica i Jaworzyna wzięte z siodełka || 42.00km

Czwartek, 28 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranny wyjazd do Krynicy zdaje się być lekkim, gdy jedziemy bez bagażu.

Wiatr jednak, który od pczątku naszej wyprawy nie daje nam spokoju, znów o sobie przypomina. Droga jaka jedziemy tez nie nastraja optymizmem. Była do jedyna główna (czytaj dziurawa) do tego uzdrowiska. Deptaki świeca pustkami. Nic dziwnego skoro dopiero 21 kwietnia. Ale tak mała ilośc ludzi spacerujących po deptakach zdaje się nadawać nieco wyludniony obraz temu miastu. Daje się jednak odczuć napięcie związane z nadchodzącym weekendem majowym. Malowanie barierek, ławek zamiatanie ulic, czy nawet koszenie trawników. Wszyscy uwijają się jak w ukropie aby do pierwszego ogarnąć miasto.

Snujemy się to tu to tam.

Robimy kilka fotek koło, jeszcze nie zasadzonych, rzeźb z kwiatów. Wyglądają nieco smutno takie „łyse” jednak i tak są niesamowite.

Po krótkiej wizycie w parku zdrojowym,

uciekamy z miasta i zaczynamy atak na Jaworzynę
To była wspinaczka godna niejednego maratonu, spodobała by się wszystkim, którzy choć raz jechali na górki XC.

Aż się prosi wysłać tam wszystkich wyjadaczy maratonów MTB.
Droga początkowo asfaltowa szybko zmienia się z szuter o nachyleniu dochodzącym do 12% .
Szlak wije się kręci i jest tak malowniczy, że przystajemy aby się nacieszyć nim. Choć pewnie lepiej powiedzieć, że zwyczajnie nie mamy sił jechać.

Faktycznie momentami nawet 1x1 nie pomagało. Takie górki to ja brałem na maratonie, ale na odcinku kilkuset metrów a tu pojazd był 5 kilometrowy.

Jedziemy jednak większość trasy robiąc postoje, w końcu chcemy górę zdobyć z siodełka.



Ostatni odcinek do Schroniska PTTK a potem do wyciągu narciarskiego jest karkołomny.Ale nikt się nie boi go zaatakować!!

1x1 nos przy mostku i z prędkością 4km/h wspinam się pod górkę.
Udało się! Najpierw oboje zdobywamy przedszczyt, a po podziwianiu panoramki wspinamy się jeszcze wyżej aż do samego czubeczka i stacji kolejki gondolowej.

Mój rower do Up-hillu nie był w pełni przystosowany, jednak troche doświadczenia z maratonów sie przydało.

Było ciężko, nogi jak z waty jednak widoki rekompensują poniesione straty kalorii.


Odpoczynek jest nieunikniony,

Wiatr na górze bardzo szybko schładza. Czas więc na zjazd w dół. Wybieramy inny szlak, który okazuje się być krawędzią stoku narciarskiego.

Dawno tak nie jechałem. Musiałem bardzo uważać bo szuter i luźne kamienie przy zjeździe 13% to mało bezpiecznie polaczenie. Agnieszka decyduje się prowadzić rower na tym odcinku, ja jednak próbuje swoich możliwości. Jadę nie wiele szybciej niż ona ale kiedy robie stójkę na przednim kole – nieomal OTB przy 5km/h – decyduje się poprowadzić rower do podnóża stoku.

Dalej szlak biegnie w dół zbocza, my jednak decydujemy się na zjazd droga „techniczną” która mimo, że wypłukana miejscami przez stróżki wody po deszczach, jest mniej nachylona.
Zjazd po wyboistym skuterku prawie 30km/h kończy efektowny splash w wodzie strumienia!

Tego dnia po powrocie do Muszyny decydujemy się na koniec jazdy. Przebrani w chwila, ruszamy na pizze do restauracji ROMA a następnie z „buta” zdobywamy zameczek nad Muszyną.

DST: wg liczników 42km
AVS: 12,65

Kolejna góra Zdobyta!
zajebista galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 4 – Opalanie z siodełka w pięknym południowym słońcu || 94.31km

Środa, 27 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Poranek u Pana Rzepy, był żwawy. Szybki wpis do księgi pamiątkowej, chwilowa pogawędka no i dalej na szlak! Ruszamy z wielkimi apetytami na górki które już wczoraj widzieliśmy na horyzoncie. Od rana słoneczko nas rozpieszcza jest ledwo dziesiąta a my już w krótkim rękawie jedziemy. Droga zaczyna za Zakliczynem wić się ku górze.


Kręci miedzy wzniesieniami rozciągającymi się po bokach. Niczym małe kropeczki, znikamy w potędze gór.

W Gródku nad Dunajcem wjeżdżamy w obszar jeziora Rożnowskiego. Malowniczy zbiornik okrążamy krętą drogą widząc go z góry po prawej stronie.

Jest cudownie, choć spieczone ręce zdają już dawać się we znaki. Nie mamy nawet kremu z filtrem. W sklepie w mieście szybki postój na zakup owego, co by do domu nie przywieść bąbli op. poparzeń słonecznych. Nie ma mnie tylko chwilkę a Agnieszkę podrywa już jakiś pan. W zasadzie to góral. Ma troszkę promili i całym ciężarem opiera się o mój rower jedna ręka a druga trzyma za kierownicę. Błądzi słowotokiem dookoła, brzdąka cos pod nosem, że to ciężko i ze taka kobieta jedzie niepotrzebnie się meczy… wreszcie jednak lekko spławiany zaczyna dawać konkretne informacje. Podpowiada aby z Nowego Sącza jechać na Piwniczną a nie Krynicę. Ta rada bardzo ułatwiła nam późniejszą jazdę pod koniec dnia, oszczędzając i tak resztki już energii.
Z Gródka udajemy się na Nowy sącz, po drodze katujemy mega podjazd.

Kilkukrotnie zatrzymujemy się bo upał z nieba i bagaż oraz kilometry dają popalić. W drodze do Sącza, natrafiamy na czynne osuwisko. Cała droga zjechała w dół po zboczu a nikt nie chce podjąć się kosztownej naprawy.

Usypano prowizoryczne przewężenie z kamieni, ale na tyle niestabilne, że jak się po nim jedzie ma się wrażenie ze przy większych opadach pojedzie w dół razem z resztą zbocza, które wykazuje już chęć osunięcia się.

Miasto Nowy Sącz będę kojarzył z dużym ruchem ulicznym i smogiem tak intensywnym jakbym był w garażu z ciężarówką na włączonym silniku. Spaliny kręcą w nosie a przez miasto walą tiry. Nie robimy większej przerwy poza dostojnym przejazdem po deptaku tego miasta i fotografią ratusza.

Korek jaki robi się przy wyjeździe troszkę nas blokuje. Jedziemy w sznurku aut po dziurawym asfalcie i koleinach a z jednego samochodu słyszymy lokalny doping. W zasadzie to Agnieszka wzbudziła zainteresowanie plebsu:
„Dajesz jedziesz!! Redukcja ciśnij wyprzedzają cię!”
Chciałbym zobaczyć ich miny gdyby Agnieszka w tym momencie z kamienna twarzą wysunęła środkowy palec. To jednak dobra dziewczyna więc tylko śmignęła dalej zostawiając męskie ego upchnięte jak czetropak w małym Golfie.
Na piwniczną jedzie się źle.

Kryzys nas dopada przeogromny. Boli Tylek, plecy jakoś tak nie chcą współpracować a do tego upał z dnia zaczyna wychodzić i czuję lekkie przegrzanie słoneczne. Jest mi niedobrze a znaki informujące o dystansie wcale nie pocieszają. Za Piwniczną przychodzi jednak zbawienie i zatrzymujemy się na obiadek. Tania, fajna knajpka i Devolaj z ziemniaczkami i pomidorkami wyraźnie dodają nam sił.
Trasa od Piwnicznej jeszcze nie raz da nam w kość na tym wieloetapowym wyjeździe. Mimo, że względnie płaska, zdaje się nie mieć końca. Kręta droga wije się jak wąż wzdłuż Popradu malowniczymi dolinkami.


W Muszynie jesteśmy na dziewiętnastą. Słońce zachodzi malowniczo za szczyty mieniąc się kolorami wręcz niedoopisania.

Drzwi do naszego noclegu są zamknięte.
Kilkukrotny dzwonek nie daje nic, aż o chwili kiedy w progu staje dziwna postać. Mężczyzna około 65 lat miał okrągłą twarz lekko błędnym wzrokiem spojrzał na nas i zmierzył od stóp do głów. Przez telefon nie widać rozmówcy więc nieco zaszokowani staramy się wyjaśnić cel naszego przybycia. Człowiek najpierw słucha co mamy do powiedzenia a potem cedzi, jakby ktoś mu syntezator mowy zwolnił do pierwszego biegu.
„Ja usłyszałem dzwonek, więc zeszedłem na dół, nie wiem gdzie państwo macie pokoje, bo nie wiem czy są jakieś wolne. Bo trzeba będzie zobaczyć, ale ja nie mogę wpuścić bo drzwi mamy zamykać, żeby obcy nie wchodzili…”
Samogłoski przeciąga jakby w ustach miał pełne policzki żelek. Po monologu zrozumieliśmy, że właścicielki nie ma. Po naszym telefonie pojawia się niecałe pięć minut później. Zmarnowani trasą padamy w pokoju zmęczeni. Nasze jednoślady wynagrodzone za wierną służbę także dostają oddzielny pokój (dosłownie pokój 2 łóżka). Nie płacimy za niego a rowerki mają warunki jak my!
DST: 94,31
AVS: 15,40

galeria





Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 3 - tranzytem przez Pacanów! || 150.47km

Wtorek, 26 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Dzień ten zaczął się wyjątkowo szybko i sprawnie, nauczeni doświadczeniem nie zeszliśmy na śniadanie i zjedliśmy co popadło w pokojo-lodówce. Noc spędzona w śpiworach daje obraz że naprawdę było chłodno. Bez zbędnych pożegnań i czułości ruszamy tam gdzie nasz cel – czyli na południe. Jedziemy przez pierwsze kilometry po górkach jeszcze, ale im dalej na południe tym robi się bardziej płasko.

W pewnym momencie człowiek aż łapie się na tym, że na horyzoncie wygląda gór.
Śniadanie przypada nam na Szydłów. Śniadanie, czyli coś więcej niż styropian sonko z pasztetem jaki zjedliśmy rano. Śniadanko jemy w cieniu na ryneczku. Są świeże bulki, jest salami i żółty ser.
Brama krakowska jest w remoncie jak i reszta murów tego małego miasteczka.

Gdy skończą będzie wyglądało naprawdę interesująco! Nie koniec to jednak atrakcji. Jadąc dalej przy głównej drodze spotykamy ciekawą zagrodę. Mają tam koziołka,
dziki, świstaki i guźce a także inne dziwne zwierzaczki, których nazw chyba nie umiem wymienić.



Chwilę stoimy i obserwujemy ciekawe zjawisko. Niby dziki to mamy pod oknem, bo z lasu wychodzą na nasz parking przed blokiem, ale świstaka i guźca (poza porankiem kojota) nie widziałem.
Na naszej południowo – tranzytowej trasie jest tego dnia także Pacanów.

Znane miejsce z bajek chyba każdego z nas. Koziołek matołek króluje tam na każdym płocie, w każdym sklepie a figurek koziołka zdaje się być tam naprawdę sporo.
Z zainteresowaniem obserwujemy nowo pobudowane centrum bajki.

Inwestycja dla małych pociech ale na pewno oryginalna na swój sposób. My tylko z zewnątrz obserwujemy budynek i po odpoczynku i lodach kierujemy się dalej na południe.

Kilometry idą ciężko. Mijamy most na Wiśle

i kierujemy się na boczne wioski tuż za Szczucinem. Tego dnia wiatr znów przeszkadza i mimo, że jest płasko kosztuje nas sporo energii jazda z „mordewindem". Do Żabna mamy z górki jednak im dalej tym jazda idzie trudniej. Zbliża się noc a my nie mamy noclegu. Najpierw kombinujemy z jakąś kwaterą licząc, że niebawem góry więc zacznie się wysyp „pokoi do wynajęcia”
Efekt jest taki że kolejne 50km snujemy się zwiędnięci i dopiero po 150km docieramy do Noclegu „u Rzepy”. Podjazd do domku noclegowego ma w największym nachyleniu ze 14-15%

ledwo wprowadzamy tam rower po asfalcie a nie mówiąc już o jechaniu.
Właściciel naprawdę przyjemny bardzo wesoły i daje nam do dyspozycji za 30zł cały oddział domku czyli w rezultacie mamy dostęp do Łazinki kuchni(aneksu) i 3 pokoi 2 osobowych. Na dodatek na kolacje dostajemy sałatkę i kiełbaskę wiejską.

Dzień wykańcza nas, ale końcówka bardzo pozytywna!

DST: 150,47km
AVS: 18,95

galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 2 – Lany Poniedziałek || 108.64km

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
Po ciężkiej i zimnej nocy wstajemy o 7.30 rano. W pokoju bez oszukiwania ze 15 stopni albo mniej. Ani w Glowie nam wyściubiać nosa z pod kołdry, jednak wreszcie udajemy się na dół aby odebrać wysuszone rzeczy. Tak się trafiało, że gospodarze zapałali do nas sympatią i po wieczornych opowieściach o swojej córce co biedę klepie za granicą i tego poranka zostaliśmy wciągnięci w rozmowę przy śniadaniu. Lekko znudzeni zasiadamy więć do jedzenia i słuchamy historii jak to wszyscy lekarze są źli, i wszyscy tylko do grobu pchają itd. Kiedy tak rozmowa się toczy, ni z tego ni z owego właścicielka atakuje nas perfumami.
„ło no to dla tradycji” – mówi z rozbrajającym uśmiechem i psika nam na dekolt męskimi perfumami. Myślałem, że zwrócę kanapkę jak mnie opryskała. I dopiero po chwili skojarzyłem, że to lany poniedziałek. Chwilę jeszcze dłuższa mija zanim kończymy śniadanie „A`la old-Spice”

Z wyraźną ulgą wyjeżdżamy z lokum na zaplanowaną trasę. Jednak tego dnia nic nie szło do końca tak jak chcieliśmy.

Śniadanie przesycone perfumami na szyi smakowało okropnie i chyba jego objętość była za mała bo pierwsze podjazdy znów wyciskają z nas resztki sił. Do tego w Łagowie na rynku stoją jakieś grupy z wiadrami. Patrzą na nas z zainteresowaniem jednak udaje nam się uciec. Nasza drogę tego dnia kilkukrotnie zmieniamy, aby wyminąć stojce na ulicy widoczne z oddali grandy „młodzieży kultywującej tradycję”. W co drugiej wsi lawirujemy szerokim lukiem między czyhającymi do ataku młodszymi i starszymi osobnikami. Czasem na zjazdach serce stawało, bo obawialiśmy się że chusną na nas na pełnej prędkości.

Przez Lipiny i Szumsko-Kolonię udajemy się w kierunku Iwanisk a następnie na zamek Krzyżtopór w miejscowości Ujazd.
Już za Iwaniskami widać wielkie , doskonale zachowane mury zamku.

Jeśli ktoś widział w swoim rowerowym żuciu ruiny zamku to niech zweryfikuje je z ogromem tego co prezentuje Ujazd. Ogromna, chciałoby się powiedzieć cytadela niczym szkielet jakiegoś pradawnego dinozaura przypomina o wielkości dawnych zamków.

Gdy z bliska przyjrzeć się konstrukcji zachwyca nie tylko jej ogrom, ale również kunszt budowniczych, którzy w oryginalnym projekcie nie używali ani jednej cegły a surowca do budowy czerpali tylko z wapiennych kamieniołomów z okolicy! Na zamku spędzamy kilka godzin spacerując korytarzami, komnatami i zachwycając się jego pięknem.



(więcej zdjęć w galerii)

Z Ujazdu ponownie przez Iwaniska kierujemy się dalej na Nową Słupię gdzie skręcamy do Świętokrzyskiego Parku Narodowego.

Cel numer dwa wyjazdu to zdobycie szczytu Łysej Góry. Trasa na odcinku za Trzcianką, jest zamknięta dla ruchu. Powód odnajdujemy niecałe 2km dalej, kiedy droga urywa się nagle a nad strumieniem, przerzucony jest wielki przepust gotowy do zabudowy.

Z trudem lawirujemy między sztalunkami i nowymi gotowymi do zalania betonem, zbrojeniami.

W końcu udaje nam się pokonać przeszkodę i wracamy do realizacji zamierzonego celu.

Od Nowej huty rozpoczynamy mozolna wspinaczkę w górę. Podjazd jest około 8% jednak asfaltowy. Jedzie się przyzwoicie choć nogi pracują na najwyższych obrotach i niskich biegach. Z każdym kilometrem jest trudniej jednak porządny postój robimy dopiero u bram samego Parku Świętokrzyskiego. Drewniana brama oznajmia nam, że do szczytu już niewiele.

Ruszamy więc w górę i ku naszemu zaskoczeniu szybko doganiamy bryczkę, ciągniętą przez dwa konie.

Ludzie pokonują ten podjazd na kilka sposobów. Pieszo, bryczką lub samochodem (mimo wyraźnego zakazu wjazdu). Nasz sposób zdobycia szczytu wydaje się być odosobniony. Kilkukrotnie przystajemy aby zregenerować siły i łyknąć orzeźwiającego napoju.
Kiedy wreszcie docieramy na szczyt satysfakcja jest i to nie mała. Łysa Góra w przeciwieństwie do Łysicy oferuje o wiele lepszy widok na okolicę niż zalesiona Łysica. Klasztor zdaje się być naprawdę wielki jednak widoki bardziej mnie zachwycają. Z góry widać naprawdę daleko.

Zjazd w Łysej Góry przy prędkości 60km/h jest naprawdę świetny. Gładki asfalcik i stosunkowo mało zakrętów pozwalają rozwinąć bez pedałowania prędkości które niosą nas aż do Bielin Poduchowych. Przez Czaplów wracamy do Naszej Kwatery, zmęczeni ale szczęśliwi z osiągnięć dnia.

DST:108,64km
AVS:18,50km/h

Galeria




Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,

Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu… || 75.37km

Niedziela, 24 kwietnia 2011 · Komcie(0)
Kategoria Wyprawa
"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej
Ryszard Kapuściński

No i my jesteśmy wróceni, cali zdrowi choć nie obeszło się bez przygód! O tym co nas goniło i co zionęło ogniem piekielnym i co gryzło w czasie tych kilku dni naszej rowerowej eskapady z sakwami w opisie poniżej.
Zapraszam!

Dzień 1 – Exodus, księga wyjazdu…
Na Dworzec Wschodni w Warszawie nie sposób dostać się ostatnimi czasy bez przeszkód, jednak te – widać czując respekt – jakoś nas ominęły. Mimo, że wszystko tam rozkopane a informacja marna, udało nam się trafić na pociąg o właściwej porze i wsiąść do niego bez kłopotów.

Był 24 kwietnia Niedziela a więc czas kiedy to 2/3 ludzi miało zebrać się przy stolach i jeść duże ilości jaj. Ostatni wagon opanowaliśmy sprawnie. Inwazja nastąpiła przez zmasowany atak ostatnimi drzwiami. Jakie było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że jedziemy jako jedyni w całym wagonie, nie tylko przedziale! Rowery spięliśmy więc w rowerowym kąciku koło toalety – płatnym 9zł z góry. Wagon klasy drugiej, pociągu TLK, zaskoczył nas swoją „pierwszo klasowością”. Nie 8 a 6 miejsc siedzących. Wszędzie emblematy Inter City a na boku wielkie „2” utwierdzało nas w przekonaniu, że jednak nie pomyliliśmy klas! Nad wejściem panel pozwalał ustawić oświetlenie i temperaturę a wytłumione resory wagonu sprawiały, że jazda była tylko lekkim szumem gdzieś z poza obszarów naszego umysłu.

Skarżysko Kamienną przywitaliśmy po około 2,5h podziwiania widoczków z za okna pociągu. Gdy tylko nasze koła dotknęły ziemi, serca napełniła nowa, lepsza energia. Słońce dopiero wychodziło z za porannych mgiełek gdzieś nad nami a my zwarci i gotowi ruszyliśmy na pierwszy etap naszej podróży.

Trasa na Parszów wiodła urokliwymi małomiejskimi asfaltami, które jak na złość ktoś zbudował przez największe wzniesienia. Jadąc w Tatry wykończy cię 12km podjazd o kilku procentowym nachyleniu, w górach Świętokrzyskich padniesz na 400m pojazdu na nachyleniu 12%. To faktycznie rzucało się w oczy, i szło w łydki.

Pierwsze podjazdy z bagażem dosłownie zwalały z nóg. Nikt nie stawia tu znaków „uwaga stromy pojazd”, bo przecież jest on zaledwie na kilkusetmetrowym odcinku i pojawia się co chwila.

Gdy porządnie rozgrzani, dotarliśmy do Parszowa, skręciliśmy na Mostki. Tam udajemy się w boczną drogę przez Sieradowicki Park Krajobrazowy. Malowniczy las, zapach świeżo ściętych beli drewna i wiosenne wonie kwiatów sprawiały, że jechało się niesamowicie. Jednak pod kołami zagościł nie szuter a bruk z grubych otoczaków.

Początkowo potraktowaliśmy to jako ciekawy objaw folkloru i mieliśmy nadzieję ,że brukowany jest tylko pewien odcinek potrzebny dla leśników do wycinki, jednak im dalej w głąb lasu tym kamienie były mniej równe a jazda coraz bardziej dawała się we znaki.

Staraliśmy się nie przejmować tym co pod kołami. Dookoła rozciągały się widoki nieomal baśniowe. Las budził się do życia po zimie, delikatna jasna zieleń pojawiała się w gąszczu jeszcze suchego runa leśnego, gdzieniegdzie małe białe kwiatuszki pstrzyły się nisko jakby dodając lukru tym słodkim kolorom zieleni. Kilkukrotnie na naszej drodze stawały sarny obserwując z oddali nowych przybyszów.

Jadąc pośród wysokich na kilkanaście metrów świerków i jodeł czuliśmy się tacy malutcy. Kiedy patrzyło się w niebo człowiek czuł ogrom natury jaka go otaczała.

To my byliśmy tu gośćmi i na każdym kroku dało się odczuć tą dominację lasu.
Błękitne niebo dość szybko zasłoniły chmury a na rozgrzane kamienie spadły pierwsze krople deszczu. Za nimi kolejne i kolejne, aż w końcu zaczęło padać dość regularnie, choć początkowo nie intensywnie. Nieopisana paleta zapachów eksplodowała z parującego drzewostanu lasu. Odurzeni wonią i zachwyceni okolicą telepaliśmy się pokornie po bruku mając wciąż cichą nadzieję, że wreszcie się skończy ta piekielna droga. Mijały kilometry, końca nie było widać. Deszcz padał coraz intensywniej a my wspinaliśmy się na podjazdy po grubych otoczakach w deszczu…

Poezja i bajka się skończyły, zaczęła się proza podróży. Las już mniej nas interesował, człowiek chciał aby przestało padać a każdy metr wytrząsał z nas resztki energii. Po drodze u kresu swych sił i jakby na potwierdzenie naszych przypuszczeń znajdujemy kamień na którym widniała wymowna tablica:

Las wreszcie kończy się a my ze sporą stratą nie tylko sił, ale i czasu jesteśmy wciąż daleko od miejsca docelowego noclegu. Przez Bodzentyn kierujemy się na Nową Słupię, gdzie deszcz się wzmaga. Nie pada już regularnie a rzęsiście. Krople spadają nam z daszków czapek – przecież miało być słonecznie – a z pod kół leją się strumienie wody. Na Świętokrzyskich drogach po deszczu trzeba być bardzo ostrożnym, kałuże lubią kryć niespodzianki w postaci dziur których zaliczenie rowerem z sakwami może skończyć się źle nie tylko dla sprzętu. Podczas próby ominięcia takiej „utajonej” dziury, nieomal ląduje w rowie bo obładowany rower na „smołowym” asfalcie polanym wodą tańczy jak łyżwiarz!

Do Łagowa docieramy zmoknięci i zmarnowani. 75km z czego ¾ w deszczu, ochrzciło nas w bardzo dosadny sposób tego pierwszego dnia podróży.
Właściciele noclegu w którym mięliśmy mieszkać biadolili nad nami sporą chwilę i wreszcie po dziwnym przywitaniu dostajemy klucze od pokoju. 15zł za nocleg, to wręcz wyśmienicie, zdawało się cisnąć na usta kiedy znaleźliśmy go w Internecie. Jednak Pokój w jakim mieszkaliśmy mimo iż urządzony ładnie był piekielnie zimny a część domu zamieszkana przez nas była totalnie nie ogrzewana co niestety dawało się odczuć i to bardzo zwłaszcza w mokrym ubraniu.
Zrezygnowani i mokrzy przebieramy się w „lodówce”(tak określaliśmy nasz pokoik). Oddajemy rzeczy do wyschnięcia nad kaflowym piecem i bez uprzedzenia zostajemy porwani w wir rodzinnego spotkania przy jajeczku.
Rodzina przyjechała do właścicieli niespodziewanie. Skonsternowani zostajemy na siłę wciśnięci za stół i siadamy pośród obcych ludzi ( łącznie z 10 osób) przed nami lądują kieliszki i herbata. Nie dało rady odmówić trzeba było wypić po „kielonku" z gospodarzami i ich rodzinką. Ale żeby wódkę zapijać ciepłą herbatą z cytryną, to był już niezły popis. Oczywiście było przepytywanie „ a skąd a dokąd”. Były „łojezusmarie i Chrystusy-Jezuzy” jakbyśmy zostali co najmniej zmuszeni do katorżniczej pracy za darmo. Z czasem, gdy temat naszych jakże „bidnych” osób został wyczerpany, rozgorzała dyskusja o kupowaniu na allegro i jedni przez drugich licytowali się – robiąc to dość głośno i wszyscy na raz - kto jaką kuchenkę za ile złotych kupił w Internecie i że: „była łona takoż samo dobra jak ta sklepowa a nawet lepsiejsza”(cytat w oryginale)
Wreszcie gdy dyskusja nieco ucichła a my mięliśmy już kilka kielonków za sobą udało się nam podziękować i wrócić do pokoju. Przy stole z gośćmi było o wiele cieplej, jednak grupka przekrzykujących się osób i kilka głębszych sprawiły, że nie tylko mnie rozbolała głowa.
Niecałą godzinę później kiedy rodzinka na dolę odjechała, znów zeszliśmy aby donieść kolejne ubrania do suszenia. Nie ukrywam, że zwyczajnie szczekaliśmy zębami w swoim zimnym pokoju, więc perspektywa choć pół – godzinnego posiedzenia przy piecu kaflowym była zbawienna. Na stole ponownie wylądowały ciasta serniczki, lecz tym razem do słodyczy podano piwo! Tak siedząc w cieple i przy lekko wirującej głowie objadając się wypiekami gospodyni spędziliśmy wieczór i około 21 wróciliśmy na górę lekko zakręceni nie tylko od drogi jaką przejechaliśmy.

DST: 75,37
AVS: 18,48

pełna galeria






Pozdrawiam
Księgowy
Organizator:
Legionowska Katorga,